Dziwne przygody miłosne Rouletabilla/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne przygody miłosne Rouletabilla |
Wydawca | G. Seyfarth (Józef Georgeon) |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia W. A. Szyjkowskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les étranges noces de Rouletabille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dokonanem zwycięstwie, Bułgarzy zatrzymali się, w przeświadczeniu, że osiągnęli bardzo wiele. Zresztą, spodziewano się kontrataku tureckiego, do odparcia którego, należało się przygotować.
Nie wiedzieli zwycięzcy sami, jaka panika zawładnęła armią nieprzyjacielską.
Rouletabille widząc, gdy się rozwidniło, że Iwana ciągle śpi głęboko, udał się do poblizkiej Akmadży, gdzie się umówił z Candeurem i Włodzimierzem. Znalazł ich tam pod biurem pocztowem, ale niestety, w opłakanym stanie. Byli zupełnie podobni do tegoż biura, wpółrozwalonego, które nie nadawało się zgoła do wysyłania czegokolwiek. Candeur bił się potężnemi pięściami w piersi, jak penitent przy spowiedzi. Wyglądał, jak widmo, jak cień. Oskarżał się, że winien jest śmierci Rouletabilla, a Włodzimierz nie mógł go w żaden sposób pocieszyć. Zgubili go w nocy podczas bitwy i szukali, aż do rana, pomiędzy trupami.
— Ach, czemuż go odstąpiłem? — jęczał. — Czemuż go nie broniłem? Czemuż nie zasłoniłem go własnemi piersiami? Włodzimierzu, ty nie wiesz, ile ja mu zawdzięczam! Pomagał mi zawsze! Takiego przyjaciela niema drugiego na świecie!
— Nie płacz, jestem! — krzyknął Rouletabille.
— Padli sobie w objęcia. Radość dławiła Candeura. Nagle, wyprostował się i krzyknął:
— Nieszczęsny! Oto twoja klątwa, która cię ściga!...
Rouletabille obejrzał się i spostrzegł Iwanę.
— Nie kochasz mnie Candeur, jak widzę! — powiedział z wyrzutem.
Candeur zadrżał.
— Już dobrze... już dobrze! — mruczał. — Widzę, że chcąc kochać ciebie, trzeba kochać także i ją... ha, trudno, spróbuję!...
— Czuwaj tedy nad nią, jakgdybyś nademną czuwał...
— Dobrze... będę czuwał! — westchnął Candeur.
— Mogę na ciebie liczyć?
— Naturalnie! Zapewnienia zbyteczne.
— Zbliżyła się Iwana. Była blada, jak upiór, a oczy jej błyszczały gorączkowo. Welon na głowie był potargany, krew przeciekła przez opatrunek i czerwieniła się na ramieniu. Iwana miała na sobie fałdziste spodnie bułgarskie, przepasane ładownicą. Była straszna i piękna jednocześnie.
Rouletabille chciał spytać, jak się czuje, ale Iwana powiedziała, uprzedzając pytanie:
— Wojsko otrzymało rozkaz marszu. Przednie straże posuwają się już. Czy pan idzie zemną?
I odeszła.
— Znowu się zaczyna! — jęknął Candeur.
Rouletabille spojrzał nań smutnie.
— Dobrze... już dobrze... idę — zapewniał Candeur z pośpiechem i ruszył ku Iwanie. Miał ciągle pod pachą tekę i dziwnie wyglądał teraz, na polu bitwy, w długim surducie, jedynym, jaki mu pozostał i jasnej krawatce. Wydawało się, że to notaryusz, zbierający testamenty konających.
Udali się w kierunku Raklicy, pierwszego większego fortu, broniącego Kirkilissy, od strony północno-zachodniej i wnet znaleźli się na linii straży przednich, które posuwały się ostrożnie, pewne, że lada chwila forty otworzą ogień na Kara-Koi i Kara-Kaję.
Ale Raklica nie dała ani jednego strzału
Stała się rzecz dziwna. Oto, dziennikarze, wraz z Iwaną, pierwsi weszli do fortu. Znaleźli tam zaraz u wstępu, cztery działa wielkiego kalibru. Ale działa milczały, gdyż obsługa ich uciekła wraz z piechotą.
