Dziewice Konsystorskie (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Dziewice Konsystorskie
Wydawca Księgarnia Robotnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOY-MĘDRZEC
Dziewice
Konsystorskie
5 — 10 tysiąc
1929
Warszawa
KSIĘGARNIA ROBOTNICZA

Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Warszawa






Od Autora

Oto garść felietonów drukowanych w Kurjerze Porannym. Felietony te narobiły hałasu; zyskały mi sporo wyrazów sympatji i nie mniej oburzeń. Wiele osób dopatrywało się w nich głębokiej intencji; chciało w nich widzieć celowe posunięcie, inspirowane — oczywiście — przez „masonów“. Mój Boże! kiedy się wie, jak coś było naprawdę, a potem słyszy osnute dokoła faktu komentarze, mimowoli człowiek musi się uśmiechnąć i zadumać nad kruchością „wiedzy historycznej“. Powiem tedy całkiem poprostu, jak powstały te felietony. Na chwilę nim zacząłem je pisać, byłem, można powiedzieć, o sto mil od ich tematu; nie wiedziałem ani o wiszącym procesie wileńskim ks. Jastrzębskiego, ani o toku prac komisji kodyfikacyjnej w tej mierze; wszystko to po prostu nie istniało dla mnie. Pogrążony byłem całkiem w czem innem, w rzeczach czysto literackich. Ale, z obowiązku recenzenta, poszedłem na rosyjską sztukę Katajewa, do teatru Ateneum przy Związku Kolejarzy. Szedłem z zaciekawieniem; raz dlatego, że z sympatją śledzę losy tego młodego teatru, świadczącego o żywotności kulturalnej naszego ruchu robotniczego, a powtóre przez wzgląd na pochodzenie sztuki:

Zważmy (pisałem na wstępie do mojej recenzji), że Rosja sowiecka jest na olbrzymią skalę podjętym eksperymentem, próbą zmazania jednym zamachem tradycji, kultury, narowów myślowych, wszystkiego, aby wprowadzić formy odpowiadające jakoby potrzebom dzisiejszym i powszechnym. Jak wygląda ten eksperyment, jakie są jego wyniki, nie na papierze, ani w sferze doktryny czy ideału, ale w codziennem życiu — oto rzecz która musi interesować wszystkich. Otóż o tem najtrudniej się dowiedzieć. Bo skąd? Nie z gazet, bo gazety są poto, aby nas obełgiwać. Nie z wrażeń podróżnych, bo te zawisłe są od uprzedzeń podróżnika, od jego zmysłu orjentacji, od tego wreszcie, co mu zechcą pokazać. Życia, zwykłego życia on nie zobaczy. Może tedy teatr, nie propagandowy, ale domowy, pisany dla siebie, ukazałby nam trochę tej rzeczywistości?

Sztuka osnuta jest dokoła spraw małżeńskich. Dwie „zarejestrowane“ pary okazują się niedobrane; sympatje czworga młodych — zamieszkałych w jednym pokoju — ciągną ku sobie na krzyż:

Mimo że sytuacja jest jasna już z początkiem drugiego aktu, autor prowadzi ją przez szereg zawikłań, aż wreszcie brodaty komisarz rozcina sprawę, kojarząc na krzyż kochające się pary i mówiąc dobrodusznie: „No kochajcie się, i starajcie się nie robić głupstw... przynajmniej przez jakiś czas: od tego republika sowiecka nie zginie“.
...Mimowoli zastanawiamy się, jakby podobna sytuacja wyglądała u nas. Dawniej, byłaby wogóle bez wyjścia. Gdyby miłość była serjo, możeby sobie ktoś w łeb strzelił, alboby się utopił, w najlepszym razie byłoby czworo osób nieszczęśliwych.
A dziś? Dziś rozwiązanie jest u nas trojakie. Jeżeli małżonkowie nie mają pieniędzy, wówczas wogóle są poza prawem, nie mają u nas prawa do niczego. Niema dla nich żadnego godziwego rozwiązania sytuacji.
Jeżeli mają pieniądze na opłacenie adwokatów i kosztów, mogą, przy zmianie religji, przeprowadzić rozwody i „zarejestrować“ się na nowo.
Jeżeli mają dużo pieniędzy, w takim razie mogą sobie oszczędzić zmiany religji. Wówczas, przy pomocy paru fałszywych świadków i fałszywych zeznań, popartych w potrzebie krzywoprzysięstwem za cichą zgodą organizatorów tej komedyjki, mogą po kilku latach mozołów uzyskać szczęśliwe unieważnienie małżeństwa.
Nie sądzę zatem, abyśmy pod tym względem mieli prawo tak bardzo wynosić się nad zdziczenie Bolszewji. W żadnym z naszych obyczajów nie występuje tak ostro nierówność wobec prawa zależna od stanu majątkowego; nigdzie nie jest jaskrawsze publiczne igranie z rzeczami uchodzącemi za święte.
Ale, z drugiej strony, nie bądźmy zbyt pohopni w uznaniu dla stosunków sowieckich... Na to eksperyment jest za świeży. Jeszcze ani jedno pokolenie nie zestarzało się w tych formach. Te dwie pary młodych ludzi, to jeszcze żaden przykład. Trzebaby ich widzieć na dłuższej przestrzeni czasu, trzeba wiedzieć zwłaszcza, co się dzieje z kobietą po kilkunastu latach takich „rejestracyj“. Boć, ostatecznie, rygory prawa małżeńskiego są w znacznej mierze nie czem innem, tylko ochroną dziecka i ochroną kobiety. O tem ta Kwadratura koła nic nam nie mówi.
...Jak się przedstawiać będzie to życie, gdy minie młodość, która wszędzie i zawsze żyje dość po bolszewicku? Czem żyć w tej niezamiecionej brudnej izbie, do której, na pociechę, radjo przynosi melodje tanga z Berlina? Czy powtarzaniem strzępów nieprzetrawionej socjologji, z której sam autor sobie podrwiwa? Bądź co bądź, jedną z zalet osławionego kapitalizmu, jest to, że pozostawia bodaj możliwość, bodaj złudzenie tworzenia swego osobistego życia... Czem będą żyć ci ludzie później, nie bardzo widzimy. No, i trudno nam zapomnieć o innych zatrudnieniach tego komisarza, poza błogosławieniem parotygodniowych małżeństw.

Mimo iż w ramach recenzji teatralnej[1] nie uważałem za potrzebne strzelać ciężkiemi armatami do marjażów bolszewickich, nikt mnie chyba nie posądzi, abym je uważał za rozwiązanie kwestji. Ale równocześnie, naturalnym refleksem, myśl moja zwróciła się ku temu w czem my żyjemy, jak się u nas przedstawiają te sprawy. Uczułem wyraźnie, że coś tu jest absolutnie nie w porządku. Listy, które zacząłem otrzymywać, utwierdziły mnie w tem przekonaniu. Takie jest istotne pochodzenie moich felietonów, które są niejako obszerną „niedyskrecją teatralną“ na marginesie premjery w Domu Kolejarzy.
Polemizując ze mną, przeciwnicy uczynili mnie jakimś namiętnym propagatorem rozwodów. Zupełnie niesłusznie. Życzę ludziom, aby jak najmniej potrzebowali się uciekać do tego środka. Co innego jest propagować coś, a co innego widzieć że coś jest faktem, że coś się dzieje i jak się dzieje; widzieć nierówność, widzieć krzywdę, widzieć nieszczęście, widzieć fałsz, nieuczciwość, widzieć bezduszność, zaciekłość i ślepotę tych, którzy powinni mieć „oczy ku patrzeniu i uszy ku słyszeniu“. Mówić o tem — w potrzebie nawet krzyczeć — jest obowiązkiem pisarza. Bo literatura jest sejmem narodu; ważniejszym może od tego, który tam w zacisznem półkolu wymyśla sobie wzajem przy ulicy Wiejskiej. Przez nią uświadamiają się potrzeby i zjawiska chwili; przez nią przychodzą do głosu żądania i krzywdy ludzkie. Pisarz, któryby wciąż nie przykładał ucha do ziemi, aby wyczuwać jej tajemne drżenie, aby nadsłuchiwać tententu przyszłości, źle spełniałby swoje zadanie. I nie powinien w żadnym wypadku liczyć się z głosami oburzeń — choćby skądinąd szanownemi — nawet kiedy chodzi o tak zwaną moralność, o tak zwany porządek społeczny. Popatrzmy na historję instytucji i wierzeń ludzkich. Trzebaby chyba być ślepym lub kłamcą, aby nie uznać, że porządek społeczny, że „moralność“, to coś, co zmienia się i musi zmieniać ciągle; coś, co przechodzi ciągłą ewolucję. Dzisiejszy bunt jest jutrzejszem prawem; dzisiejsze bluźnierstwo jutrzejszym komunałem. W imię porządku społecznego palono na stosie ludzi, których dziś wysyła się jako medja na kongresy metapsychiczne. Mordowano się w imię Boga o wierzenia, które zgodnie dziś żyją obok siebie. Był czas gdy torturowano obwinionych, aby wydobyć z nich zeznania. Był czas, gdy trzymano obłąkanych w lochu i w kajdanach. Był czas więzienia za długi, kiedy niewypłacalnego dłużnika więziono dożywotnio i żywiono na koszt państwa. Wszystko to, i wiele innych równie pięknych rzeczy było porządkiem społecznym; ktokolwiek przeciw nim działał, był wrogiem porządku społecznego. Czy wyobraża kto sobie, że wiele z dzisiejszych „porządków“ nie będzie się przedstawiać naszym wnukom tak samo jak nam tamte dziwolągi; że nie będą się nam dziwili, że nie będą się litowali nad nami? Powiada Goethe w Fauście:

Es erben sich Gesetz und Rechte
Wie eine ew‘ge Krankheit fort!

Ciągła wojna z przeżytkami wczorajszych pojęć, wczorajszych potrzeb, wczorajszych obyczajów, to najważniejsze pozycje walki o szczęście ludzkości. W tej walce pisarze zawsze szli na czele; oni są przyrodzonym instrumentem wyczuwania jutra, wyczuwania okrucieństwa czy komizmu konfliktów między upartem i tępem Wczoraj a domagającem się życia Dziś. I można powiedzieć, że najpiękniejszym tytułem pisarza jest jego nieporozumienie z porządkiem społecznym. Mnie osobiście, jeżeli zdarza się mieć kiedy wyrzut sumienia, to że zanadto bywam z nim pogodzony...
A jakiej broni wolno używać pisarzowi w tej walce? Takiej jaką mu jego temperament, jego rodzaj talentu wskazuje. Kiedyś półżartem złożyłem moje credo, odpowiadając na jakiś atak hipokryzji: „Igrać z najbardziej uświęconemi pojęciami, z najbardziej czcigodnemi uczuciami, probować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby, pośród walących się bałwanów, zostało to, co naprawdę jest szanowne, oto zadanie, które chciałbym spełniać wedle sił moich“.
Mógłbym się tu powołać na iluż i jakże wielkich poprzedników... Ale, mój Boże, poco przyzywać nadaremno zbyt wielkie imiona! Nie jestem tak naiwny, aby porównywać te nasze lokalne utarczki z ich bohaterskiemi walkami o przyszłość ludzkości. To wszystko, o czem my tu mówimy, to jest wybijanie dawno otwartych drzwi; to są walki o rzeczy dawno w świecie załatwione. Ale cóż; każdy żyje u siebie; cóż nam z tego, że te rzeczy są załatwione gdzieindziej, jeśli nie są załatwione u nas; co nam z tego, choćbyśmy ideowo uporali się z niemi dawno, jeżeli w praktyce ludzie od nich cierpią, duszą się i giną... I nietylko ludzie, ale uczciwość, ale moralność: ta prawdziwa, wieczna, a nie ta, którą handlują w swoich kramikach dzierżawcy jej monopolu. Nie zapominajmy, że nawet Chrystus wypędził przekupniów ze świątyni. I trzeba to powiedzieć: przemoc Świętoszka w odrodzonej Polsce zaczyna być zastraszająca. Bardzo być może, że ta walka o praworządność, o uczciwość, o dzisiejszość w jednej dziedzinie, jest tylko epizodem wielkiej rozgrywki, która nas czeka na progu nowego naszego życia. Któż wie zresztą, co nas czeka? Życie gna dziś tak zawrotnym pędem...



