Dziewice Konsystorskie (zbiór)/Od Autora
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice Konsystorskie |
Wydawca | Księgarnia Robotnicza |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Oto garść felietonów drukowanych w Kurjerze Porannym. Felietony te narobiły hałasu; zyskały mi sporo wyrazów sympatji i nie mniej oburzeń. Wiele osób dopatrywało się w nich głębokiej intencji; chciało w nich widzieć celowe posunięcie, inspirowane — oczywiście — przez „masonów“. Mój Boże! kiedy się wie, jak coś było naprawdę, a potem słyszy osnute dokoła faktu komentarze, mimowoli człowiek musi się uśmiechnąć i zadumać nad kruchością „wiedzy historycznej“. Powiem tedy całkiem poprostu, jak powstały te felietony. Na chwilę nim zacząłem je pisać, byłem, można powiedzieć, o sto mil od ich tematu; nie wiedziałem ani o wiszącym procesie wileńskim ks. Jastrzębskiego, ani o toku prac komisji kodyfikacyjnej w tej mierze; wszystko to po prostu nie istniało dla mnie. Pogrążony byłem całkiem w czem innem, w rzeczach czysto literackich. Ale, z obowiązku recenzenta, poszedłem na rosyjską sztukę Katajewa, do teatru Ateneum przy Związku Kolejarzy. Szedłem z zaciekawieniem; raz dlatego, że z sympatją śledzę losy tego młodego teatru, świadczącego o żywotności kulturalnej naszego ruchu robotniczego, a powtóre przez wzgląd na pochodzenie sztuki:
- Zważmy (pisałem na wstępie do mojej recenzji), że Rosja sowiecka jest na olbrzymią skalę podjętym eksperymentem, próbą zmazania jednym zamachem tradycji, kultury, narowów myślowych, wszystkiego, aby wprowadzić formy odpowiadające jakoby potrzebom dzisiejszym i powszechnym. Jak wygląda ten eksperyment, jakie są jego wyniki, nie na papierze, ani w sferze doktryny czy ideału, ale w codziennem życiu — oto rzecz która musi interesować wszystkich. Otóż o tem najtrudniej się dowiedzieć. Bo skąd? Nie z gazet, bo gazety są poto, aby nas obełgiwać. Nie z wrażeń podróżnych, bo te zawisłe są od uprzedzeń podróżnika, od jego zmysłu orjentacji, od tego wreszcie, co mu zechcą pokazać. Życia, zwykłego życia on nie zobaczy. Może tedy teatr, nie propagandowy, ale domowy, pisany dla siebie, ukazałby nam trochę tej rzeczywistości?
- Zważmy (pisałem na wstępie do mojej recenzji), że Rosja sowiecka jest na olbrzymią skalę podjętym eksperymentem, próbą zmazania jednym zamachem tradycji, kultury, narowów myślowych, wszystkiego, aby wprowadzić formy odpowiadające jakoby potrzebom dzisiejszym i powszechnym. Jak wygląda ten eksperyment, jakie są jego wyniki, nie na papierze, ani w sferze doktryny czy ideału, ale w codziennem życiu — oto rzecz która musi interesować wszystkich. Otóż o tem najtrudniej się dowiedzieć. Bo skąd? Nie z gazet, bo gazety są poto, aby nas obełgiwać. Nie z wrażeń podróżnych, bo te zawisłe są od uprzedzeń podróżnika, od jego zmysłu orjentacji, od tego wreszcie, co mu zechcą pokazać. Życia, zwykłego życia on nie zobaczy. Może tedy teatr, nie propagandowy, ale domowy, pisany dla siebie, ukazałby nam trochę tej rzeczywistości?
Sztuka osnuta jest dokoła spraw małżeńskich. Dwie „zarejestrowane“ pary okazują się niedobrane; sympatje czworga młodych — zamieszkałych w jednym pokoju — ciągną ku sobie na krzyż:
- Mimo że sytuacja jest jasna już z początkiem drugiego aktu, autor prowadzi ją przez szereg zawikłań, aż wreszcie brodaty komisarz rozcina sprawę, kojarząc na krzyż kochające się pary i mówiąc dobrodusznie: „No kochajcie się, i starajcie się nie robić głupstw... przynajmniej przez jakiś czas: od tego republika sowiecka nie zginie“.
- ...Mimowoli zastanawiamy się, jakby podobna sytuacja wyglądała u nas. Dawniej, byłaby wogóle bez wyjścia. Gdyby miłość była serjo, możeby sobie ktoś w łeb strzelił, alboby się utopił, w najlepszym razie byłoby czworo osób nieszczęśliwych.
