Dziwadła/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwadła |
Część | Tom II |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dawno, kochany Edmundzie, nie miałeś listu odemnie: nie dziwuj się temu, wprowadzałem się na nowe gospodarstwo i poczynałem zawód pracowity. Nie było chwili, żeby myśl próżna chciała się przelać przez pióro na papier. W momentach odetchnienia nie miałem ochoty siąść za stolik i pisać, bo i ręka była znużona i głowa nie do listu, który jest zawsze pracą.
Teraz za to, wziąwszy się do pióra, zdam ci obszerną sprawę z moich czynności, tem bardziej, że idące po moją młocarnię i sieczkarnię furmanki, list ci ten zawiozą; może być bezkarnie długi, bo nie idzie na pocztę.
A zatem uzbrój się w zapas cierpliwości i słuchaj. Jużem się przecie przeniósł do zadzierżawionych Zapadlisk: jest to klucz obszerny, rozległy, gospodarstwo opuszczone, a w istocie materjał wyborny do robienia majątku. Tysiące sposobów mam przed sobą, które mi doświadczeńsi odemnie wskazują: w jednym folwarku owce, w drugim wielka gorzelnia i browar, w trzecim wyrób smoły na wielką skalę (dozwolony umową) i t. d. i t. d.
Od czasu szczęśliwego dzieciństwa mojego to pierwsza, mogę powiedzieć, wiosna, którą widziałem. Przeżyłem ich wiele, alem się nie przypatrzył żadnej: żyłem tak oderwany od ziemi, a tak przesadzony do salonu!
Cóż mnie obchodziło budzenie się natury, o którem mogłem się naczytać opisów dowoli w książkach francuskich? Dziś z powołania gospodarz, ciągle wystawiony na powietrze pod gołem niebem, mogłem się wpatrzeć w ten rozświt roku, i czuję jakbym więcej się z niego nauczył, niż z wielu a wielu książek, doznał wrażeń silniejszych, niżelim się spodziewał. To podniesienie zasłony na wielkim teatrze miało dla mnie urok początku dramatu, którego rozwiązanie, koniec, o! jakże niepewne! Któż przewidzi, czem się ten rok ukończy? nad czem ta zasłona spadnie, czy nad trupami, czy nad śpiewką wesołą weselnego chóru?
Widziałem schyłek zimy smutny, szary, błotnisty, zimny i głodny, już paszy nie stało po obórkach, ludzie łamali ręce, patrząc na wychudłe bydełko swoje, marzec się kończył: a wiosny jak nie było tak nie było.
Nareszcie zmienił się wiatr, ociepliło powietrze, lunął deszcz ulewny i z nim skorupa śniegów zchodzić poczęła w doliny w szumiących i rozrywających ziemię potokach. Tej uroczystości dawno już czekały chude bociany chodzące pomiędzy kryniczyskami, gdzie trochę wcześniej widziały zieleni, i gęsi dzikie, i gołębie, które już przyleciały, i czajki smutno krzyczące po błotach, jakby wołały ciepła i wiosny. Spóźniona przecież zjawiła się prima donna nagle, niespodziewanie: wody stoczyły się szalejąc z pagórków, błota stężały, role oschły, łąki zazieleniały, brzezina pękać poczęła, łozy okryły się kotkami i liśćmi; pług i socha poszły w pole.
Rozumiesz ty to wszystko kochany mój mieszczuchu? wątpię, wątpię i bardzo mi znowu żal ciebie. Ty wstajesz od zielonego stolika z uczuciem znużenia, niesmaku, czasem przykrej nienawiści; ja, choć często podrażniony, wracam z zielonych łąk z odświeżoną myślą, z otwierającem się sercem.
To rozbudzenie się wiosny zachwyca mnie; z wiatrem cieplejszym, z drobnemi szmery i odgłosami wiosny przylatują do mnie wspomnienia młodości i obsiadają me czoło. Tęskno mi za dziecinnemi laty: ale mam też dziś, czego wówczas i dawniej nie miałem... ich wspomnienie. Porównywam życie moje przeszłe (nie dawniejsze od przeszłorocznego) z teraźniejszem, i widzę, i czuję się podniesionym wyżej.
Wziąłem się czynnie do gospodarstwa. Boże! cóż to na dnie społeczności naszej, takiej jaką jest, widoków wielkich i smutnych! ile to pilnych dla nas starszej braci obowiązków! Radziłem się rozumu i serca, chcąc wszystko wedle nich prowadzić; w wątpliwościach szedłem po rozwiązanie do poczciwego Graby-dziwaka. Praca ogromna i nie tak łatwa jak się zdaje, bo często interes całego społeczeństwa stoi na zawadzie ulepszeniom nagłym: ile rozwagi, ile taktu, ile sumienia potrzeba! Ale wiele też i zaraz zrobić można, bo zaniedbano zbyt wiele. Gdym tylko ścisłą sprawiedliwość chciał zachować względem ludzi, często nie chciano mi prawie wierzyć, iżbym jej mógł dopełnić: tak niesprawiedliwość stała się zwyczajną, tak weszła w życie i w nałóg.
Lud niezaprzeczenie poczciwy, ale długi ucisk (choć ten nigdy nie miał miejsca wszędzie, tylko wyjątkowo), a raczej położenie fałszywe, popsuło go. Kłamie, bo jeszcze nie wie, czy prawdę powiedzieć mu wolno; kradnie, bo nie poczuł, że ma własność osobistą; opuszcza się, bo się czuje potrzebnym, i wie, że go podźwigną i zmuszą.
Starałem się zawsze w początku wyjść z jakiejś zasady w mojem gospodarstwie. Nie spuszczając się na kontrakt dzierżawny, którym mi wypuszczono i ziemię i pracę ludzi do tej ziemi, postanowiłem ściśle obrachować, ile mi się od ludzi pracy tej należeć może i nic nadto nie pożądać. Powszechne oburzenie sąsiadów przyjęło moje reformy: a to są ludzie przecie, co dla siebie pragnęliby swobód, gdy drugim odmawiają najpierwszej swobody osobistej i sprawiedliwości.