Biedne prababki

Przepraszam, że będę mówił o rzeczach bardzo banalnych; ale niedole życia wynikają głównie z rzeczy banalnych źle załatwionych; z rzeczy o których się nie mówi. Będę więc mówił naiwnie, tak jakbym odkrywał Amerykę. Mam zresztą pewien barometr żywotności dla kwestji, które zdarzy mi się potrącić; mianowicie listy nieznajomych czytelników. Otóż kiedy przypadkowo poruszyłem, z okazji rosyjskiej premjery (Kwadratura koła), sprawę małżeństwa i rozwodów, z oddźwięku, jaki znalazłem u czytelników, zrozumiałem jak piekącej dotknąłem bolączki. Może więc warto powiedzieć o tych rzeczach kilka słów mniej wzniosłych a bardziej prawdziwych niż się mówi zazwyczaj.
W jednym z listów, jakie dostałem, uderzył mnie pewien rys — też zapewne banalny, ale który mnie zainteresował. Chodzi o normalny prawie tok kościelnego unieważniania małżeństw zapomocą fałszywych świadectw i krzywoprzysięstwa. „Co do tych krzywoprzysięstw (pisze mi ktoś z kresów), to mówił mi jeden adwokat, iż nawet jest tak utarte, że świadek krzywoprzysięga, a później tenże ksiądz spowiada go i rozgrzesza, nakazując przytem odpowiednie zadośćuczynienie, t. j. pokutę...“
Istotnie, kombinacja, o której sam Pascal nie pomyślał w swoich Prowincjałkach. Ale nie przypuszczam, aby to było tak powszechne. Zazwyczaj — przy wielkim aparacie — rzecz odbywa się delikatniej: świadka naprowadza się na to, co potrzeba aby zaprzysiągł; kto inny konferuje ze świadkiem, kto inny odbiera przysięgę, może więc ją przyjąć z dobrą wiarą lub przynajmniej nie wchodząc w to bliżej; od kogo innego świadek dostaje pieniądze (o ile nie świadczy z przyjaźni lub z ludzkiego współczucia), sprawę zaś zbawienia duszy świadka zostawia się zwykle jego własnej trosce. Jeżeli chce, może się wyspowiadać; grzech się zmaże, a rozwód został.
Umyślnie mówię „rozwód“; mimo iż wiadomo, że rozwodu w Kościele katolickim niema, głos ludu nigdy inaczej nie mówi tylko „rozwód“. I w rezultacie, ma rację. Poprostu, skoro w małżeństwie jest żądanie rozwodu, szuka się nieformalności celem unieważnienia małżeństwa; nie kijem to pałką, dla pacjenta wszystko jedno jak się nazywa. Różnica jest ta, że gdy rozwód jest w zasadzie rzeczą rzetelną i poważną, unieważnienie bywa najczęściej dość gorszącą komedyjką.
Znałem blisko pewnego kanonika-filozofa, który mawiał, że najlepiej już przy ślubie dać w łapę zakrystjanowi, aby popełnił jaką nieformalność, zapalił o jedną świeczkę mniej niż trzeba, czy coś podobnego, a w potrzebie można mieć za to unieważnienie małżeństwa. Tenże kanonik mawiał, iż akta takich spraw mają to do siebie, że każda kartka powinna być przekładana grubym banknotem.
Ach, gdyby tak móc zajrzeć do tych aktów, co za cudaby się tam znalazło, co za materjał dla komedjopisarza. Naprzykład świadectwa lekarskie niezdolności „skonsumowania“ małżeństwa, wystawiane kobietom, które żyły parę lat z mężem i miały kilku zdrowych kochanków. Bo każdy, kto się w jakikolwiek sposób zetknie ze sprawą „unieważnienia“, musi kłamać.
Jak w tylu sprawach obyczajowych, tak i tu wojna stała się przełomem. Zamęt, jaki nastał w stosunkach ludzkich przez masowe rozłączenia, przez zmianę warunków, pojęć, nastrojów, wymagał regulowania tych spraw również niemal masowego. Znaleziono jedyne wyjście w gromadnych zmianach religji. To, co dawniej było wyjątkiem, stało się rzeczą potoczną; nikt się nie wahał. Wśród kłopotów i trudności, jakie pociągała sprawa rozwodowa, zmiana religji odgrywała najmniejszą rolę: symptom niewątpliwie poważny! Wędrówka ta od jednej religji do drugiej była tak powszechna, że ambitni pastorowie protestanccy — nie chcąc widzieć że owieczki, które im przybywają niespodziewanie, mogą być już w drugiem pokoleniu wcale rzetelną zdobyczą — uważali sobie za ujmę pomnażanie reformowanego kościoła takim materjałem i branie udziału w komedji „nawrócenia“; trzeba było wyszukiwać gminy, gdzie pastor był pobłażliwszy na tym punkcie. Wyrobiły się specjalne miejscowości, okręgi, znane z tego, że tam można się wślizgnąć na łono kościoła reformowanego.
Chaos, jaki to wytwarza w pojęciach religijnych, jest znaczny, zwłaszcza u kobiet. Przytoczę jeden przykład. Jedna z takich rozwodniczek, aktorka, musiała przejść na protestantyzm dla uzyskania rozwodu. Przed tak ważnym aktem poszła oczywiście do kościoła i spłakała się. Później musiała chodzić na nauki pastora; wreszcie przyszedł uroczysty dzień zmiany wyznania. Pastor mówił tak pięknie, tak podniośle, że wrażliwa artystka znowu się spłakała. Jeszcze z wilgotnemi oczyma spotyka znajomego na ulicy; opowiada mu swoją przygodę. „No i cóż, teraz już pani nie będzie chodziła do dawnego kościoła, tylko do ich kościoła? — Ależ nie, odpowiada, przeproszę Matkę Boską i będę chodziła po dawnemu“.
Niewątpliwie, wolę takie pomięszanie pojęć od ich dawnej precyzji, która sprawiała, że ludzie wzajem palili się na stosach; ale z punktu widzenia religji — jakiejkolwiek — nie może to być pożądane. Najuroczystsze akty życia stają się formalistyką i komedją, boć i rola kapłana, który w niej bierze udział, bywa dość dziwna...
Rzecz prosta, że Kościół katolicki nie mógł patrzeć obojętnie na te objawy; zrozumiał, że niepodobna stać na dawnem nieprzejednanem stanowisku. Nowa — mimowolna — ofenzywa protestantyzmu na Polskę mogła się stać groźniejsza od owej z czasów reformacji... Dla zatrzymania uciekających, rozszerzono znakomicie możliwość katolickiego rozwodu czyli unieważnienia małżeństwa. Już nie w dalekim i luksusowym Rzymie, ale na miejscu toczą się procesy, liczba ich mnoży się, jest tendencja aby raczej ułatwiać niż utrudniać. (Z największemi trudnościami spotyka się arystokracja, ponieważ wiadomo jest, że, przez cześć dla tradycji, zmienia wiarę jedynie w ostateczności, więc można ją pocisnąć bez obawy.) Już nie czysto formalne motywy, jak np. nieprawidłowość w ogłoszeniu zapowiedzi, etc., ale przyczyny natury bardziej ludzkiej zaczynają wchodzić w grę. Rozmawiałem kiedyś z poważnym adwokatem z Poznańskiego; ze zdziwieniem dowiedziałem się, jak daleko się to posunęło; naprzykład stwierdzenie, że małżeństwo zostało zawarte bez miłości, może wystarczyć do kościelnego unieważnienia. Jeżeli naprzykład znajdzie się list, w którym panna pisała do swej przyjaciółki coś w tym rodzaju: „Droga Maniu, wychodzę za mąż; nie mogę powiedzieć, bym kochała mego przyszłego, ale rodzice namawiają mnie abym za niego wyszła, że to dobra partja, porządny człowiek“ etc... wówczas przedstawienie takiego listu może być punktem do unieważnienia małżeństwa, choćby były dzieci. Słowem, klasyczne „małżeństwo z rozsądku“, z posłuszeństwa, jest — nieważne, i może być w każdej chwili kościelnie unieważnione!... To istna rewolucja! Oto przykład, jak wiele się zmienia, w rzeczach które pozornie są niezmienne i niewzruszone.
Jedno się tylko nie zmienia, mianowicie to, że — jak w owem znanem określeniu prowadzenia wojny — trzeba tu pieniędzy, pieniędzy, i jeszcze pieniędzy; no i że zwykle znów zachodzi potrzeba... pomocy ludzkiej w przeprowadzeniu dowodu. Co innego fakty, a co innego udowodnienie ich. Czyż można wątpić, że ad usum procesu rozwodowego będą się mnożyć antydatowane listy do przyjaciółek? Czy można przypuszczać, że przyjaciółka będzie tak bez serca, aby, w razie potrzeby (dziś tobie, jutro mnie), nie stwierdziła tego i owego przysięgą, zwłaszcza jeżeli na miejscu otrzyma rozgrzeszenie?...
Stosunki zatem dążą do pewnej ludzkości: wojewodzina Amelja z Mazepy mogłaby dziś otrzymać kościelne unieważnienie małżeństwa, przedstawiwszy odpowiedni list do przyjaciółki, no i mogłaby nawet wyjść szczęśliwie za swego pasierba. O trzy trupy mniej; czysty zysk dla życia, strata dla teatru. Ale każdy też przyzna, że ma to i słabe strony. Opieranie tak poważnej, a coraz częstszej sprawy na formalistyce i fałszu, z drugiej zaś stwarzanie jaskrawej nierówności w prawach wobec sakramentu, nie jest ideałem. Bo nierówność ta akcentuje się dziś tem więcej przez większe zbliżenie i rozpowszechnienie sprawy: dawniej rozwód katolicki był rzadki, odbywał się przeważnie w tak wysokich sferach, że chudopachołkowi nie przyszło na myśl przymierzać go do siebie; obecnie rzecz układa się tak, że najbogatsi mogą zostać przy wierze ojców, średniaczki muszą zmienić wiarę (bo taniej i prędzej), a biedacy mogą sobie żyć „na wiarę“. Trzy klasy, jak na kolei żelaznej.
I może trzeba odkryć wreszcie tę Amerykę: w debatach, które się toczą na temat rozwodów, świętoszki bronią „nierozerwalności małżeństwa“; ależ o tej nierozerwalności dawno już mowy niema; może tedy chodzić jedynie o utrzymanie przywileju rozwodu dla bogatych. W stokilkadziesiąt lat po zrównaniu ludzi w prawach świeckich, tak jaskrawa nierówność jest trochę rażąca, zwłaszcza w religji, którą przyniesiono na świat głównie dla ubogich.
Ale wyznaję, że najbardziej wstrząsnęło mnie co innego. Ludzie żywi zawsze sobie jakoś dadzą radę, mogą się bronić, walczyć, szamotać. Pomyślałem o tych, których już niema, których życie się skończyło; o tych niezliczonych naszych babkach i prababkach, które wszak wszystkie wychodziły zamąż z namowy lub rozkazu rodziców, w zbożnem posłuszeństwie, ani śmiejąc pytać swego serca o zdanie. Myślały bidulki, że Bóg wie jakie zasługi sobie zaskarbią, tymczasem dziś okazuje się, że wszystkie te małżeństwa były wobec Kościoła nieważne, że dziś, gdyby babule dożyły, mogłyby te ich związki być unieważnione; a wszak unieważnienie nie jest niczem innem, niż stwierdzeniem nieważności. Tyle łez ludzkich, tyle zmarnowanych egzystencyj, tyle złamanych serc, zdławionych pragnień, i wszystko na darmo, dla nikogo, dla niczego. Biedne babuleńki! I jeszcze inna, straszniejsza myśl: jeżeli te małżeństwa z posłuszeństwa były nieważne — a wszak inaczej prawie ich nie zawierano — w takim razie my wszyscy jesteśmy bękartami, i to do sześcianu, z pokolenia na pokolenie. Ładnych rzeczy dowiaduje się Polska na swoją dziesiątą rocznicę!