Dziennikarzom przypadło tedy w udziale zawiadomić komendantów, że mogą iść bez przeszkody. Oficerowie nie chcieli wierzyć, ale niebawem przekonali się naocznie.
Odtąd, w miarę zbliżania się do Kirkilissy, coraz bardziej rzucały się w oczy oznaki nieopisanej paniki, jaka ogarnęła nieprzyjacielską armię.
Pod fortem znaleziono przeszło pięćset armat bez koni, z wiszącymi u orczyków rzemieniami, mnóstwo skrzyń z amunicyą, całe góry prowiantów, stosy pocisków armatnich, żółtych, eksplodujących po uderzeniu i czerwonych, szrapnelowych, wybuchających w powietrzu, które wydawały się kwiatami, wyrosłymi na tej glebie, uprawionej krwią.
Na drogach leżały karabiny, pistolety, paki, tornistry, w ogromnej liczbie, a cały ten materyał, nietknięty, wpadł w ręce zwycięzców.
Żołnierze wydawali radosne okrzyki. Podobnie, jak do fortu, dziennikarze weszli też pierwsi do miasta. Właściwie, objęła je w posiadanie Iwana, nie napotkawszy żadnego oporu, gdyż miasto było puste. Mijali szańce, reduty... nigdzie ni żywego człowieka... Reszta mieszkańców, jacy pozostali, udała się inną drogą, naprzeciw armii, z zawiadomieniem, że miasto opuszczone, oraz koszami kwiatów, dla zwycięzkich żołnierzy.
Dziennikarze udali się pustemi ulicami do pałacu gubernatora. Chodzili po komnatach, po podworcach, znajdując wszędzie ślady pospiesznej ucieczki.
Dostali się wreszcie do wielkiego, pięknie urządzonego gabinetu, który mógł być gabinetem samego szefa armii tureckiej. Wszystko stało na miejscu. Gdy Rouletabille oglądnął się w koło, usłyszał w sąsiednim pokoju dźwięk srebra.
Pobiegł tam i znałazł Włodzimierza, napełniającego sobie kieszenie łyżkami i widelcami
Zwymyślał go srodze.
— Więc nie wolno sobie wziąć nawet pamiątki? —żalił się Włodzimierz.
— Czy będziesz widelec nosił, jako pamiątkową szpilkę w krawatce? — powiedzał mu.
Zabrał go do gabinetu, nie chcąc zostawić w niebezpiecznem sąsiedztwie z srebrem.
Gdy tylko wszedł do gabinetu, Włodzimierz zaraz rzucił się na leżące na biurku pieczątki i papier.
— Czy to także na pamiątkę? — spytał go reporter.
— Nie, to na coś innego! — powiedział dumnie Włodzimierz — Może się panu niebawem spodoba spacerować pośród szeregów armii tureckiej, a wówczas przyda się bardzo papier i pieczęć tegoż sztabu.
Na to zgodził się Rouletabille bez wahania, a nawet musiał uznać spryt Włodzimierza.
Żołnierze dowiedzieli się z ust dziennikarzy, że miasto puste. Oba wielkie forty, Reklica i Skope, połączone z sobą podziemnymi chodnikami, mogące stawić czoło tygodniami całymi, zaopatrzone we wszystko, uważane nawet przez pierwszorzędnych znawców niemieckich, za znakomite, wpadły bez strzału w ręce Bułgarów. Nieprzyjaciel opuścił wszystko i cofał się tak szybko, że trudno go było dopędzić. Stracono kontakt. Generałowie złożyli radę i postanowiono zatrzymać się tutaj aż do czasu, kiedy rozesłane patrole kawaleryi nie dadzą dokładnych wieści, gdzie znajdują się nieprzyjaciele.
Kirkilissa została obsadzoną, ale uniknęła splądrowania. Żołnierze przedewszystkiem żądni byli snu, do czego mieli prawo po pięciodniowym marszu, w uciążliwym, górskim terenie, oraz po bitwie, trwającej, bez mała, dwa dni.
Dziennikarze nasi zaś, pożądali nietyle łóżek, co dobrego śniadania.