Lecz oto drugi raz się łapię na ustępie dla ciebie nie zajmującym. Są to pytania, które cię nie obchodzą wcale, którym ty jesteś obcy: dajmy więc temu pokój. Będę ci już tylko pisał o sobie.
Osiadłem w głównym folwarku klucza Zapadliskiego, w chef-lieu, leżącem w ognisku dóbr i pośrodku całego gospodarstwa.
Mam dom ogromny, murowany, zrujnowany i widocznie od dawna z rąk do rąk podawany dzierżawcom, nie wiele o niego dbającym: widać to po przerobieniach i opuszczeniu jego. Żona ostatniego podobno wystroiła sobie kilka ślicznych pokoi, które dziś obdarte niemiłosiernie aż do okien, świadczą tylko smutnie o gniewie, z jakim to miejsce opuszczać musiała. Inny dzierżawca w sali na dole zrobił był lazaret dla chorych owiec; inny jeszcze sypał zboże w gabinecie malowanym w herkulańskie tanecznice, i wieszał chomąty na marmurowych kominkach, a mięso na mahoniowych półkach. Teraz ledwie para pokoików jako-tako mieszkalnych, koło domu jak na dzierżawie: dziedziniec opuszczony, drzewa pocięte, śmiecie i brudy, i co tylko przy rumacji zabrać się dało, aż do żelaztwa przy drzwiach, pozabierano. Wśród spasonego bydłem podwórza, szczątki ogródka kwiatowego pani dzierżawczyni smutnie się wymykają z pomiędzy badylów i śmiecisk. Płotek z brzeziny, co go opasywał, zniszczyli stróże, połamały konie.
Stan majątku zbliża się do stanu domu i dziedzińca: zważ co pracy! Rano siadam na konia i jadę w pole, bo wszystko się widzi najlepiej własnemi oczyma, a kto się spuszcza na ludzi, temu ludzie źle w końcu służyć muszą, bo pomyślą: on sam nie wiele dba o swoje, na cóż my bardzo dbać mamy? Jadę od robotników do robotników, objeżdżam lasy, dumam jeżdżąc, i często w rozmowie ze starcem więcej się uczę, niżeli z jednej z tych książek, co z ksiąg napisana została. Żywy świat; na ileż-to klamr i pieczęci zamknięta jeszcze księga!
Nigdy nie wyczerpią jej obrazy i obrazki, co się mienią z niej wzięte.
Wracam do domu na chwilę, bo i koło domu jest do czego zajrzeć; spocznę i ruszam znowu dalej. Wieczorem, pomówiwszy o jutrze, czytam, gram, odpoczywam.
Dawniej muzyka była dla mnie środkiem popisania się; dziś, to rozkoszne dla siebie tylko zajęcie, dziś, to duma z serca płynąca. Mam tu nie lekkie utwory dzisiejszych kompozytorów, pisane dla palców, nie dla uszu, ale całą półkę Mozarta, Haydna, Beethovena... skarby! Czasem odwiedzi mię Graba z synem, kapitan lub kto z sąsiadów: i chwile płyną tak szybko, tak szybko, żebym je rad powstrzymać, gdybym mógł. A wam tak leniwo wlecze się czas w mieście! Polowanie mam wyborne i lasy prześliczne, wody ogromne i rybołowstwo jeśli zechcę: słowem, zajęć bez liku, a w nich rozmaitość nieprzebrana. Wierz mi, życie na wsi, to dopiero życie! Miasto, to wielka koza, w której się wesoło bawią zamknięci więźniowie, bo pracować nie mogą, bo nie chcą, bo sobą się tylko zajmować muszą, nie mając przed oczyma nigdy nic, prócz człowieka i dzieł jego.
Jestem o tyle szczęśliwym, o ile nim być może człowiek z wielką namiętnością w sercu, ale z namiętnością czystą i szlachetną. Cierpię, ale kocham moje cierpienie, i zanicbym się z niem nie rozstał.
Codzień wyjadę na brzeg lasów po nad granice Rumianej, spojrzę na dwór w dali, westchnę i powracam. Czasem przez moją parzystą teatralną lornetę widzę dziedziniec jej i ją nawet chodzącą wśród kwiatów; widzę powozy ulicą ciągnące ze dworu i do dworu, posłyszę o niej; resztę wyobraźnia sercu dostarcza. Rad-bym być godzien tej kobiety, a czuję, że nie jestem. Czyż wiem, potrafię-li ja wytrwać w postanowieniach? czy jak ów słoń, długo spokojny na uwięzi, nie dostanę kiedy szału, i nie zapragnę gwałtownie zerwać więzów moich (jeśli to więzy!), a uciec w dawne dzikie życie? Nie! nie! to być nie może: podnieść się pięknie, spaść byłoby okropnie, występnie, szkaradnie. Daruj mi, że wasze życie nazywam upadkiem: takiem ono jest niechybnie, takiem jasno i silnie wydaje mi się dzisiaj.
Ażebyś miał wyobrażenie jak niespodziewane osobliwości spotykam co krok w tem zaczarowanem Polesiu, które mi się w początku tak dzikiem zdało, muszę ci opisać jedno spotkanie istotnie zadziwiające. Uprzedziłem cię, że list będzie długi, nie ma więc zdrady z mojej strony: ty lubisz powieści lekkie, a to powieść.