Rozerwalna nierozerwalność

Jak było do przewidzenia, zaatakował mnie Polak-Katolik z powodu mojego artykułu p. t. Biedne prababki, poruszającego sprawę techniki unieważniania małżeństw. Ale dziwnie to miękki atak jak na tak doniosłą sprawę!
Polak-Katolik pisze:

P. Boy-mędrzec w Kurjerze Porannym uprawia zawodową propagandę rozwodów. Operując anegdotami, stara się wmówić w czytelników, że Kościół katolicki, aczkolwiek nie uznaje rozwodów, to jednakże toleruje je pod firmą unieważnienia małżeństw pod byle pozorem. Wystarczyć może czasem list do przyjaciółki, świadczący, że narzeczona nie kochała swego przyszłego męża. Dziać się mają również i nadużycia, przekupstwa i krzywoprzysięstwa świadków.
Jak się w istocie zapatruje Kościół na sprawę rozwodów, pana Boya nic nie obchodzi; woli przytaczać anegdoty z mętnego źródła... A pisze się to wszystko jedynie w celu skompromitowania nieprzejednanego stanowiska Kościoła w sprawie rozwodów i małżeństw cywilnych, i pouczenia wątpiących, że rozwody to rzekoma konieczność życiowa i sprawiedliwość społeczno-moralna...
P. Boy-mędrzec i jemu podobni mędrcy Syonu i z pod znaków masońskich, chcą Polskę przerobić na swoją modłę, a podstawę moralności ludzkiej zwalczają bronią niewybredną: plotką i oszczerstwem.

Polak-Katolik się myli. Bardzo mnie obchodzi, jak się Kościół na sprawę rozwodów zapatruje. I właśnie dlatego uderza mnie, jak daleko codzienna praktyka od tych zapatrywań odbiega. A co do „nieprzejednanego stanowiska“, to pozwolę sobie dodać małe uzupełnienie praktyczne, mianowicie: nieprzejednanego dla biedaków.
Polaku-Katoliku! i ja jestem Polak i Katolik. Mówmy jak swój do swego, przymrużywszy lewe oko: kogo wy chcecie tumanić? Co to znaczy: „anegdoty z mętnego źródła“? Czy my jesteśmy ślepi? Czy nie widzimy co się dzieje naokoło? Czy każdy z nas nie ma tuzina znajomych rozwiedzionych? Czy nie wiemy jak i po czemu? Czy o tych rzeczach głośno się nie mówi? Czy nie znamy np. z imienia i nazwiska ojca czworga dorosłych dzieci, który otrzymał unieważnienie małżeństwa, i czy nie wiemy ściśle ile to kosztowało? Czy nie dyskutuje się techniki rozwodów, procederu fałszywych świadków etc.? Ale co tu gadać! skoro Polaka-Katolika tak rażą moje „plotki“, niechże posłucha jak o tych rzeczach mówi się potocznie w organie augurów, w piśmie na którego szpaltach raz po raz cywilni kaznodzieje grzmią o nierozerwalności małżeństwa. Oto jeden z czytelników przysyła mi wycinek z Kurjera Warszawskiego z dn. 12.XI.1926, który zachował na wieczną pamiątkę. Pisze Kurjer Warszawski, donosząc o zaręczynach słynnego Marconiego:

Na przeszkodzie małżeństwu stoi narazie fakt, że Marconi nie ma dotychczas rozwodu z pierwszą żoną. Jak wiadomo, rozwód we Włoszech (!) nie istnieje, przeto Marconi zwrócił się do Watykanu o unieważnienie małżeństwa. Prawdopodobnie wobec wysokich wpływów narzeczonej (ojciec jej należy do gwardji papieskiej) prośba zostanie uwzględniona. Ślub zapowiadają na wiosnę.

Oto z jakiego tonu gadają augurowie, skoro zapomną usiąść na trójnogu. I to jest ton właściwy; tak się o tych rzeczach na codzień mówi i tak się one dzieją. Można powiedzieć wręcz: każde małżeństwo może być unieważnione; z czego szatan, który jest piekielny logik, mógłby wyciągnąć wniosek, że wszystkie są nieważne... Każde małżeństwo może być unieważnione; pozytywny warunek jest tylko jeden: cenzus majątkowy, bo oczywiście nie każdy ma szczęście być córką papieskiego gwardzisty. Choć i w Warszawie znają siostrzenicę rektora rzymskiego kolegjum, która odwrotną pocztą otrzymała unieważnienie małżeństwa.
A jak się to dzieje w codziennej praktyce, czyż ja mam opowiadać Polakowi-Katolikowi? Raczej od niego mógłbym się wiele dowiedzieć... Zatem, skoro ktoś ma odpowiednie środki finansowe (z biedakiem wogóle się nie gada), oddają go w ręce specjalistów; ci badają jego wypadek, z której strony rzecz zahaczyć. Drogi są najrozmaitsze; są nawet okresy, w których pewne środki modniejsze są od innych. Niedawno pewna hrabina otrzymała unieważnienie małżeństwa, ponieważ miała wspomnieć jakiejś przyjaciółce, że nie chciałaby mieć dzieci. Którejż młodej kobiecie, dziś, w epoce szczupłych talji, nie zdarzy się wspomnieć czegoś podobnego? — chodzi tylko o świadków, a na szczęście „nie brak świadków na tym świecie“, jak już zauważył Fredro, zwłaszcza jeśli grozi im w najgorszym razie lekka pokuta kościelna. W innym znowuż wypadku, inna droga okaże się lepszą. Znam — jak wspomniałem — wypadek świadectwa lekarskiego niezdolności do „skonsumowania“ małżeństwa, wystawionego ślicznej pani poto, aby natychmiast zawarła drugie małżeństwo, które skonsumowała niczem kanapkę z kawiorem. Znam unieważnienie małżeństwa z powodu takiejże niezdolności „skonsumowania“, udzielone... matce dwojga dzieci z tymże właśnie małżonkiem. Polaku-Katoliku! ja jestem, a przynajmniej byłem, lekarzem; i w tym charakterze wiem niejedno: lekarze mówią dość szczerze między sobą. Ale wystarczy poprostu widzieć i słyszeć co się naokoło dzieje. Byłem świadkiem w miejscu kąpielowem, jak przy bridżu ksiądz, i nie byle jaki, dowiedziawszy się, że jego świeżo poznana partnerka zamierza się rozwodzić, ofiarował jej swoją pomoc i umówił z nią konferencję celem wtajemniczenia jej w najlepsze sposoby. Wszystko bardzo na wesoło, w tonie rozgrywki bridżowej.
Wszystko to idzie jak z płatka; ma — jak powtarzam — tylko jedną ujemną stronę: jest djablo drogie. I stąd wynika paradoks, który, sądzę, jest specjalnością naszego kraju. Niech Polak-Katolik sporządzi sobie listę współpracowników naszych pism bogobojnych, klerykalnych, prawicowych, czy jak je nazywają: niech się przekona, śród tych, którzy najdzielniej szermują zawodowem piórem w obronie katolicyzmu i nierozerwalności małżeństwa, ilu jest ewangelików; zmienili wiarę dla celów rozwodowych.
Chcesz, Polaku-Katoliku, „anegdotek“? Opowiem ci jeszcze jedną: mam ją wprost od kobiety, która ją nader boleśnie przeżyła. Młodą osobę, pragnącą rozwodu, zwrócono do konsystorskiego adwokata, znanego i szanowanego prawnika. Ten oznajmił jej, że trzeba się będzie udać do zaufanego lekarza, który, zapomocą niewielkiej operacji, stworzy jej sztuczne dziewictwo, które znów świadkowie stwierdzą i przed konsystorzem zaprzysięgną. Kiedy młoda kobieta, zawstydzona i zgorszona, wahała się, konsystorski adwokat powiedział jej, że trzeba się decydować i że lepszy taki sposób, niż gubić duszę przejściem na protestantyzm. Klijentka podziękowała i... przeszła na protestantyzm.
Cóż za rozpusta obłudy! Konsystorz posyła do adwokata, adwokat do lekarza, lekarz sprowadza świadków, którzy świadczą przed konsystorzem. Dosłownie circulus vitiosus, bardzo vitiosus...
Nie, Polaku-Katoliku! na nic się nie zda nazywać oszczerstwami faktów, o których wróble na dachach świegocą. Gdyby ci, którzy wiedzą, zechcieli mówić, włosyby wam na głowie powstały. Nie, nie mogą najpoważniejsze i coraz częstsze sprawy w życiu opierać się wyłącznie na fałszu i świętokradztwie. Kto broni tego stanu rzeczy, kto śmie go nazwać — jak Polak-Katolik — „podstawą moralności ludzkiej“ — ten jest wrogiem religji.
Kościół katolicki jest wielki i potężny, ja jestem tylko skromny mędrzec. Ale powiem oto rzecz godną uwagi: Jedno z największych przesileń, jakie Kościół od czasu swego istnienia przeżył, wynikło z handlu odpustami; otóż czeka niechybnie Kościół jeszcze jedno ciężkie przejście, mianowicie z powodu handlu rozwodami. Bo wszelki handel ma to do siebie, że podlega nieubłaganym prawom wolnej konkurencji handlowej.
W końcu ostatnie wyjaśnienie: nie jestem masonem. Była chwila, że miałem ochotę nim zostać; tak mnie szarpano z prawa i z lewa, że myślałem sobie, iż trzeba do kogoś należeć, gdzieś głowę skłonić. Ale ani rusz nie mogłem trafić do miejsca, gdzie się wstępuje na masona. Dowiedziałem się o tem dopiero niedawno w Paryżu, skąd wróciłem uzbrojony w poważne rekomendacje francuskiej loży: i nasze masony nie chciały mnie za swego! Nie jestem dla nich dość poważny; u masonów, jak w Bracie marnotrawnym Wilde‘a, też trzeba mieć na imię Ernest... To zatem, co mówię, mówię jedynie z własnej potrzeby: chciałbym, aby w stosunkach ludzkich, w odrodzonej Polsce, było trochę mniej nierówności, trochę mniej ucisku, trochę mniej kłamstwa i obłudy. Czyżby te ideały były Polakowi-Katolikowi tak nienawistne?