- A dziś? Dziś rozwiązanie jest u nas trojakie. Jeżeli małżonkowie nie mają pieniędzy, wówczas wogóle są poza prawem, nie mają u nas prawa do niczego. Niema dla nich żadnego godziwego rozwiązania sytuacji.
- Jeżeli mają pieniądze na opłacenie adwokatów i kosztów, mogą, przy zmianie religji, przeprowadzić rozwody i „zarejestrować“ się na nowo.
- Jeżeli mają dużo pieniędzy, w takim razie mogą sobie oszczędzić zmiany religji. Wówczas, przy pomocy paru fałszywych świadków i fałszywych zeznań, popartych w potrzebie krzywoprzysięstwem za cichą zgodą organizatorów tej komedyjki, mogą po kilku latach mozołów uzyskać szczęśliwe unieważnienie małżeństwa.
- Nie sądzę zatem, abyśmy pod tym względem mieli prawo tak bardzo wynosić się nad zdziczenie Bolszewji. W żadnym z naszych obyczajów nie występuje tak ostro nierówność wobec prawa zależna od stanu majątkowego; nigdzie nie jest jaskrawsze publiczne igranie z rzeczami uchodzącemi za święte.
- Ale, z drugiej strony, nie bądźmy zbyt pohopni w uznaniu dla stosunków sowieckich... Na to eksperyment jest za świeży. Jeszcze ani jedno pokolenie nie zestarzało się w tych formach. Te dwie pary młodych ludzi, to jeszcze żaden przykład. Trzebaby ich widzieć na dłuższej przestrzeni czasu, trzeba wiedzieć zwłaszcza, co się dzieje z kobietą po kilkunastu latach takich „rejestracyj“. Boć, ostatecznie, rygory prawa małżeńskiego są w znacznej mierze nie czem innem, tylko ochroną dziecka i ochroną kobiety. O tem ta Kwadratura koła nic nam nie mówi.
- ...Jak się przedstawiać będzie to życie, gdy minie młodość, która wszędzie i zawsze żyje dość po bolszewicku? Czem żyć w tej niezamiecionej brudnej izbie, do której, na pociechę, radjo przynosi melodje tanga z Berlina? Czy powtarzaniem strzępów nieprzetrawionej socjologji, z której sam autor sobie podrwiwa? Bądź co bądź, jedną z zalet osławionego kapitalizmu, jest to, że pozostawia bodaj możliwość, bodaj złudzenie tworzenia swego osobistego życia... Czem będą żyć ci ludzie później, nie bardzo widzimy. No, i trudno nam zapomnieć o innych zatrudnieniach tego komisarza, poza błogosławieniem parotygodniowych małżeństw.
- Mimo że sytuacja jest jasna już z początkiem drugiego aktu, autor prowadzi ją przez szereg zawikłań, aż wreszcie brodaty komisarz rozcina sprawę, kojarząc na krzyż kochające się pary i mówiąc dobrodusznie: „No kochajcie się, i starajcie się nie robić głupstw... przynajmniej przez jakiś czas: od tego republika sowiecka nie zginie“.
Mimo iż w ramach recenzji teatralnej[1] nie uważałem za potrzebne strzelać ciężkiemi armatami do marjażów bolszewickich, nikt mnie chyba nie posądzi, abym je uważał za rozwiązanie kwestji. Ale równocześnie, naturalnym refleksem, myśl moja zwróciła się ku temu w czem my żyjemy, jak się u nas przedstawiają te sprawy. Uczułem wyraźnie, że coś tu jest absolutnie nie w porządku. Listy, które zacząłem otrzymywać, utwierdziły mnie w tem przekonaniu. Takie jest istotne pochodzenie moich felietonów, które są niejako obszerną „niedyskrecją teatralną“ na marginesie premjery w Domu Kolejarzy.