Kilka dni temu jechałem właśnie na granicę Rumianej drożyną leśną, mało komu znaną i nie uczęszczaną, która ciągnie się obok starych wałów zamczyska, dziś już porosłego lasem ogromnym. Piękne to miejsce, bo wały dotykają z jednej strony do Słuczy, co je podmywają; zielona darń przykryła je kobiercem, a stare dęby szumią na wierzchołkach. Środkiem jest plac, który ktoś kosi jak zwyczajną łąkę; rośnie na nim leśna trawa, pełno macierzanki, czombru i różnych wonnych roślin. Zawsze się tu zatrzymać muszę lub przejeżdżam powoli, aby się miejscu przypatrzeć; teraz mu jeszcze wiosna w całym blasku dodawała wdzięku: drzewa miały tę świeżą barwę majową, którą tak rychło tracą, liście ich pachły, woda szumiała biegnąc przez małą grobelkę, tysiące ptaków zwijały się czynnie około swojego gospodarstwa, świergocąc, stukając w drzewa, znosząc trawki, puchy, gałązki i robaczki do założonych gniazdek.,
Na zakręcie drożyny spotkałem idącego od rzeki ze dzbanem w ręku średnich lat człowieka, kierującego się ku wałom. Że tu mnóstwo budników i tak zwanej szlachty mieszka w lasach, nie zdziwiłoby mnie wcale spotkanie, gdyby nie powierzchowność niepospolita przechodnia. Słuszny, silny, barczysty, czarno zarosły, nie stary jeszcze, miał minę tak hardą, postawę tak piękną i szlachetną, rysy twarzy tak uderzające, że mimowoli spytać go musiałem, będąc na swojej ziemi i mając do tego prawo:
— Mój kochany, zkąd to jesteście?
— Hę? — odparł, zastanawiając się powoli i stawiąc dzban; spojrzał mi oko w oko z tą śmiałością, z jaką równy spotyka wejrzenie równego sobie człowieka. — Co pan mówisz?
— Chciałem spytać czy tutejsi jesteście?
Suknię miał bardzo prostą, na nogach łapcie skórzanemi paskami przytrzymane, kurtkę sukienną, koszulę grubą, krzesiwo i nóż u pasa: a jednak znać było i z miny i z mowy, że to był strój niewłaściwy jego stanowi.
— Oddawna tu mieszkam — odpowiedział mi spokojnie z pół-uśmiechem — a pan?
— Ja jestem Zapadlisk dzierżawca.
— A! cieszę się, że pana poznaję: wiele już o nim dobrego słyszałem — rzekł czysto po polsku, i skłonił mi się bez żadnej zbytniej pokory, owszem z pewnym nawet protekcjonalnym tonem; ja jemu wzajemnie. Wszystko to, i figura, i obejście poczęły mnie mocno zastanawiać.
— Któż pan jesteś? — dodałem.
— Ja? ja jestem obywatelem tutejszych stron, a bratem pańskiego jurisdatora.
— Brat pana Dolskiego?
— Do usług, Dolski, Piotr Dolski.
— Jakto? brat rodzony.
— W tym stroju? w tym stanie?
— W stroju i w stanie, który mi się podoba, który sobie obrałem i w którym mi bardzo dobrze — odparł, wziął dzbanek i poszedł ku wałom; a ja nie mogąc gonić go, ani mu się chcąc naprzykrzać, pojechałem dalej, z zaostrzoną do wysokiego stopnia ciekawością.
Za powrotem do domu rozpytywałem ludzi o niego: wszyscy go znali, ale nikt o nim nie chciał mi mówić szeroko, może przez obawę, aby panu swojemu w osobie brata nie chybić. Musiałem poprzestać na ogólnikach. Droga często mię wiodła około wałów, ale go już tam spotkać mi się nie trafiło. Poszedłszy dni temu kilka dopiero na toki, zetknąłem się z nim najniespodziewaniej w lesie. Ubrany był jak prosty budnik: w łapciach, z torbą borsuczą, strzelbiną na plecach i psa miał z sobą.
Oba myśliwi, poczęliśmy rozmowę na stopie równości od gawędy łowieckiej. Ze zdumieniem znalazłem w nim człowieka oświeconego, oczytanego, dziwnie poetycznej wyobraźni, lecz z sercem skrwawionem. Lasy wykołysały w nim myśli dziwne, do których przywykły, nie czuje już ich oryginalności; ale dla mnie świeżego przybysza ze świata, każde niemal słowo tego dobrowolnego wygnańca było zadziwiające.
Nie skryty wcale, przy drugiem czy trzeciem spotkaniu, potrzebując widać wywnętrzyć się, spoufalił się i przylgnął do mnie. Sądzę, że dobra sława, której tu u ludzi niewielkim ją nabywszy kosztem, używam, wiele mi do zrobienia tej znajomości dopomogła.
— Pozwól pan — rzekłem do niego, gdyśmy siedli odpocząć — spytać się, jeśli można, co tu robisz w głębi lasów, i nie na takiem społecznem stanowisku, do jakiego byłeś przeznaczony?
— Owszem, zupełnie jestem na swojem miejscu — odparł mi — jest mi tak dobrze. Nie dziwi mię, żeś pan ciekawy wytłumaczyć sobie moje położenie: nie robię tajemnic, dam mu się poznać. Od dzieciństwa wszyscy mnie uznali dziwakiem; zdaje się, że nim umrę. Cała rzecz, że jak drudzy kochają bogactwa, wygody życia, zbytek, tak ja lubiłem prostotę, ubóstwo i samotność. Brat i ja byliśmy ubodzy; dobra te, które pan od brata mego zadzierżawiłeś, nie są nasze spadkowe: nabył je później bogatem ożenieniem; w dzieciństwie szczupły szlachecki mieliśmy fundusik, a ja go całkiem, bez żadnej z mojej strony ofiary, odstąpiłem bratu. Byłbym może poszedł bitym gościńcem szlacheckim, to jest przehulał młodość, przegospodarzył wiek dojrzalszy, przeziewał starość, lub obrał jeden z tych uprzywilejowanych stanów, w których zwykle panowie szlachta wygodnie próżnują; gdyby mi Pan Bóg, czy pan los nie rzucił na drodze uczucia, co mnie, ot, jak pan widzisz, zwichnęło: a na tem zwichnieniu możem i zyskał. Nie trudno zgadnąć co to za uczucie — rzekł z lekkiem westchnieniem — jest to słabość, na którą, jak na zołzy wszyscy przechorować muszą. Mnie te zołzy — dodał, usiłując przybrać ton wesoły — nie wyrznęły się łatwo ani prędko: zostały wewnątrz i okulawiałem. Wiesz pan już, żem się zakochał...