Mędrzec mówi.

Poza niezręcznym jak zawsze Polakiem-Katolikiem, i poza niewiarygodnym wręcz jako poziom artykulikiem w Głosie Narodu, o którym powiem osobno, nie odpowiedział na moje rozważania rozwodowe nikt. Istotnie, co można powiedzieć? — ani zaprzeczyć faktom, ani ich bronić! A liczne głosy, jakie mnie dochodzą, świadczą, jak sprawa była dojrzała. I nie bardzo widzę, aby się kto zgorszył! Najwyżej ten i ów powiada mi: „To wszystko pięknie, ale ty nie chcesz rozumieć, że Kościół znajduje się w bardzo trudnem i delikatnem położeniu. Niema sposobu ruszyć dogmatu nierozerwalności małżeństwa; to mógłby zrobić chyba jaki sobór powszechny, a i to niewiadomo! Z drugiej strony — fakty i konieczności życiowe, przemiany społeczne, z któremi Kościół musi się liczyć! Położenie jest bez wyjścia, a raczej jest tylko jedno: furtka „nieformalności“ i unieważniania. Ładne to nie jest, i sam Kościół się tem martwi, ale co ma robić? Nie sztuka krytykować, znajdź coś, poradź coś, kiedyś taki mędrzec“.
Dobrze więc, niech nie będzie powiedziane, że mędrzec nic nie chce poradzić w tak ciężkiej potrzebie. Znów będę mówił poprostu i naiwnie, a może znajdę radę. Poszukam jej w zasadzie, którą mi dał ksiądz Wacław kapucyn, przezacny człowiek i męczennik narodowy, kiedy mnie przygotowywał do pierwszej spowiedzi. „Moje dziecko, mówił mi, trzeba się zawsze w życiu rządzić uczciwością i prawdą“. I płakał; ten święty człowiek zaraz płakał. Otóż, trudno przypuścić, aby to, co obowiązywało małego berbecia, miało być nie obowiązujące jedynie w najważniejszych sprawach Kościoła, tyczących sakramentu.
Kościół nie zna rozwodu; wiem; ale uznaje i stosuje coraz częściej unieważnienie małżeństwa. Otóż, ta rama wydaje mi się dość szeroka, aby w nią uczciwość i prawda mogły się zmieścić. Dziś praktyka jest taka: dwoje ludzi, którzy, z takich czy innych powodów żyć z sobą niechcą lub nie mogą, postanawiają się rozejść; idą do kapłanów z prośbą o pomoc i uzyskują (gdy mają odpowiednie fundusze) unieważnienie małżeństwa. Ale jak, na jakiej zasadzie? Kościół nie powiada: „to małżeństwo jest złe, jest nieszczęśliwe, jest gorszące, więc je rozwiązujemy“; ale sięga wstecz, stara się znaleźć w niem od początku pozór nieważności, szuka niezapalonej świeczki przy ołtarzu, stwierdza, wbrew prawdzie, że małżeństwo „nie było dokonane“, szuka świadków, przyjmuje fałszywe przysięgi, słowem, szerzy (mimowoli i z bólem w sercu zapewne) fałsz i zgorszenie. Otóż, pozostając na gruncie nie rozwodu, ale unieważnienia, nie widzę dlaczego Kościół, (po gruntownem zbadaniu) nie miałby powiedzieć tak: „To małżeństwo jest złe: wydało, zamiast cnót, obrazę boską; było widocznie omyłką, nie było nad niem błogosławieństwa Bożego, zatem Kościół unieważnia je, uznaje je za niebyłe“. Czy nie ma prawa tego zrobić? Ma prawo. Wszak powiedziane jest: „Cokolwiek rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie“. A jeżeli wolno jest rozwiązać i uznać nieważność najlegalniejszego w świecie małżeństwa dla lada wykrętnej formalności, tembardziej wolno chyba to uczynić dla braku błogosławieństwa Bożego. Czy może być ważniejszy powód?
Nie pojmuję, ja, mędrzec, czemu Kościół tak mało ma wiary w swoją olbrzymią siłę; czemu się dobrowolnie pęta formalnościami, woląc w tak doniosłej rzeczy, oszukiwać sam siebie, szukać wyjścia w kruczkach procedury, niż spojrzeć w oczy faktom? Wiem, takie są tradycje Kościoła; taką drogę wskazuje mu wiekowa praktyka: głosić swą niezmienność i niewzruszoność, pracę zaś przystosowania się do zmiany pojęć i obyczajów prowadzić nieznacznie, powoli, bez rozgłosu. Trzysta lat upłynęło, zanim Kościół pocichu uznał naukę o obrocie ziemi koło słońca, potępioną bardzo głośno. Ale to było co innego: ziemia kręciła się tymczasem koło słońca swoim trybem i kręciła się bezpłatnie, więc nie krzyczała. Inna rzecz, gdy chodzi o żywych ludzi: zaczynają krzyczeć...
I jeszcze jedno. Dawniej cały świat stał potrosze na krętactwie, na przemocy, na tajności, na przywileju i obchodzeniu prawa. Prawodawstwo cywilne, karne, kościelne, wszystko pod tym względem harmonizowało z sobą. Dziś istnieje niewątpliwy pęd do rzetelności stosunków i do powszechności praw, stąd zachodzi dla katolika w naszem państwie jaskrawa sprzeczność między regulowaniem wszystkich spraw w życiu a tej jednej. Nie może być w prawie i w obyczajach wyspy średniowiecza; nie może być wyspy przywileju dla bogaczy, ani przymusu krzywoprzysięstwa i oszustwa. To jest w sprzeczności z duchem czasu i nie może się ostać. Środki i środeczki formalne nie wystarczą na długo; dziś świat pędzi naprzód w szalonem tempie. Nie jest możebne, aby przy ogólnem podnoszeniu się moralności społecznej, Kościół pozostał w tej mierze ośrodkiem demoralizacji; aby każdy, kto przestąpi w tej sprawie próg konsystorza, opuszczał go z uczuciem wstydu i wstrętu.
Jeżeli Kościół tego nie czuje, to znaczy, że zanadto się odciął od społeczeństwa, od życia; że zanadto się zasklepił w scholastycznych formułkach, tak mało licujących z dzisiejszym dniem! Zostawcie talmudystom głoszenie nieubłaganych przepisów przy równoczesnem szukaniu sposobu ich obejścia! Widzimy inne symptomy tego odcięcia. Tak naprzykład, przed kilku laty wyszła niewiarygodna ustawa, zabraniająca księżom chodzić do teatru. Jakto! Więc ten, który ma być pasterzem i doradcą dusz, ma być zupełnie nieświadomy i naiwny w tem, czem te dusze się karmią? Za moich szkolnych czasów najpopularniejszym spowiednikiem wśród młodzieży był jezuita, ksiądz Załęski, dlatego, że dysputował z nami przy konfesjonale o najnowszych powieściach Zoli. To też, wyznaję, że ten zakaz chodzenia do teatru zdumiewa mnie. Nie żądam, aby biskup w infule chodził na Kokotki z towarzystwa; ale aby ksiądz, bodaj w cywilnym stroju, tak jak się to dzieje zagranicą, nie miał prawa iść do teatru, to mi się wydaje zupełną omyłką. Sądzę, że olbrzymia większość księży będzie w tem mojego zdania.
Jako przykład, jak daleko władze kościelne są od życia, przytoczę fakt ze świeżego procesu wileńskiego. Jak wiadomo, chodziło o to, że superintendent ks. Jastrzębski, zgodnie z zasadami swojej religji, dał ślub byłemu księdzu katolickiemu Ch., który go o to błagał i który żył w konkubinacie. Ten ksiądz Ch. to był wielki zdobywca serc: kiedy wziął ślub, przyznał się żonie, że ma mnogie dzieci, od których musi płacić alimenta; liczył na żonę, że mu ze swojej pensyjki w tem dopomoże. To się nie spodobało pani Ch. i małżeństwo rychło się rozbiło. Wówczas Ch. zwrócił się do władzy duchownej z prośbą, aby go przyjęła z powrotem na swoje łono; poczynił zeznania, obciążające jego dobroczyńcę, ks. Jastrzębskiego, i prosił, aby, po naznaczeniu kościelnej pokuty, dano mu jaką posadę. I wiecie, jaką posadę obmyśliła mu władza duchowna? Posadę... katechety w szkole żeńskiej w Trokach. Ale kuratorja — władza świecka — stojąc na straży moralności, nie zatwierdziła tej nominacji; wówczas Ch. przeszedł na łono Kościoła Narodowego.
Wracam do kwestji, która nas zajmuje. Uważam tedy, że ze strony Kościoła ta nieśmiałość w rozstrzyganiu tak ważnego zagadnienia, to szukanie czysto formalnych wykrętów i wybiegów, tam, gdzie ma od Boga nieograniczone pełnomocnictwa do regulowania sprawy, jest jakąś dziwną małodusznością. Jest w tem też niezrozumienie przewrotu, który przechodzimy, zawrotnego biegu, który sprawia, że jeden rok nie jest podobny do drugiego. Tu musi przyjść jakieś słowo zasadnicze. A jeśli to jest niemożliwe, jeżeli Kościół tak się zamotał we własne formułki, że nic nie może tu zrobić, w takim razie nie pozostaje mu nic innego, jak oddać tę sprawę w inne, mniej poświęcane, a tem samem mniej spętane ręce, i poprostu ustąpić tej dziedziny władzom państwowym, tak jak się to stało w innych krajach.

Zresztą, róbcie co chcecie. Powiedziałem swoje, reszta nie należy do mnie. Ale, jeżeli będę widział, że ludzkość zanadto się męczy, wówczas nie zaręczam, czy nie wezmę tego w swoje ręce. Czy myślicie, żebym nie mógł, że nie mam kwalifikacji potemu, że niemógłbym założyć swojego kościółka? Gdybyście wiedzieli, co ja za listy dostaję! „Niechże pan długo żyje! Kto wie, może się panu uda zmienić zasady moralności. Oby!“ — tak pisze do mnie żona profesora uniwersytetu z Krakowa, człowieka bardzo bliskiego sfer klerykalnych. A oto podobizna dziękczynnego listu, jaki dostałem kilka lat temu od nieznajomej pary Juljusza S. i Zochy N. Podpisano: „Warszawa, w dniu trzecim naszego wspólnego pożycia“. Oto związek, który, nic o tem nie wiedząc, skojarzyłem. Trzy doby był szczęśliwy, to jest pewne. Czy wszystkie uświęcone związki mogą się tem poszczycić?