Polemizując ze mną, przeciwnicy uczynili mnie jakimś namiętnym propagatorem rozwodów. Zupełnie niesłusznie. Życzę ludziom, aby jak najmniej potrzebowali się uciekać do tego środka. Co innego jest propagować coś, a co innego widzieć że coś jest faktem, że coś się dzieje i jak się dzieje; widzieć nierówność, widzieć krzywdę, widzieć nieszczęście, widzieć fałsz, nieuczciwość, widzieć bezduszność, zaciekłość i ślepotę tych, którzy powinni mieć „oczy ku patrzeniu i uszy ku słyszeniu“. Mówić o tem — w potrzebie nawet krzyczeć — jest obowiązkiem pisarza. Bo literatura jest sejmem narodu; ważniejszym może od tego, który tam w zacisznem półkolu wymyśla sobie wzajem przy ulicy Wiejskiej. Przez nią uświadamiają się potrzeby i zjawiska chwili; przez nią przychodzą do głosu żądania i krzywdy ludzkie. Pisarz, któryby wciąż nie przykładał ucha do ziemi, aby wyczuwać jej tajemne drżenie, aby nadsłuchiwać tententu przyszłości, źle spełniałby swoje zadanie. I nie powinien w żadnym wypadku liczyć się z głosami oburzeń — choćby skądinąd szanownemi — nawet kiedy chodzi o tak zwaną moralność, o tak zwany porządek społeczny. Popatrzmy na historję instytucji i wierzeń ludzkich. Trzebaby chyba być ślepym lub kłamcą, aby nie uznać, że porządek społeczny, że „moralność“, to coś, co zmienia się i musi zmieniać ciągle; coś, co przechodzi ciągłą ewolucję. Dzisiejszy bunt jest jutrzejszem prawem; dzisiejsze bluźnierstwo jutrzejszym komunałem. W imię porządku społecznego palono na stosie ludzi, których dziś wysyła się jako medja na kongresy metapsychiczne. Mordowano się w imię Boga o wierzenia, które zgodnie dziś żyją obok siebie. Był czas gdy torturowano obwinionych, aby wydobyć z nich zeznania. Był czas, gdy trzymano obłąkanych w lochu i w kajdanach. Był czas więzienia za długi, kiedy niewypłacalnego dłużnika więziono dożywotnio i żywiono na koszt państwa. Wszystko to, i wiele innych równie pięknych rzeczy było porządkiem społecznym; ktokolwiek przeciw nim działał, był wrogiem porządku społecznego. Czy wyobraża kto sobie, że wiele z dzisiejszych „porządków“ nie będzie się przedstawiać naszym wnukom tak samo jak nam tamte dziwolągi; że nie będą się nam dziwili, że nie będą się litowali nad nami? Powiada Goethe w Fauście:
Es erben sich Gesetz und Rechte
Wie eine ew‘ge Krankheit fort!
Ciągła wojna z przeżytkami wczorajszych pojęć, wczorajszych potrzeb, wczorajszych obyczajów, to najważniejsze pozycje walki o szczęście ludzkości. W tej walce pisarze zawsze szli na czele; oni są przyrodzonym instrumentem wyczuwania jutra, wyczuwania okrucieństwa czy komizmu konfliktów między upartem i tępem Wczoraj a domagającem się życia Dziś. I można powiedzieć, że najpiękniejszym tytułem pisarza jest jego nieporozumienie z porządkiem społecznym. Mnie osobiście, jeżeli zdarza się mieć kiedy wyrzut sumienia, to że zanadto bywam z nim pogodzony...
A jakiej broni wolno używać pisarzowi w tej walce? Takiej jaką mu jego temperament, jego rodzaj talentu wskazuje. Kiedyś półżartem złożyłem moje credo, odpowiadając na jakiś atak hipokryzji: „Igrać z najbardziej uświęconemi pojęciami, z najbardziej czcigodnemi uczuciami, probować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby, pośród walących się bałwanów, zostało to, co naprawdę jest szanowne, oto zadanie, które chciałbym spełniać wedle sił moich“.
Mógłbym się tu powołać na iluż i jakże wielkich poprzedników... Ale, mój Boże, poco przyzywać nadaremno zbyt wielkie imiona! Nie jestem tak naiwny, aby porównywać te nasze lokalne utarczki z ich bohaterskiemi walkami o przyszłość ludzkości. To wszystko, o czem my tu mówimy, to jest wybijanie dawno otwartych drzwi; to są walki o rzeczy dawno w świecie załatwione. Ale cóż; każdy żyje u siebie; cóż nam z tego, że te rzeczy są załatwione gdzieindziej, jeśli nie są załatwione u nas; co nam z tego, choćbyśmy ideowo uporali się z niemi dawno, jeżeli w praktyce ludzie od nich cierpią, duszą się i giną... I nietylko ludzie, ale uczciwość, ale moralność: ta prawdziwa, wieczna, a nie ta, którą handlują w swoich kramikach dzierżawcy jej monopolu. Nie zapominajmy, że nawet Chrystus wypędził przekupniów ze świątyni. I trzeba to powiedzieć: przemoc Świętoszka w odrodzonej Polsce zaczyna być zastraszająca. Bardzo być może, że ta walka o praworządność, o uczciwość, o dzisiejszość w jednej dziedzinie, jest tylko epizodem wielkiej rozgrywki, która nas czeka na progu nowego naszego życia. Któż wie zresztą, co nas czeka? Życie gna dziś tak zawrotnym pędem...