— Nie musiało to być na dobre, kiedy dziś tak lekko pan o tem mówisz.
— Lekko mówię, ale ciężko czuję. O! panie kochany, nie urągaj mi. Kula uwięzła w boku i siedzi: nikt jej nie wyjmie, aż ciało się rozsypie. Byłem ubogi, a pokochałem się w dziewczęciu, niewiele odemnie bogatszem, a daleko więcej niż ja żądającem. O! bo miała prawo żądać wiele, tak była piękna! tak piękna! mogła się sprzedać tak drogo! Zakaty, jabym sam dał był za nią miljony, gdybym je miał. Składałem u nóg jej serce na dłoni, ale serce samo; ofiarowałem jej moje ubóstwo poczciwe i parę rąk pracowitych; zaręczałem, że ubóstwo to nie tak straszne, jak je malują ludzie. Ona się go bała nadewszystko, jak najwyższego zła na ziemi. Biedne dziecko! jej tak potrzeba było zabawek, cacek, błyskotek, pochlebców, gwaru, szału i oklasków, jak rybie wody. A jam jej tylko mógł dać chatkę ciepłą, wiejski cienisty ogródek i życie spokojne w cieniu lip starych, które wówczas kochałem.
Rozśmiała się z ofiary, choć trochę, troszeczkę przywiązana była do mnie: razem spędziliśmy dzieciństwo nasze! ale z uśmiechem i łzami razem odpowiedziała mi:
— Ja drżę, mój Pietrusiu, na samo ubóstwa wspomnienie: mnie chłodno na myśl twej chatki i ogródka, w którym będzie więcej pokrzywy niż róży. Ja pracy nie cierpię, ja wygód potrzebuję, ja się chcę bawić, ja muszę mieć pałace, sługi, konie, karety i piękne stroje. Wolałabym je z twej ręki, ale nie mam siły twego ubóstwa podzielić. Miałbyś ze mnie smutną, znudzoną, nieszczęśliwą żonę, któraby ciebie zagryzła.
Ona mnie kochała! kto wie, może kocha mnie jeszcze, ale wyżej serca była u niej przewrócona główka, śliczna główka, z której patrzała para oczu tak wymownych! Ah! czemuż te oczy tak nielitościwie kłamały, obiecując, czego serce nie dotrzymywało!...
Znękany, odszedłem z pewną dumą. Ona poszła za mąż za bardzo bogatego człowieka, obywatela i pana trzech wiosek: i cóż? przetańcowali dostatek, kwaśno przeżyli z sobą lata marzonego szczęścia, i rozstali się w końcu. Kto wie? może los pomścił się za mnie, może jej przyszło na myśl nieraz, że nasze ubóstwo pewniejsze było od tamtych bogactw. Dziś, biedna kobieta, bez przyszłości, bez rodziny, żyje na łasce ludzkiej.
Zrozpaczony, poszedłem do wojska, ale i kule mnie nie chciały jak ona. Powróciłem do domu: nie było tak dalece do czego; a że już przywykłem do włóczęgi, do pracy, ot życie sobie obrałem do mojej miary, do mego serca. Żyję pod gołem niebem, włóczę się wśród lasów, poluję... Bratby mi chleba nie pożałował, ale ja cudzej łaski, nawet od brata, nie chcę i nie potrzebuję. Pókim zdrów, obejść się bez niej mogę, i co trzymam od niego, za to płacę, a nie zapłacę, to odrobię.
— Gdzie pan mieszkasz? — spytałem.
— Teraźniejsze gniazdo moje — odparł — tutaj na Zapadliskach w horodyszczu (tak zowią stare wały zamczyska); ale ja, stary włóczęga, miejsca nie zagrzeję: to tu, to tu, aby chodzić. Ot, powiem panu, że najczęściej jednę tylko zimę ostrą co przesiedzę; a jak Bóg da doczekać wiosny, lata, jesieni, strzelbina na plecy i dalej w świat. Człowiek w każdym stanie duszy szuka zatrudnień pokrewnych jego usposobieniom: ja znalazłem także właściwe. Stare mogiły, uroczyska, wały zamków, grodziska, horodyszcza, gruzy i zwaliska, cmentarze i kurhany: to królestwo moje. Naokół o mil sto nikt lepiej odemnie nie pokaże panu wszystkich pamiątek przeszłości, guzów i blizn ziemi naszej. Szukam zabytków starych, odkopuję mogiły jak złodziej, badam co leży pod niemi, śledzę tajemnicy grodów: żyję w przeszłości, i dobrze mi z tem.
Jestto także rodzaj polowania, mający swoje przyjemności, i bez współzawodnictwa u nas. Z bijącem sercem zbliżam się do twardego kurhanu, na którym wiekowa darń leży, oglądam go, śledzę okolicę i zapuszczam rydel z ostrożnością, z bojaźnią, z ciekawością niewypowiedzianą. Z pierwszych szczątków wprawne oko już mi wiek usypu poznać daje: kawał krzemienia oszlifowanego, ułomek glinianego garnka, żelezce, kość rdzą miedzianą napojona, spowiadają mi się z lat ubiegłych. Często ktoś mnie uprzedził: nie badacz niestety! ale chciwiec, który w śmierci szukał złota! Często wieki przetrwał grobowiec poszanowany, bo nad nim spływała gminna piosenka lub ludu podanie. Cóżto za radość, gdy znajdę w całości wszystko, co czas poszanował; gdy wezmę w rękę czaszki, obwite drutami, ubrane jeszcze w paciorki i manele; gdy w szklannej łzawnicy odgrzebię łzę, upadłą przed lat tysiącem! Co tu historji, co tu myśli w najdrobniejszej odrobinie!! Z małego zwitka drutu można wiek cały wyczytać! Ten drut ile kosztował pracy, czyje go ręce wyciągnęły, co znaczył i do czego służył: pole domysłom, pole badaniom szerokie. Myślę, a czas ucieka, i kopiąc mogiły, zbliżam się do oczekiwanej, do ostatniej, do mojej własnej.