Staśko z Diderotem, czyli flaki z olejem

Nareszcie wyruszyły klerykalne pisma i pisemka z polemiką. Pokazało każde co umie: jakie pismo, taka i polemika. Więc krakowski Głos Narodu wysmażył artykulik p. t. Jędrek-mędrek zielono-balonikowy:

...Jeden tylko ze współczesnych polskich pisarzy został przez część prasy nazwany mędrcem (skarży się Głos Narodu). Nie Rostworowski, który... nie Berent, który... nie Staff, który... ale właśnie, on, Boy, tłumacz francuskich Diderotów...
„I za co! (lamentuje dalej Głos Narodu). Boy-Żeleński nie ma warunków do tej swojej nowej roli... To, co napisał dotąd oryginalnego, było wodą; nic dziwnego, że „tomy Boya“ urosły do cyfry setki... Ani więc głęboki, ani poważny pisarz; i taki człowiek został nazwany „Mędrcem“. Drugi Staśko, tylko Staśko obznajmiony z Diderotem w oryginale“.

Tak biada Głos Narodu. A ja też mam ochotę pobiadać, mianowicie nad strasznym poziomem tej „polemiki“. Czy to pisane przez matołków czy dla matołków? Dlaczego w naszych klerykalnych pisemkach stale mówią o rzeczach literackich analfabeci? Ten „Boy, nazwany przez część prasy mędrcem“! Tych sto tomów (!) mojej oryginalnej wody; ten Staśko z Diderotem w oryginale! Oto poziom, do jakiego świętoszki sprowadziłyby naszą publicystykę, gdybyśmy im pozwolili rządzić się w Polsce jak na swoim folwarku.
A poziom argumentów! Polak-Katolik odpowiada na moje uwagi tryumfalną statystyką rozwodów, stwierdzając, że u protestantów jest ich więcej, niż u katolików. Zważywszy, że w kościele katolickim rozwód nie istnieje, a u protestantów istnieje, zestawienie to jest czemś w tym rodzaju, co gdyby ktoś przeprowadził statystykę porównawczą bigamji u nas a w dawnej Turcji i tryumfował, że u nas była rzadsza. Nie mówiąc o tem, że większość owych rozwodów protestanckich — niemal wszystkie — to są właśnie rozwody katolików, zmuszonych do zmiany religji.
Ale czego żądać od Polaka-Katolika, kiedy sam ksiądz Kozubski w cyrkularzu Katolickiej Agencji Prasowej nielepszemi walczy argumentami... Uregulowanie prawa małżeńskiego w duchu europejskim grozi, jego zdaniem, „ruiną społeczeństwa“... Ksiądz Kozubski jest profesorem uniwersytetu, a mówi do nas jak do dzieci. Księże profesorze, ja też byłem przez 24 godzin profesorem uniwersytetu: nie zlęknę się. „Ne zdurisz aptekara szajdewasserom“, powiada stare ukraińskie przysłowie. Ruina społeczeństwa! W takim razie społeczeństwa Anglji, Niemiec, Szwajcarji, etc., etc., musiałyby dawno być ruiną. Tymczasem prosperują wcale dobrze, a nawet, o dziwo, cnoty rodzinne stoją tam dość wysoko. Lepiej nie tykajmy tych kwestyj, bo jaki mason gotówby szepnąć, że podczas tych paru wieków, przez które kraje protestanckie rosły w potęgę i rozwijały się na wszystkich polach, kraje najprawowierniej katolickie jak Polska, Hiszpanja, doszły do ostatecznego upadku. To drażliwy temat, księże profesorze...
No a Poznańskie, wasze ukochane Poznańskie? Czy i to jest „ruina społeczeństwa“?
Z argumentami zatem jest słabo. Nic dziwnego. Sfery duchowne nie przywykły do argumentów; przywykły działać w ciemnościach i pocichu; przywykły u nas do tego, że im nikt nie patrzy na ręce i nie przyciska ich do muru. Cześć i milczenie!
Ale, kiedy się przerwało to milczenie, nie da się już ust zamknąć. Listy, rewelacje jakie otrzymuję, to jeden krzyk ludzkiej niedoli, na której żerują ci, którzy z urzędu swojego powinni goić rany ludzkości. Oto naprzykład ustęp z listu, podpisanego imieniem i nazwiskiem; pisze go kobieta, która, jako młodziutka dziewczyna, wyszedłszy za człowieka niegodnego jej uczuć, postanowiła się z nim rozejść. Znów ten klasyczny konsystorski proceder:

„Nie chcąc zmieniać religji, zwróciłam się do adwokata konsystorza katolickiego (tu nazwisko znanego adwokata), który oświadczył mi, że choć podane przezemnie przyczyny są „wyjątkowe“, jednak na tych zasadach unieważnienia w kościele katolickim nie uzyskam. Jeżeli więc chcę pozostać wierną wierze „ojców moich“, to muszę ukryć dziecko, przekupić lekarza i udać dziewicę, a ręczy za skutek!“

Młoda kobieta wychodzi od adwokata — tak samo jak tamta wprzódy cytowana przezemnie — oburzona, zmienia religję i przeprowadza rozwód. Z czasem wychodzi powtórnie za mąż. Drugi mąż, korzystając z jej niedoświadczenia i niedość chronionej prawem pozycji, wyzuwa ją z majątku, przeprowadza w sekrecie w konsystorzu katolickim unieważnienie małżeństwa (przyczem konsystorz nie zawiadomił jej ani o sprawie, ani o wyroku), poczem żeni się z inną, ograbiwszy tamtą ze wszystkiego, nawet z mieszkania. I nie ma wobec niej żadnych obowiązków: małżeństwo jego jest, wedle Kościoła, niebyłe.

„Na skargę moją, skierowaną do Konsystorza Katolickiego, odpowiedziano osobie z mojej rodziny, że unieważniono małżeństwo na podstawie bulli papieskiej „Ne temere“, upoważniającej do rozwiązywania związków mieszanych, których ślub nie był powtórzony w kościele katolickim.
A nie zawiadomiono mnie za karę, żem religję zmieniła“.

Czyta się to jak bajkę! To są istne dziwy, aby w praworządnym kraju można było kogoś oszukać i ograbić na podstawie — bulli papieskiej! Obecnie żona ta zaskarżyła męża o oszustwo przy zawieraniu małżeństwa (410 art. K. K.) i o bigamję (412 art. K. K.). Ładne historje. Oto, jaki chaos prawny stwarza istnienie tego państwa w państwie, w zakresie spraw, które są wszak nietylko sakramentem ale i kontraktem. I ksiądz Kozubski twierdzi, że uregulowanie tych dzikich stosunków byłoby „ruiną społeczeństwa“! Świetny żart, księże profesorze.
Drugi wypadek, o którym donoszą mi w liście:

Przed 30 laty, młody 18-letni chłopiec ożenił się z namowy rodziny z 20-letnią dziewczyną; niebawem rozstał się z nią, wyjechał i nie było go lat trzydzieści. Po trzydziestu latach przysłał do Warszawy swoją nieślubną żonę, aby wraz z tamtą ślubną nie-żoną wspólnemi siłami doszły do unieważnienia małżeństwa i uregulowania życia czworga ludzi. Ponieważ ci ludzie są biedni, ograniczyli się na serdecznych prośbach podanych na piśmie do Kurji Djecezjalnej. Prośby zostały bez odpowiedzi, a małżonka ślubna została wezwana przez miejscowego duszpasterza i otrzymała polecenie pod groźbą prześladowania kościelnego, to jest odmowy pociech i sakramentów w trakcie życia oraz przy skonaniu, aby zaraz porzuciła człowieka z którym żyje i który usynowił dziecko urodzone z tego związku.
Kobieta była religijna, skutek oczekiwany: atak trucia się, choroba do dziś.
Proboszcz oprócz tego napisał list do władzy człowieka żyjącego na wiarę, że ponieważ pożycie takie daje zły przykład innym, prosi o wyrzucenie tego człowieka z posady...

Przypadkowo, ponieważ władza szczególnie ceniła i szanowała tego człowieka, denuncjacja pozostała bez skutku.
Zestawmy ten wypadek, w którym Kościół istotnie jest „nieprzejednany“ — i więcej niż nieprzejednany — z doskonałem „przejednaniem“ codziennych praktyk konsystorskich, a dojdziemy do smutnych wniosków...
Mam jeszcze i inne fakty, z nader wiarogodnego, niemal urzędowego źródła, ale te już doprawdy zbyt brzydkie są aby je tu przytoczyć.
Na zakończenie coś weselszego. Głos Narodu przejął się bardzo moją groźbą. „Boy (wykrzykuje) — jako założyciel nowego kościółka, nowej sekty! Djabeł ubrał się w ornat“.
Szkoda, że jeszcze nie dodał, że do mszy mi służą Staśko z Diderotem... Oj, głuptasy, głuptasy, jakże łatwo jest na waszem tle wydać się „mędrcem“...



Kościelne bigamje

Po każdym moim feljetonie „rozwodowym“ powiadam sobie: „No, to już ostatni! Już za dużo o tym temacie: trzeba przejść do czego innego“.
Ale gdzietam! Nie dadzą mi. Listy, telefony, dokumenty, zachęty do „walki o dobrą sprawę“, fakty rzucające nowy snop światła; — wreszcie wymyślania pociesznych pisemek, bardzo rozweselające i zbawienne dla zdrowia. Wszystko to sprawia, że brnę dalej przez zakamarki tej fabryki zgorszenia, w której psychika średniowiecza pracuje udoskonalonemi metodami.
Listy! Między innemi, bardzo ciekawy list od urzędnika państwowego w byłej dzielnicy pruskiej, wybitnego prawnika. Zaczyna się od komplementu, który dla „dobra sprawy“ z rumieńcem skromności przytaczam:

Uwagi pana na temat „unieważnienia małżeństwa“ są tak wnikliwe i słuszne, że wyrażenie ich autorowi kilku słów szczerego uznania i zarazem podziwu dla — odwagi cywilnej, staje się poprostu potrzebą serca. Dając mu folgę, pozwalam sobie przy tej sposobności dorzucić parę spostrzeżeń.
Oto w sejmie i w prasie narodowo-demokratycznej szermuje się argumentem o wyższości kulturalnej dzielnic zachodnich. Czyby nie było prościej, zanim nastąpi „kleszczowy poród“ prawa małżeńskiego w komisji kodyfikacyjnej, podnieść nieco resztę zacofanych dzielnic na poziom zachodniego ustawodawstwa, obejmującego przepisy o ślubach cywilnych i urzędach stanu cywilnego? Wiemy, że ludność tamtejsza pogodziła się z tem dawno, a jaką jest siła przyzwyczajenia, przytoczę przykład z własnego doświadczenia:
Kiedy, przed kilku laty, przeniesiono mnie tutaj, tutejsze służące (stuprocentowe katoliczki) wyrażały wobec żony poważne wątpliwości, czy nasze małżeństwo, zawarte tylko w kościele (w Krakowie) jest ważne, skoro nie byliśmy w urzędzie stanu cywilnego. Słowem, podejrzewano nas o konkubinat... (Takby było wedle obowiązującego tu prawa). Z czasem, wobec coraz liczniejszego napływu ludzi z Galicji, z podobnemi konkubinatami oswojono się...
List ten jest niezmiernie interesujący. Podwójnie. Raz dlatego, że, jak już zwróciłem na to uwagę, szermierze małżeńskiego monopolu Kościoła, twierdząc, że uregulowanie cywilne tych spraw groziłoby „ruiną społeczeństwa“, przemilczają dyskretnie były zabór pruski, gdzie właśnie ustawodawstwo cywilne w sprawach małżeńskich istnieje. Nie tylko dzielnice te nie trącą „ruiną“, ale są w dodatku podobno najsilniejszą ostoją religji i rodziny.

