Dziennik wygnańca/18-ty dzień po nowiu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dziennik wygnańca
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom XIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały dziennik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

18-ty dzień po nowiu.

Noc była cicha, księżyc świecił, zbudzony spojrzałem w okno, tak piękna była natura, że zdawała się nieszczęścia w sobie nie mieścić. Wszędzie zgodność, spokojność, wspaniałość w harmoniją zlane, zachwycały duszę; zdało mi się, iż w téj chwili już najdroższe moje nadzieje spełnione, że jutro najlepsze wieści przyniesie... w tem turkot dał się słyszeć, szmer w domu, światło... ktoś się zbliża. Nieba! co słyszę! jakaż moja zbrodnia? nikt nie wie. Ach, cnota zbrodnią! Marya bez zmysłów przyjęła ostatnie pożegnanie; zimna dłoń nie zwróciła uściśnienia, zimne usta nie czuły gorącego pocałowania. Wszedłem do moich dzieci; tak spokojnie spały, tak piękne! te włoski w nieładzie, ten rumieniec żywy... cóż piękniejszego jak śpiące dziecię... uściskałem wyciągnięte rączki, pobłogosławiłem drogie główki, zapłakałem głośno i wyszedłem z pokoju... kilka słów jeszcze napisałem do Maryi, kilka słów błogosławieństwa dzieciom na wieczną pamiątkę, wpół zmazane mojemi łzami, i wsiadłem do powozu. Za ciasne zdały mi się własne piersi, serce jakby je rozsadzić chciało. Czasem chwytałem drzącemi palcami, jakbym je chciał roztworzyć, wpuścić powietrza trochę, którego brakowało — łzy ustały, tylko jęk głuchy z ust się wyciskał. Wszystko, wszystko straciłem — dusza moja na dwoje była rozdarta i w dwóch częściach cierpiała: cierpiałem za rodzinę, cierpiałem za siebie. Już jechaliśmy długo, gdy nagle przypadek nas wstrzymał, powóz się złamał, trzeba było wysiąść. Dzień się już rozlewał na odświeżoną ziemię — daleko nucone dumki rozlegały się po zroszonych niwach; lecz gdzież się to ujrzałem! na tym pagórku, z którego raz pierwszy mój dom spostrzedz się daje jadącemu z téj strony. Mila ztąd do mojego świata. Ileż to razy z rozkosznem uderzeniem serca wracając z drogi ujrzałem te białe kominy, te różowo do słońca błyszczące okna, te drzewa wyniosłe, sadzone ręką kochanéj matki. Ten punkt przerywał zawsze moje myśli, i jakiebądź były, smutne czy wesołe, ustępowały radości uściskania wkrótce żony i dzieci. Nieraz śmiejąc się sam z siebie chwytałem zabawki wiezione z miasta, aby zajechawszy przed dom zaraz je mieć na doręczu; aby je można zaraz okazać jeszcze z pojazdu, jeżeli w oknie zobaczę drogie moje główki, uśmiech witający ojca.
Ach, co jest uśmiech dziecka dla rodziców, nie pojmie tylko ten, co go doświadczył. — Domku spokojny, żono, dzieci, żegnam was! Padłem na ziemię, wilgotny całowałem murawnik, łzy moje z rosą zmięszałem — żegnam was! wołałem, i wyciągnąłem ramiona. Jeszcze, jeszcze raz niech was uścisnę! niech was raz ujrzę z daleka! Za wiele było — straciłem zmysły — wrócił mi je ruch pojazdu — jak prędko, nie wiem, ale zawsze zawcześnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.