— Te badania zapewne pan udzielasz uczonym?
— Ha! ha! a to po co? O! nie, nie! Żebym sobie porobił wielbicieli i krytyków: dwa rodzaje ludzi najnieznośniejszych? To dziś moje królestwo, moja własność, to to moje skarby: po co się dzielić? jam skąpy! Któż wreszcie tak mądry, żeby śmiało z popielnicy wyrokował o popiołach, ze szczątków o całości, z blizn o ranach? Jeśli się mylę, mylę się sam, nie wwodzę w błąd drugich, i mogę bez zgryzot sumienia budować wyobraźnią gmachy na ruinach.
— Teraz rozumiem dlaczego spotkałem pana na wałach zamku.
— Co dziwnego? to moje mieszkanie.
— Nie widziałem tam żadnego, zdaje mi się.
— Nie jesteśmy daleko: chcesz pan, to mu je pokażę.
— Z największą wdzięcznością. Chodźmy!
Pan Piotr wstał rzeźko i poprowadził mię wprost przez lasy bez drogi: znał widać każde drzewo, zakątek, zarośle, łączkę, i nad spodziewanie moje prędko ukazała się Słucz, a nad nią zielone obrosłe zamczysko. Nigdzie nie widać było zapowiedzianego mieszkania.
Miejscem, którędy dawniej wchodziło się do zamku, gdzie była brona i most zwodzony, którego słupy murowane jeszcze się wydzierały z pod darni — przewodnik wwiódł mnie za zieloną łąkę, dziś zajmującą środek wałów. Po rogach wyższe nieco pagórki oznaczały miejsce bastjonów; na nich porosły dęby, a poczepiane u gałęzi ich chmiele dzikie i powoje białe obejmowały je zielonemi wieńcami. Ostrożny zamku mieszkaniec, coraz chodząc innemi ścieżkami, nie wydeptał nawet widocznej do wnijścia drożyny, któraby schronienie jego zdradziła. Na jednym z pagórków narożnych była ławka z darni, ślad, że tu żył człowiek; z tej ławki widać było piękny krajobraz nad-Słuczowy, niczem jednak nieożywiony i pusty: rzekę, lasy, pola dalekie, drzewa, łąki, — ani wsi żadnej, ani żywej duszy. Lubił ten widok właśnie dlatego, że w nim ludzi nie było.
Zszedłszy z wałów ku rzece, znaleźliśmy rodzaj jamy, jakby szyję lochu nad wodą, całą obrosłą bluszczem, chmielem i zielskami bujno tu zapuszczonemi i zakrywającemi prawie rozdół, którym wszedłszy kilkanaście kroków, spostrzegłem mur szary odwieczny, a w nim drzwi mocne dębowe, okute. Mój przewodnik wyjął klucz z zielska, otworzył je i wszedł. Byliśmy w dawnych lochach pod zamkiem. Długi korytarz, w którym tylko zwierzyna ubita wisiała na kołkach i świeżo zgasłe popielało ognisko, z ubogim bardzo i lichym sprzętem, doprowadził nas do sklepionej izby o jednem oknie kraciastem, zamieszkiwanej przez pana Piotra. Tu obrócił się do mnie, uśmiechając się, i powitał mnie jako gospodarz.
Póki się oczy ze zmrokiem nie oswoiły, nic w początku dojrzeć nie mogłem: dziwne też to było schronienie. Wystaw sobie izbę, pewnie dawniej więzienie lub kryjówkę na wypadek oblężenia, z bardzo małem okienkiem u góry, z piecem kamiennym, z kominem, którego otwór ginął gdzieś zapewne w gruzach pokrytych zielonością, bo i okno obwieszały gałęzie i chwasty. Wewnątrz, choć to nad rzeką, dosyć było sucho. Ściany podpierając sklepienie ostre, były osobliwszym gabinetem starożytności. Wisiały na nich w pewnym systematycznym porządku szczątki zardzewiałe zbroi, ogromne miecze potrzaskane, wyjedzone rdzą szyszaki olbrzymie, łańcuchy tajemniczego użytku, ostrogi łokciowe, bułaty, topory, strzały, koszule druciane. Na podłodze stały rzędem popielnice, garnki cmentarne, kamyki płaskie co je pokrywać zwykły, kule kamienne, wieka starych grobowców z napisami, niezgrabne bałwany przed-chrześcijańskich czasów i tym podobne pamiątki.
Zdumiałem się rozmaitości przedmiotów i ogromnej ich ilości.
— To moje muzeum i archeoteka — rzekł pan Piotr — a to biblioteczka — dodał, wskazując półkę z książkami niewielką, wiszącą na ścianie niedaleko łóżka. Łóżko było z liści suchych, pokryte skórą wilczą, nad niem wisiała świeższych czasów karabela, pistolety i krucyfiks bukszpanowy pięknej roboty. Poniżej w głowach, nad samem czołem śpiącego, za szkło oprawna mała kobieca rękawiczka z dziwnie rozstrzępionemi palcami, zdawała się grozić czy szydzić. Domyślam się jej znaczenia: byłato ostatnia młodości pamiątka. Mała skrzyneczka z sosnowego drzewa, niezamknięta, niepomalowana, stała przy łóżku.
— Dziwna rzecz, że pana tu nie okradną, gdy się na długo oddalasz? — spytałem.
— A cóżby tu ukradli? — odpowiedział, ruszając ramionami — żelaztwo stare? to się już na nic nie przydało. Wiedzą wszyscy, żem ubogi, a boją się mnie dlatego, że ja się nie boję nikogo. Lud ma mię za czarownika i znachora, szanuje i lęka się; zresztą, są tam po świecie i tacy, co mnie kochają. Jedno z drugiem, nikt mi złego wyrządzić nie zechce.
— A nie cięży panu samotność? — spytałem.