Ale jest i rzecz druga. Te służące, patrzące podejrzliwie na ślub wyłącznie kościelny, jako na... konkubinat, mogą nie być tak naiwne i śmieszne jakby się zdawało! Mogą istnieć wypadki, w których te służące miałyby zupełną słuszność... Oto przed paru dniami otrzymałem od znanego adwokata warszawskiego zajmującą relację z procesu, który niedawno temu, przez wzgląd na osoby wchodzące w grę, narobił sporo hałasu w Warszawie.
Katolik ożenił się z protestantką. Zgodnie z naszą obowiązującą ustawą, ślub odbył się w kościele obrządku narzeczonej, zatem w świątyni ewangelickiej. Po pewnym czasie, mężowi sprzykrzył się ten związek; cóż tedy robi? Udaje się poprostu do konsystorza katolickiego, który skwapliwie ślub ten unieważnił (bez zgody i bodaj bez wiadomości drugiej strony) i pobłogosławił nowy związek tego samego męża z inną. Pierwszą żonę, po unieważnieniu małżeństwa, mąż zostawił bez żadnego zaopatrzenia, pozbawił ją nawet mieszkania. Kościół, uznając małżeństwo za niebyłe, zwolnił go miłosiernie ze wszystkich obowiązków. Pokrzywdzona żona wytoczyła proces przed sądem; otóż, sąd, wyrokiem swoim skazującym męża na płacenie alimentów, stwierdził, że pierwsze małżeństwo jest legalne i ważne, a tem samem drugie, zawarte prawidłowo z punktu kościelnego i w kościele katolickim, stało się wobec prawa konkubinatem. Gdyby sąd miał odwagę być konsekwentny, wytoczyłby temu mężowi proces o bigamję, księdzu zaś o to, że dał ślub człowiekowi żonatemu; ten ostatni proces byłby z punktu prawnego niewątpliwie bardziej uzasadniony niż proces superintendenta Jastrzębskiego.
Widzimy tedy, że są okoliczności (a jest to wypadek typowy i wcale nie odosobniony), w których katolickie małżeństwo kościelne może być — o zgrozo! — konkubinatem, przynajmniej wobec prawa; a ostatecznie, prawo jest... prawem. Oto, jakie stosunki wytwarza dzika gospodarka małżeńska konsystorzy katolickich, depcąca nietylko prawa państwowe, ale i wszelkie poczucia ludzkie. I nie wiem, doprawdy, czy przyczyniają się do powagi któregokolwiek Kościoła te wędrówki od wyznania do wyznania, przyczem religja i jej zmiana służą nieraz jedynie za narzędzie do oszukania, i ograbienia bezbronnej istoty. Tego rodzaju stosunki czynią pożycie małżeńskie czemś nad wyraz niepewnem; ów rzekomo nierozerwalny związek staje się w istocie nierzetelną spółką, w której jeden ze wspólników może, przy pomocy władzy duchownej, w każdej chwili oszwabić drugiego. Tylko ujednostajnienie cywilne prawa małżeńskiego mogłoby temu zapobiec. Ale to uregulowanie grozi, wedle księdza profesora Kozubskiego, ruiną społeczeństwa! Trudno o wymowniejszy dowód, że Kościół — a raczej konsystorz — w swoim oporze zabrnął w jakiś zaułek, w którym każde słowo i każde pojęcie jest przeciwieństwem tego, co zwykły one oznaczać w języku uczciwych ludzi.
Ale, skoro pp. duchowni lubią formalistykę i djalektykę, mogę i tem służyć. U mnie jest wszystko, jak w sklepie; życzliwi czytelnicy dostarczają mi wszystkiego. Oto co pisze do mnie jeden z najznakomitszych naszych uczonych:

Czcigodny Boyu-mędrcze!
Może ci się przyda pewien pomysł kościelnego rozwiązania sprawy rozwodów i unieważnień małżeństw; pomysł podany przed paroma laty w broszurze pewnego autora, którego nazwiska, niestety, nie pamiętam.
Wśród impedimenta matrimonji, okoliczności uniemożliwiających prawomocność małżeństwa, wyliczają kanony error in persona, pomyłkę w osobie. Komentarze z końca starożytności objaśniają, że jeśli kto naprzykład poślubił jakąś dziewczynę jako wolno urodzoną obywatelkę, a po ślubie pokazało się, że była pochodzenia niewolniczego, Kościół, liczący się z rzymskiem i greckiem ius conubii, umarzał takie małżeństwo jako nieistniejące z powodu error in persona.
Albo np. w wiekach średnich ktoś prosił przez swatów ojca o rękę młodszej córki i sam czy per procuram brał z nią ślub, potem pokazało się, że ojciec dał mu za żonę córkę starszą, czy wogóle inną niż tę o którą on prosił (tak postąpił już Laban, dając Jakóbowi Lię zamiast Racheli). Na reklamację oszukanego, Kościół unieważniał małżeństwo z powodu error in persona.
Tego rodzaju pomyłki dziś się już nie zdarzają, ale paragraf w Kanonach został. Otóż autor zwraca uwagę na możliwość wyzyskania go dla celów współczesnych.
Według nauki Kościoła, w osobie (persona) ważniejsza jest dusza (za której odkupienie Chrystus poniósł śmierć krzyżową), niż ciało. Error in persona można więc brać jako pomyłkę co do duszy, charakteru osoby. Ktoś poślubia pannę, w przekonaniu, że to osoba pobożna, łagodna i t. p. Po pewnym czasie, przekonywa się, że to bezbożnica, gwałtowna i t. p. Prawodawstwo cywilne uznaje niezgodność charakterów uniemożliwiających współżycie małżeńskie. Obecnie, może Kościół przeprowadzić ten punkt widzenia na podstawie paragrafu o error in persona.
Nie trzeba do tego żadnych soborów. Wystarczy zwykłe wyjaśnienie kurji papieskiej. Przecież w tej drodze ogłoszono przed paru miesiącami, że w rocie przysięgi ślubnej u kobiet opuszcza się „posłuszeństwo małżeńskie“.
Posyłając ci cudze uwagi o error in persona, proszę, byś przy ich ewentualnem uwzględnieniu nie powoływał się na mnie. Serdeczne pozdrowienia, z wyrazem podziwu i sympatji.

Wyrazy sympatji. Owszem. Zewsząd płyną ku mnie wyrazy sympatji pocichu, a gromy oburzenia padają głośno. Jestem wciąż jak te dziwka, którą się szczypie w udo w gabinecie, a nie poznaje się jej na ulicy.
No i „polemika“. Ach! Och! Abonuję się w Informacji Prasowej Polskiej, więc codzień lub co drugi dzień otrzymuję paczkę obelg, porcję nienawiści wyzianą przez ludzi skupionych pod sztandarem miłości bliźniego. Przywykłem do tego jak do rannego masażu. Radzę wam, abonujcie się w Informacji Prasowej Polskiej. Obiecałem jej reklamę pięć lat temu, dopełniam obietnicy.
Za to listy bywają bardzo pokrzepiające. Niema dla pisarza milszej rzeczy niż ten kontakt z Nieznanem, niż te sygnały dochodzące z mroku, z nowych lądów. Oto, co pisze mi nieznajomy starzec:

„Szanowny Panie!
Odczytałem w Przeglądzie katolickim wymyślanie na pana z powodu jego recenzji dramatu Jadwiga.
Miał pan rację w tem co pisał, lecz Boy mędrzec byłby twórcą nielada, gdyby oprócz sceptycznego mądrowania pisał i mówił wreszcie otwarcie i śmiało, że podłość i głupota współczesnego ustroju polega na patryarchacie.
To, że pan i ja jesteśmy dzieckiem naszych matek, to fakt przyrodzony; ojcostwo — zawsze niepewne.
Kobieta wolna i wolna miłość i maternitet, to jest matryarchat (nazwisko po matce), to zdrowe stosunki społeczne — gdy tymczasem zmiana nazwiska kobiety na przynależność męża, to fałsz i obłuda.
Kobieta od XV wieku, po przez emancypację towarzyską, aż do XIX wieku przez emancypację ekonomiczną, powoli, stopniowo dochodzi w XIX wieku do emancypacji płci, i całą naszą cywilizację, zakłamanie i oszustwa w religji katolickiej rychło djabli wezmą, gdy urodzi się wielka kobieta i kilku dzielnych publicystów sekundować jej będzie w pracy ideałów pangynizmu.
Mam lat 60 z górą i dość doświadczenia na to, że przyczyną rozwodów, trójkątów małżeńskich, zdrad, tragedji, fałszu i t. d. jest to patryarchalne małżeństwo, jakie cywilizacja judeo-chrześcijańska uprawia. I publicysta ośmieszający to wszystko, to mało; dopiero publicysta-twórca, wskazujący nowe horyzonty, to twórca życia nowego.
Piszę w skrócie, bo nie wiem czy ten list Pana dojdzie, lecz powtarzam, że mam żal do publicystów za ich małostkowość i brak silnej twórczej inicjatywy obyczajowo-społecznej.
Kpiną, krytyką i sceptycyzmem masy się nie zdobywa; dopiero nowe myśli, życie nowe — masy mobilizują.
Upaja to tłum, i publicysta nie mający mocy tego nastroju, to snob tylko i polsko-katolicka trąba.
Mogę o tem z panem prowadzić korespondencję, by pana zapłodnić myślą Nową dla wydania jakiegobądź utworu myśli Nowej“.

Tak mówi starzec. A ja odpowiadam w pokorze: „Mocne są jak grom twoje słowa, o starcze, którego oczy witały zieleń wielu wiosen i którego włosy przyprószył śnieg wielu zim. Prowadź ze mną korespondencję, bracie mój, i zapłodnij mnie Nową Myślą, bo sam czuję najlepiej, że, mimo pozorów zuchwalstwa i odwagi, jestem — może nie snobem — ale „polsko-katolicką trąbą“ napewno. I bodaj za to jedno wyrażenie, którem wzbogaciłeś mowę naszą, przyjm, starcze, podziękę od tego, który chciałby zostać uczniem twoim i który zaledwie śmie w twojej obecności podpisać się:

Boy, mędrzec.