— Wstydź się pan pytania. Samotność! jam ją sobie wyrobił, wypracował umyślnie, aby być sam na sam w cztery oczy z przeszłością, aby mi się wspomnienia nie zatarły, abym ich pamięci nie zgubił. W dodatku, jako rozrywkę, jako pracę, mam ten zbiór, dla mnie cenny i ciekawy, który powoli pomnażam codzień.
To mówiąc, wyjął z torby krzemienną siekierkę, i położył ją obok mnóstwa innych na półce.
— To — rzekł — towarzystwo moje, majętność, to rozmyślania przedmioty. Lubię moje życie: kiedy mi Bóg nie dał go spędzić z tą, któraby mię uczyniła szczęśliwym, dziękuję mu, że mi dał obrać sobie żywot znośny i miły nawet. Ludzi ani pragnę, ani mnie oni potrzebni; ale ich nie odpycham, i kocham, choć zdaleka. Czemużbym im źle życzył? Ogólnie wziąwszy, oni są raczej głupi niż źli: lituję się nad nimi. Ile razy gorzkie wspomnienie i żądza dojedzą mi do żywego, wpiją się w serce i powabić mnie się pokuszą: idę pracować, idę zmęczyć ciało, znużyć się do opadnienia z sił; wówczas zostaję bydlęciem na chwilę, i dusza usypia.
Na takieto aż sztuki brać się muszę z duszą i z pamięcią: i wygram z niemi, prawie zawsze. Zajmuję duszę i myśl pracą, zajmuję i nużę ciało, odganiam przykre domagania się nieuspokojonego serca, poddając mu pokarm, póki go mam.
Ileżem chwil wolnych, prawie szczęśliwych winien mojemu marzeniu na szczątkach przeszłości naszej! ile godzin zaniosły z sobą do wieczności te rupiecie stare! A! dobrzy to moi przyjaciele! po nich, jak po szczeblach, wznoszę się myślą, czepiając w wieki ubiegłe, i zasiadam tam na cmentarzysku ogromnem spokojniejszy. Świat, ja sam, widziany z tej wyniosłości, maleją mi w oczach: cierpienie znika i milczy.
Mówił mi długo w tym sposobie: jam go słuchał z coraz większem zajęciem, a gdym dotknął tych jego skarbów, pan Piotr jak mi począł wykładać użycie wszystkich swych starych zbroi, znaczenie każdego ułamka, jak począł tłumaczyć wszystko i po swojemu, przeszłość ze zbutwiałych odtwarzać kawałków rdzą i pyłem pokrytych: dosiedziałem do wieczora.
Poprzyjaźniliśmy się bardzo: zdaje mi się, żem mu się podobał, bo o ile wiem, nikogo bardzo chętnie do siebie nie przypuszcza i nie rad zabierać nowe znajomości, choć ich znowu nie unika do zbytku. Jedno tylko czyni tego dziwaka niższym w oczach moich od Graby, z którym ma wiele wspólnego w pewnem właściwem zapatrywaniu się na świat, jedno to: że mu szyderstwa trochę często gorzko z ust płynie.
Nazajutrz, według mojego dziecinnego zwyczaju, pojechałem na granicę Rumianej, spojrzeć na ten dom i okolicę, którą ożywia moja królowa. Jakież było podziwienie moje, gdym tu ujrzał pana Piotra, siedzącego na kłodzie, z oczyma także wlepionemi w Rumianę i zamyślonego głęboko. Zerwał się gdym przybył, popatrzał mi w oczy chwilę, i gorzko się rozśmiał.
— No! — rzekł, podając mi dłoń zapracowaną — nie róbmy ceremonji; siadajmy oba, oba patrzmy i dumajmy, a gdy postrzeżem białej sukienki mignienie, niech się nam obu zdaje, że naszą panią widzimy. Tak, tak! — dodał — nie zapieraj się pan swoich kontemplacji, jak ja z moich wykłamywać się nie będę.
Widać, że mnie wprzód wyśledził.
— Lecz pan kogoż tu upatrujesz? — spytałem zdziwiony.
— O! niedomyślna głowo! — odparł — jużciż nie powinieneś o to pytać!
Musiałem się domyśleć, że to był pierwszy kochanek pani Lackiej, a historja opowiadana do niej się stosowała. Nie mając już dla siebie tajemnicy, mogliśmy mówić otwarcie: dopytywał mnie o nią z ogniem w oku jak dwudziestoletni młodzieniec.
— Wszak wesoła? — rzekł — wszak szczęśliwa?
— Ani wesoła, ani zdaje mi się szczęśliwa; owszem milcząca, podrażniona, smutna, tak jak gdyby już na świecie nic nie pożądała, niczego się nie spodziewała.
— W istocie — odpowiedział — nie mamy czego wyglądać oboje: ona, to nie ta droga moja istota, którą tak kochałem w młodości. Starzem, gnijem za życia i odmieniamy się biedni. Mówią, że w człowieku po latach kilku nie zostaje ni pyłka z dawnych jego cząstek składowych: jakżeby w sercu uczucie, przy takiej rewolucji, zostać się miało na miejscu? Tamta, moja, jest tu tylko! — wskazał na serce i szarpnął się za piersi — więcej już nie ma jej nigdzie: rozlała się w powietrzu, rozleciała w drobne cząsteczki, które wiatry uniosły na kielichy kwiatów, na krople rosy, na obłoczki złociste i na dymy czarne. Dzisiaj żyjąca, to inna kobieta to samo imię nosząca; przeszła już przez ręce ludzkie wycałowana, wypieszczona, sponiewierana. Zostałże jej na białem czole choć jeden zakątek, gdzieby czysty pocałunek mógł się umieścić, nie wstydząc się sąsiedztwa? w sercu choć jedno uderzenie, coby już komuś nie służyło, któreby ktoś nie przywłaszczył i nie tłumaczył sobie. Dziś ja jej nie kocham, kocham tylko wspomnienie, a tej nowej istoty nieznanej mi, która przerodziła się z tamtej, nie chcę! nie! to nie ona! Ten sen mój odeśni się chyba drugiemu gdzieś młodemu szaleńcowi, w innej piersi, na też samą boleść przeznaczonej!
Wstał żwawo z drzewa, porwał strzelbę silną ręką i uciekł w las.
Patrz, Munciu, coto są uczucia prawdziwe! i nie wstydże ci, że ty często imieniem takiego uczucia zowiesz najgłupszą chwilową swawolę? że go używasz na najpodlejsze użytki? To tak, jakbyś ogień do fajki krzesał brylantem Wielkiego Mogoła.
Bądź zdrów! pisać nie mogę więcej: jadę w pole.
Jak się masz? Znowu chwilka wolna: używam jej pisząc do ciebie. Wyobrażam sobie, jak ci się teraz z listów moich dziwacznie wydawać muszę: przepaść nas rozdziela. Oba na siebie poglądamy z litością, prawie tak, jak gdyby dwóch obłąkanych w domu szalonych patrzało na siebie. Lecz nie! nie! złe porównanie; ja często widzę świat, ludzi, rzeczy, siebie, i obłąkanym nie jestem. Widzę jak się uśmiechasz z litością: śmiej się, lecz przyjdzie czas, że mój list wywoła dumanie na twoje czoło, i kto wie, ty wyjedziesz także może z tego zamętu miasta, w którem ja tyle lat straciłem, szukać na wsi ciszy, spokoju, wytchnienia?
Gdyby mi dziś dawne dostatki, młodsze lata i swoboda zupełna wróciły, nie użyłbym ich pewnie tak jak wprzódy: tak mi żal lat straconych.
Nie! nie! nie ma szczęścia w szałach młodości (bo to nietrwałe), ani w zbytku i miękiem życiu, ani w nagromadzonych rozrywkach bez liku, bo to wszystko sprowadza zużycie i nudę, ani w niepomiernej żądzy wzniesienia się dla oka; ono tylko w spokojnej ciszy sumienia, w wiejskiej ustroni, w ukształceniu własnem, we wzniesieniu się duchowem, w umiarkowaniu żądz, w swobodzie duszy, w pracy i w marzeniach. Wyszedłszy z tych granic, spotykamy ściany pięknie pomalowane, o których zmyślone ogrody i pałace bijemy się piersią zbolałą: ale wejść tam niepodobna.
Ja ją widziałem!
Posłuchaj: zawsze jeszcze jeżdżę na granicę Rumianej i siadam tam czytać i dumać, zkąd widać dwór i drzewa ogrodu; jeśli nadejdzie pan Piotr, dumamy we dwóch, lub rozmawiamy po cichu, powoli, przerywając dumy długiemi przestankami milczenia. Wybraliśmy sobie kilka dębów starych, rozłożystych, u brzegu lasu, i tu zbudowaliśmy (tak jest, bo własnemi nawet rękoma) rodzaj szałasu, otwartego na stronę Rumianej, z dwoma ławami z kłód. Pan Piotr, dobry ogrodnik, pozasadzał krzewy, posiał chmiel i powoje, i dziś to miejsce ściąga nas obu ku sobie, jeśli nie codzień, to przynajmniej bardzo a bardzo często. W jednym kątku tej budki chowamy hubkę do zapalenia fajki, w drugim czerpaczek prosty, z którym z kolei chodzimy po wodę do niedalekiej krynicy. Mamy i ognisko obłożone kamieniami na chłodne wieczory, na zimne ranki, na słotne dni. Pan Piotr, jeśli się nie błąka po lasach, horodyszczach i mogiłach, często tu nawet nocuje. Właśnie przed kilką dniami siedzieliśmy tu oba: Dolski był uparcie milczący i ponury. Piękny dzień wiosenny złocił się już blaskami pogodnego wieczora: a ty wiesz (lub ty nie wiesz, co pewniej) jak ranki i wieczory śliczne są na wiosnę i w jesieni: u tych dwóch kresów dnia wszystko się zdaje żyć inaczej, żywiej, silniej, weselej. Sam dzień jest sobie dzień jakich wiele, rzadko się odznaczy; ale w początku i u schyłku co za widok, jakie wonie, jakie głosy, ile myśli nierozwikłanych przylatuje do głowy! Że dzień jest takim, jak to Bóg dobrze obmyślił: w dzień potrzeba pracować, i Bóg go takim uczynił, żeby nam nic nie przerywało pracy; zrana ten widok rozbudza, ożywia, krzepi, sił dodaje; wieczorem orzeźwia, pociesza i znużenia zapomnieć każe.
Siedzieliśmy milczący, obu nam oczy szły w jednę stronę. Dolski chmurzył się, jak czasem mu to się zdarza, gdy wszystkiej pastwy, którą rzuca na nasycenie głodu duszy, zamało mu jeszcze. Biedak, modlić się nie umie; walczy tylko, i dlatego upada.
Nagle posłyszeliśmy tętent koni, ale wówczas już, gdy się tak zbliżył, że i końskie głowy pokazały się zaraz na drożynie przed nami, po pod szałasem idącej. Drożyna ta, wąska, piasczysta, brzegiem lasów wiedzie do ślicznej pasieki, która należy do Rumianej. Za końmi pokazał się zaraz wolno idący wózek: w nim siedziały pani Lacka i Irena. Dolski czarne swe oczy brwią nawisłe wlepił i osłupiał, ja porwałem się z miejsca; Irena poglądała ciekawie na naszą budę, a poznawszy mnie, kazała zatrzymać konie.
Lacka zbladła niezmiernie, odwróciła się żywo w drugą stronę, i już więcej nie spojrzała ku nam. Irena nie zważając na nią, kazawszy się zastanowić koniom, powitała mnie prawie wesoło.
Zbliżyłem się do niej; pan Piotr pozostał w budzie jak skamieniały.
— A! przecież choć przypadkiem spotkałyśmy pana! Co pan tu robisz?
— Polowaliśmy na słomki — odpowiedziałem — razem z moim sąsiadem panem Piotrem Dolskim (pan Piotr słyszał, ale się ani ruszył). a teraz odpoczywamy.