Mędrzec wśród bogaczy

Mędrzec zbiera ziarno mądrości gdzie się zdarzy. I tak, zdarzyło mi się niedawno być na obiedzie u jednego z wielkich finansistów warszawskich. Ślicznie tam było: kryształy, srebra, dzieła sztuki, służba żółwiowa, zupa stylowa (to jest, przepraszam, odwrotnie: służba stylowa, zupa żółwiowa), trufel na truflu jedzie i truflem pogania, talerze ciepłe, kobiety chłodne, słowem wielki świat aż miło.
Ponieważ było to już po moich pierwszych feljetonach t. zw. „rozwodowych“, sąsiadka zaczęła ze mną rozmowę na ten temat. Przykład sypał się po przykładzie, anegdota po anegdocie, z imionami, z nazwiskami, wszystko arcy-katolickie, wszystko dobrze znane z koła jej rodziny i bliskich. Ale szczególnie został mi w pamięci i ubawił mnie jeden przypadek.
W pewnem małżeństwie rozdzielonem przez wojnę, mąż utkwił dla interesów w Konstantynopolu, utrzymując zresztą korespondencję z żoną. Wśród tego, żona, zakochawszy się w innym, uzyskała jednostronnie, bez wiedzy męża, unieważnienie małżeństwa, z powodu że mąż zaginął. Do stwierdzenia tego może wystarczyć dwukrotne ogłoszenie w pismach, przyczem wybiera się pisma najmniej czytane i druczek najmniejszy. Ale co jest zabawne, że, przez cały czas procesu, żona pisywała serdeczne listy do „zaginionego“ a nie wiedzącego o niczem męża, tak, iż ten dostał od niej list z nagłówkiem: „Kochany Jasiu“ czy „najmilszy Franiu“, prawie tego samego dnia w którym konsystorz podpisywał unieważnienie małżeństwa z „zaginionym“.
I co mnie oburza, to zuchwalstwo klerykalnych świstków w rodzaju Głosu Narodu, które chcą wmówić w naiwnych, że „masony“ atakują Kościół za jego nieprzejednanie. Całkiem przeciwnie, powtarzam, stwierdza się aż nazbyt daleko idącą ustępliwość... Ironizując w artykuliku Boy-egzegeta mój cytat: „Cokolwiek rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie“, pisarek powołuje się na słowa Chrystusa: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza“ i woła patetycznie: „Przypuszczamy, że Boy-mędrzec zna to miejsce z Ewangelji!“ Owszem, znam; i dlatego dziwi mnie, że przy każdym konsystorzu wisi armja zaufanych adwokatów, których fachem, specjalnością jest rozłączać to, co Bóg złączył. Oczywiście nie każdemu. Bo codzienna praktyka, obserwując pilnie te słowa Zbawiciela, dodała do nich maleńkie słówko: „Co Bóg złączył, niech człowiek nie rozłącza gratis“.
A teraz, dla kontrastu, drugi obraz. Zmiana dekoracji: chata ubogiego rolnika, który bez swojej winy znalazłszy się w fałszywem położeniu i w grzechu, chce z niego wyjść i, pragnąc dać dzieciom uczciwą egzystencję, zwraca się z naiwną ufnością do matki-Kościoła. Oto odpis jego podania do Sądu Arcybiskupiego, przesłany mi przez jednego z czytelników:

Do Sądu Arcybiskupiego w...
Skarga powoda N. N. w sprawie przeciwko... o rozwiązanie małżeństwa przez rozwód.
W roku 1912, w rzymsko-katolickim kościele parafjalnym w X., zawarty został związek małżeński pomiędzy mną a pozwaną. W krótkim czasie po ślubie, zauważyłem, że jawnie jestem zdradzany przez żonę, która zaczęła prowadzić życie rozpustne, nawiązując coraz to nowe znajomości z rozmaitemi podejrzanemi osobnikami. W roku 1914, b. władze rosyjskie powołali mnie do czynnej armji wojennej jako zapasowego szeregowca. Wówczas, pozwana, korzystając z mojej nieobecności, nadal uprawiała stale orgję pijacką i rozpustę, żyjąc na zmianę coraz to z kim innym. Taki stan rzeczy trwał do roku 1918. Zaś po powrocie moim z wojny w tymże 1918 roku, zastałem pozwaną w zażyłych lubieżnych stosunkach z nieznanym mi osobnikiem, razem zamieszkałych do dnia dzisiejszego. Żadne perswazje, tak ze strony mojej jak i rodziny jej oraz znajomych, ażeby powróciła do życia legalnego, skutku nie odniosły. Będąc złamany moralnie i duchowo, od roku 1918 rozpocząłem prowadzić życie osobne, a nabywszy własny domek i cokolwiek ziemi, siłą rzeczy zmuszony byłem przyjąć obcą kobietę dla zajęcia się domowem gospodarstwem, gdyż sam od 8 rano do 5 po południu każdego dnia pracuję w fabryce i przez to nie jestem obecny w domu. Z powodu pożycia ze swą gospodynią pod jednym dachem, zostało zrodzonych troje dzieci, które obecnie w wieku od 3 do 9 lat. Mając obowiązek wychowania tych dzieci i ich uojcowienia, pragnę zatem zaślubić gospodynię swą, a z pierwszą żoną, pozwaną w sprawie niniejszej, otrzymać rozwód przez rozwiązanie małżeństwa z winy pozwanej. Wobec powyższego, upraszam Sąd Arcybiskupi o łaskawe rozwiązanie małżeństwa przez udzielenie rozwodu.
W charakterze świadków proszę wezwać... (tu nazwiska i adresy).

Osoba która przesłała mi kopję tej prośby, pisze mi,
że na nią otrzymano odpowiedź, iż Sąd Arcybiskupi rozwodu nie udzieli, że żona powoda może prowadzić życie rozpustne i że Sądu dzieci powoda nic nie obchodzą. „Taką odpowiedź wydało dwóch kościelnych mędrców: (nazwiska). A zatem dzieci pozostaną benkartami, pośmiewiskiem wsi, rodzice ich żyć będą na wiarę“, pisze z rozżaleniem mój korespondent.
Oczywiście, podanie to było naiwne; każdy odpowie, że na takie podanie Sąd Arcybiskupi nie mógł dać innej odpowiedzi, jak tylko odmowną, ponieważ rozwód nie istnieje. Ale mimowoli nasuwają się porównania i refleksje, że, gdyby chodziło o możnych tego świata, znalazłby się sposób, i dla błahszej przyczyny, i bez przyczyny... Rozwodu niema; oczywiście: „Co Bóg złączył“ etc.; ale znalazłby się kruczek do unieważnienia. Czasem nawet dość dziwny kruczek. Niedawno rozmawiała ze mną pewna zamożna ziemianka i opowiadała mi dzieje swego niedoszłego rozwodu. Ni mniej ni więcej, tylko adwokat konsystorski zaproponował jej, aby się podała za lesbijkę (widać z przywróceniem dziewictwa były trudności), poczem mąż zezna, iż z powodu jej przewrotnych gustów zmuszony był ją opuścić. — Jakże ja mogę o sobie takie rzeczy opowiadać! okrzyknęła się dama. — Przecież to poza konsystorz nie wyjdzie, a księża i tak wiedzą, że to nieprawda; to się często praktykuje, odparł najspokojniej adwokat.
Powiedzą na to: przypuśćmy, że istnieją nadużycia, ludzie są ułomni, ale to nie obciąża w niczem zasady. Cóż, kiedy codzienna praktyka poucza, że nadużycie stało się tu zasadą, systemem, instytucją... Aż mi wstyd, że muszę tyle razy powtarzać jedno i to samo; ale ktoby przeczytał parę numerów klerykalnych pisemek, tenby zrozumiał, dlaczego trzeba powtarzać to samo, wciąż i do skutku. Wciąż, gdy mowa o „nieprzejednaniu“, trzeba się dziwić, że konsystorz wybiera sobie dla swego „nieprzejednania“ wypadki istotnie poważne, i biedaków, dla których to jest klęską życia; że ma rękę stalową dla jednych, aksamitną dla drugich. I ostatecznie musi taki biedak pomyśleć: na co zda się religja, skoro w najcięższych próbach życia nic nie pomoże, i nietylko nie poradzi sama, ale zazdrośnie czuwa, aby władze świeckie nie mogły ulżyć ludzkiej doli. Czyż funkcje religji mają się ograniczać jedynie do grzebania człowieka? Po śmierci i za życia?
Ksiądz profesor Kozubski i inni twierdzą, że to właśnie jest idealnie, że nic się tu reformować nie da i nie trzeba i że wszelka zmiana byłaby „ruiną społeczeństwa“. Ba, więcej: nie wolno się temi rzeczami zajmować, o nich mówić; kto je poruszy, ten jest natychmiast — jak ja — obsypany stekiem obelg. Doprawdy, możnaby przypuszczać, że ci ludzie zupełnie stracili poczucie rzeczywistości! Miałbym ochotę przytoczyć cały list, który od jednego z czytelników otrzymałem, a który kończy się tak:

Śmiem wyrazić zdanie, że obecnie stosunki są nie do wytrzymania; ludzie w tej atmosferze duszą się i szukają powietrza, ale nie w Kościele Katolickim. Doprowadzić to może u nas do „Meksyku“ — tylko oby sprawcy tego nie uważali się w krytycznej chwili za ofiary, jak to się zwykle dzieje; należy ich o tem uprzedzić...

Porzućmy te ponure obrazy; przejrzyjmy dla rozweselenia parę klerykalnych pisemek i ich „polemikę“. Jedno przepowiada mi straszny koniec w sanatorjum dla zboczeńców; w drugiem jakiś głuptas kreśli taki ponury obraz przyszłości Boya:

Obawiać się musi także, że go na progu starości, kiedy mu zbraknie wrodzonej werwy i sarkazmu, a krzypoty wieku sędziwego tamować będą skrzący się wylew natchnienia, że go wtedy opuszczą gęstem dziś zbici wkoło niego kołem i nie szczędzący poklasku Koplery i Stiglitze... i zostanie Boy sam, biedny lubieżny egotyczny staruszek, ze wspomnieniami dawnych sukcesów, które jakżeż drogo okupił zaparciem się tego wszystkiego, co go wiązać mogło z tradycjami wczesnej młodości!

Mylisz się, głuptasku. Jeżeli dożyjesz, będziesz mnie mógł oglądać w roku 1964, jak owacyjnie przyjmowany, zdrów, czerstwy i uśmiechnięty, będę siedział w loży Teatru Narodowego, w dniu uroczystego trzechsetlecia premjery Świętoszka. I do tej pory, miejmy nadzieję, że dobroduszny polski Orgon strząśnie z siebie dławiącego go Tartufa.