— Cóżto jest — spytała mię ciszej — że pan, sąsiadując ze mną, ani się raczysz u mnie pokazać?
Chciałbym kłamać, ale pierwsze słowo moje odtrąciła.
— Mówmy szczerze! — rzekła żywo. — Pan się wstydzisz?
— Prawda — odpowiedziałem.
— Wielki to dowód miłości własnej, chcieć się zawsze pokazać tak bardzo panem siebie i jednakim. Nie właściwiejżeby było, postrzegłszy co się uczyniło, czy wypadkiem, czy namiętnie, otwarcie siebie potępić i ludziom odjąć możność potępienia, a iść dalej odważnie drogą jaką się sobie naznaczyło?
— Gdyby ludzie nie potępili — przerwałem — gdyby byli nawet pobłażający, o! są wrażenia co się nigdy nie zacierają.
— We wszystkiem co pan mówisz, ogromnie wiele dumy się przebija.
— Niech to będzie i duma: jest rodzaj dumy szlachetnej.
— Więc żeś pan raz trochę czerwony i trochę słaby — dodała z uśmiechem — był u mnie, mamże za karę nie widzieć pana nigdy bladym i zdrowym?
— Byłożby to karą dla kogokolwiek prócz dla mnie?
Ona się trochę zmięszała.
— Dla pani teraz obojętne — rzekłem.
— Chcesz pan komplementu? nigdy mi go nie zabraknie na usługi tych co ich pragną: w Polesiu towarzystwo tak miłego sąsiada jak waćpan dobrodziej, to rzecz wcale nie obojętna.
— Dobiłaś mnie tem pani! — odpowiedziałem z uśmiechem.
Spojrzała na mnie poważniej i podała mi rękę.
— No! będziesz pan w Rumianej? wszak to trzy kroki!
— Nie wiem.
— Jakto! kiedy ja proszę?
— Nieszczerze, i może tylko znowu przez grzeczność.
— No to najniegrzeczniej: ja być każę! A! jaki uparty!
— Pani mi być każe?
— Rozkazuję, zalecam, i grożę nawet, że oskarżę dziadowi.
— Więc będę.
— Cóżto jest za stworzenie ten pan Piotr? — spytała mnie cichutko, przedłużając rozmowę.
— Niech pani uważnie spojrzy na swoją towarzyszkę, a domyśli się wielu rzeczy, których mówić nie mam czasu, ani pozwolenia.
Irena rzuciła okiem od niechcenia, i zobaczyła panią Lackę prawie omdlałą; raz jeszcze żywym rzutem oka przypatrzyła się panu Piotrowi, i pożegnawszy mię, co najprędzej jechać kazała.
Dolski słowa nie rzekłszy, wysiedziawszy na ławce chwilę długą, wstał, i nie obróciwszy się nawet ku mnie, poszedł prosto w las. Nie śmiałem go w tej chwili ani pytać, ani zaczepiać, ani pocieszać, ani mu towarzyszyć. Rozchylił krzaki, wpadł w gąszcz, i zniknął mi z oczu. Pojmujesz, że nazajutrz pojechałem do Rumianej; lecz jakby na zakwaszenie mi umyślnie tej chwili z nieba spadłej, przystawił się pan koniuszy. Zobaczywszy mnie w salonie wchodzącego, poczerwieniał najprzód, pobladł potem, potargał czuprynę, spojrzał na Irenę, która spuściła trochę oczy, i nie witając mnie tak był zły i gniewny, odszedł od okna.
Pani Lackiej nie było w salonie, i dnia tego całkiem się nie pokazywała; mówiono, że była chora.
Gniew mego dziada zmienił się wkrótce w zjadliwe szyderstwo, od którego, nie chcąc go zapewne rozdraźniać, mało mnie broniła Irena, wszakże broniła trochę. Ja znosiłem spokojnie, jak zachwycony w polu ulewą podróżny.
— Przedstawiam pani — rzekł najprzód — mojego wnuczka, mego kochanego wnuczka, pana dzierżawcę Zapadlisk (wziął je za wygrane w karty pieniądze: dobry użytek ze złego przybytku), dzierżawcę Zapadlisk nie bez celu: graniczą z Rumianą! a zatem ostrożnie z paniczem!
— Panie koniuszy!
— Kawaler wielkich sentymentów i pije jak ja, to dosyć powiedzieć; gra jak... stracił fortunę, któraby dziesięciu ubogim rodzinom na całe życie wystarczyła. Ma jeszcze właśnie tyle resztek zdrowia, serca i pieniędzy, ile potrzeba na dzierżawcę Zapadlisk, czyhającego na bogate ożenienie. Ale djabła zje! — dodał po cichu.
Moja obojętność na tego rodzaju szyderstwa, zdaje się, że podniecała jeszcze dziada, który nie dał nam z sobą pomówić, i choć dla niego konie były zaszły, bo miał właśnie odjeżdżać dla pilnowania tryb, które bili tego dnia na granicy od Kurzyłówki w Zajamiu, został woląc utracić kawał ziemi, niż mnie sam‑na‑sam z nią porzucić. Irena zimna była na te szyderstwa i grzeczna, ale cienia uczucia w niej nie dostrzegłem. Czy tak jest panią siebie? czy tak go ma mało? — nie wiem. Wieczór nadchodził: stary mnie wyprawił i prawie wypędził; musiałem odjechać. On nie ruszył się, ażeby jeszcze wrażenie lepsze jakie mogłem po sobie w jej oczach zostawić, zatrzeć nowemi może szyderstwy.
O! gdyby się moje przeczucie sprawdziło, a kapitan pobił tam tryby przez jego najdroższe ostępy i pokrajał mu lasy: niechby choć ta mała przykrość nauczyła go litości nad drugimi! Nie! życzenie złe: to zemsta, a zemsta jest uczuciem bydlęcem. Bóg z nim! wszystko on to robi przez przywiązanie dla niej; szanujmy go, choć boli. — Bądź zdrów!