Dziewice konsystorskie

Dochodzę do końca moich rozważań. Rozumiano je przeważnie dość opacznie. Imputowano mi zaciekłą walkę o rozwody. Omyłka. Nie o rozwody walczę, ani o „wolną miłość“, jak to dudki chcą wmówić innym dudkom, ale o coś innego, o coś więcej. W trakcie tych utarczek, nasunął mi się pod pióro termin, który już stał się niemal obiegowy: „konsystorskie dziewice“. I stopniowo te „konsystorskie dziewice“ urastały mi w symbol złych sił, zatruwających nasze życie. „Konsystorskie dziewice“ — to symbol fałszu, obłudy, które zaczynają panoszyć się dokoła coraz zuchwalej.
Rola duchowieństwa była zawsze w Polsce olbrzymia. Niepodobna mi w tych szczupłych ramach pokusić się o rozważenie, w jakim stopniu kler, który, uporawszy się z „heretykami“, położył w dawnej Polsce rękę na wszystkiem, przyczynił się do pogrążenia narodu w owej straszliwej ciemnocie, w jakiej tkwiliśmy przez cały wiek siedemnasty i trzy czwarte ośmnastego, wówczas gdy inne narody spełniały największą pracę myśli. To pewna, że, jeżeli Polska z tej ciemnoty spróbowała się wydźwignąć, jeśli, częściowo bodaj — niestety zapóźno — to się jej udało, zawdzięczała to przedewszystkiem owym do dziś jakże znienawidzonym w pewnych sferach „Diderotom“, Wolterom i Monteskjuszom, których wpływ wyraził się w pięknem dziele Konstytucji Trzeciego Maja. Ale już było za późno: Polska upadła. I wówczas, dzięki warunkom w jakich naród się znalazł, zaczął się ów proces, który trudno określić lepiej, niż słowami najszlachetniejszej i głęboko wierzącej pisarki, Narcyzy Żmichowskiej:
„...między grozą schizmy rosyjskiej a protestantyzmu niemieckiego, duchowieństwo katolickie znalazło grunt wybornie przygotowany pod siejbę swych życzeń i zamiarów: — wszystko co polskie przedzierżgnęli na katolickie, wszystko co katolickie udali za szczeropolskie, i tak dziś temi dwuznacznikami zręcznie szermierzą, że odrobili już prawie wszystko, co od początku XVIII w. w sumieniu ogólnem ludzkości uczeni i bohaterowie, rozumni i poczciwi, kosztem krwi, życia i ciężkiej pracy, wypracowali nakoniec“...
Kamień grobowy odwalono, Polska zaczęła żyć własnem życiem. Natychmiast kler wyciągnął rękę po nią, niby po swoje prawe dziedzictwo. Umocniony w potędze przez naszą ordynację wyborczą, świadom swego wpływu na masę włościańską i na kobiety, oparł się przedewszystkiem na tych czynnikach. Kwestja cywilnego ustawodawstwa małżeńskiego jest, z tej perspektywy, punktem bardzo drażliwym, bo odbiera klerowi supremację w najbardziej powszechnej i życiowej sprawie. Nie tyle o dogmat tu chodzi, nie tyle o niebo („z Niebem zawsze poradzić jakoś sobie można“... powiada Molier) — ile o ziemię. Ta walka o władzę tłumaczy „podwójną buchalterję“ konsystorzy wobec tłumu a wobec uprzywilejowanych: tłum trzymać siłą, a możnych tego świata ustępliwością. Stąd pobłażliwość dla jednych, nieprzejednanie dla drugich; stąd armja konsystorskich adwokatów, która się stała zorganizowaną instytucją fałszu i świętokradztwa. Stąd wynalazek nad wynalazki: „konsystorskie dziewice“.
Ale metody te oddziaływują pośrednio na całe nasze życie. Będę mówił o tem, co znam najbliżej. Klerykalizm pokumał się z nacjonalizmem; oba obozy potrzebowały „ostrych piór“; poszukały ich gdzie mogły. To też, kiedy przeniosłem się kilka lat temu do Warszawy, z uśmiechem patrzałem, jak wszystkich największych wygów i cyników, jakich znałem, skupiono w „Okopach świętej Trójcy“, w rzędzie obrońców wiary i cnót staropolskich. Ale kiedy przyjrzałem się bliżej, rychło przestało mi to być zabawne, a stało się obmierzłe: widziałem zastraszające znieprawienie charakterów.
Wspomniałem już o zjawisku, które nie istnieje chyba w żadnym innym kraju; to, że znaczna część szermierzy katolicyzmu w naszych dziennikach, to ewangelicy! Nie przerywając pracy w klerykalnem piśmie, zmienia się wiarę dla celów małżeńskich i, przeprowadziwszy własny rozwód, pyskuje się dalej o nierozerwalności małżeństwa! I nikomu tam nawet na myśl nie przyjdzie pytać jakiego kto wyznania: katolik z zawodu — to wystarczy. Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że tu nie o dogmaty chodzi ani nie o wiarę; że inny tu jest cel, który — jak wiadomo — uświęca środki... Dochodzi do bardzo zabawnych paradoksów: jeden z naszych najtęższych kondotjerów katolicyzmu (oczywiście ewangelik) został przez Towarzystwo imienia Piotra Skargi uroczyście potępiony za swą działalność pisarską, co nie przeszkadza klerykalnym pismom gloryfikować go na wszystkich polach jako „swojego człowieka“, jako obrońcę wiary i ołtarza, pogromcę heretyków i masonów.
Ale zauważmy, iż w naszem młodem państwie jedni i ci sami pełnią rozmaite funkcje: publicystów, polityków, nawet doktorów Kościoła, a równocześnie literatów, krytyków... Czego spodziewać się po takich ludziach? Gdy ktoś szalbierzy w rzeczach religji, czegoż żądać od niego w sprawach literatury? I tu przedewszystkiem trzeba szukać przyczyn zatrucia naszego życia literackiego. Możnaby humorystyczne pismo wydawać, zapełniając je enuncjacjami tych samych pisarzy o tych samych sprawach na przestrzeni lat kilku. Parę dni temu ubawiłem literacką Warszawę, cytując stary feljeton t. zw. Ojca Miłaszewskiego, w którym wysławia Boya za to, że „iskrzącym się dowcipem wypala bigoterję zarówno patrjotyczną jak pseudo-religijną“...
W trakcie tych moich rozważań, jeden z czytelników przesłał mi dla zabawy numer pisemka Odrodzenie z r. 1906, z artykulikiem p. t. Przestańcie, bo się źle bawicie. Ach, co za rzeczy tam czytamy:

...Istotnym wrogiem pokoju, zarzewiem waśni domowych i podnietą Kainowych zbrodni, okazują się nie niewiara, lecz fanatyzm religijny; nie świecka nauka... przewrotowe idee współczesne, lecz średniowieczna ciemnota i zabobon, wstecznictwo starannie pielęgnowane przez Kościół katolicki w jego własnym interesie... Adoracja dla najświętszego Sakramentu i Matki Boskiej nieustającej pomocy, handel szkaplerzami i obrazkami świętymi, posty i dobrowolne umartwienia, częste komunje... Ile to cudownych obrazów i miejsc przez Matkę Boską nawiedzanych istnieje w naszym kraju...
...Naiwna, szczera, gorąca wiara ciemnego i w ciemnocie utrzymanego ludu, póty była duchowieństwu na rękę, póki lud odciągała od wieców politycznych a gromadziła w kościele; póki hamowała pragnienie dobrobytu, a zapełniała kościelne skarbony...
...Nie, nie, nie! Niechaj się księża między sobą suspendują, wyklinają, niech zanoszą do Watykanu skargi, repliki, protesty, kontrprotesty, niech apelują do papieża, gubią się w teologicznych zawiłościach i subtelnościach — lecz niech się nie ważą posługiwać ludem jako narzędziem swoich waśni“...

W tym — i jeszcze jaskrawszym — tonie paręset wierszy. A wiecie kto to pisał? Podpisano pełnem imieniem i nazwiskiem: pani Iza Moszczeńska. Izia, Iziula, Ziuta, dziś zatrudniona w lewentalowskim handelku dewocjonaljami markietanka armji świętoszków. A przecież kiedy pani Iza Moszczeńska pisała te słowa, nie była już dzieckiem... Ewolucja? — Zapewne...
Mniejsza o panią Izię. Ale są ludzie, do których mam żal, kiedy widzę co się z nich zrobiło w tej służbie. I drugi mam jeszcze żal, to jest o obniżanie poziomu umysłowego w Polsce. W „kąciku polemicznym“ tych feljetonów miałem sposobność cytować to i owo, i pokazać, że, gdyby zostawić „rząd dusz“ pewnym sferom, rychło doprowadziłyby nas do ciemnoty iście z czasów saskich. I kiedy się widzi to absolutne liczenie na bezkrytyczność, powiedzmy na... głupotę czytelnika; kiedy się widzi złą wiarę argumentów, zaparcie się elementarnej rzetelności i logiki, doprawdy ogarnia smutek i zniechęcenie.
Wszystko to, powtarzam, wytwarza zatrutą atmosferę. Przez swoją politykę rozwodową doprowadził Kościół do tego, że zmiana wiary jest niczem, obojętną formalnością. W kraju gdzie wiara odgrywa rzekomo taką rolę, gdzie tyle się o niej gada, tylu ludzi wodzi nią na pasku, taki stan, to rzecz groźna. Wytwarza to wrażenie jakiegoś powszechnego szalbierstwa. „Prawo nie może zmuszać obywatela do kłamstwa“, pisze w dyskusji o ustawodawstwie małżeńskiem prof. Wł. L. Jaworski, gorliwy katolik. Widzimy znamienne symptomy: jeden z dostojników państwa, sam katolik, dał syna ochrzcić w kościele ewangelickim, iżby ten syn mógł przejść przez życie jako uczciwy człowiek i korzystać z pełni praw obywatelskich. I takich jest wielu, coraz więcej... Ludzie przechodzą na prawosławie, na mahometanizm! Niechby wreszcie przechodzili; ale rzecz w tem, że wszystko razem, to jest wielka szkoła fałszu dla całego społeczeństwa. I trzeba w końcu spytać: dla kogo ta cała olbrzymia komedja?
Zrozumiałem jest tedy, że walka o uzdrowienie ustawodawstwa małżeńskiego staje się wyrazem walki o ogólniejsze cele. O czystość atmosfery, o wyrugowanie fałszu z naszego młodego życia; o to, by nas nie straszyła na każdym kroku upiorna twarz Świętoszka. To jego oblicze, które wyziera z ciemnych pism klerykalnych — a nawet niektórych świeckich — jest tak nieapetyczne, że dreszcz przechodzi na myśl, że on miałby rządzić Polską.
A wreszcie, jest to walka o praworządność. Ciągłe kolizje między sądami arcybiskupiemi a sądami państwowemi, walki, w których kler chce narzucić sądom państwowym swoją supremację i swoją nietykalność; codzienne ograbianie wdów i sierot na zasadzie starych bulli papieskich, to są rzeczy nie do utrzymania. Nie żyjemy dziś w czasach Bolesława Śmiałego, ale też przez prostą delikatność episkopat nie powinienby nadużywać okoliczności, że prezydent Mościcki nie nosi miecza przy boku. Szanujemy duchowieństwo; ale z chwilą kiedy ono występuje jawnie przeciw naszym ustawom, przeciw naszemu wymiarowi prawa, wówczas staje się czynnikiem przeciwpaństwowym, staje się szkodnikiem. Szanujemy kanony religji, dopóki pokrywają się z ludzką uczciwością; z chwilą gdy stają się jej zaprzeczeniem, gdy stają się źródłem demoralizacji, gdy utrwalają pojęcie nierówności ludzi wobec prawa, wobec Sakramentu, gdy stają się ustępliwym służką wobec bogaczy, nieubłaganym katem dla maluczkich, wówczas jesteśmy pewni, że ktoś źle te kanony interpretuje, że ich piastunowie i tłumacze zeszli na bezdroża.
„Musimy dbać o to, aby Kościół nie przeciwdziałał kulturze społecznej i obyczajowej, by nie cofał ludu wstecz, w epokę barbarzyństwa, by go nie gubił i nie zatracał; a jeśli tego przeprowadzić nie zdołamy, musimy celowo i świadomie zdążać do osłabiania i neutralizowania wpływów Kościoła“... To nie ja mówię: to mówi... pani Iza Moszczeńska w dalszym ciągu cytowanego artykułu. I tym cytatem kończę: czy można było skończyć efektowniej?

Warszawa, luty 1929.




  1. Flirt z Melpomeną, Wieczór ósmy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.