Dziwne przygody miłosne Rouletabilla/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Leroux
Tytuł Dziwne przygody miłosne Rouletabilla
Wydawca G. Seyfarth (Józef Georgeon)
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia W. A. Szyjkowskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les étranges noces de Rouletabille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VIII.
Candeur popija.

Mijali właśnie jakąś oberżę, pustą do niedawna, teraz pełną gości, których jednak zatrzymał oddział prowiantowy, odbierający zapasy za spisem i rozdzielający wiktuały.
Już mieli wejść w podwórze, ale Iwana nie chciała być w tej ciżbie, więc Rouletabille poszedł z nią, krzyknąwszy tylko, że niebawem wróci.
Włodzimierz wpadł w wyśmienity humor. Zamęt był jego żywiołem, niebawem też miał pod pachą ogromną szynkę i spory salceson, a w drugiej ręce niósł bochen chleba. Szukał po podwórzu Candeura, z którym się tu miał spotkać.
Zaczął się już niecierpliwić, gdy nagle ukazała się głowa olbrzyma w oknie wielkiego, starego dyliżansu, stojącego pod daszkiem, umyślnie dlań, widać, zbudowanym.
— Cóż ty tam robisz?
— Czekam! Właź... Czekamy na ciebie...
— Jakto czekacie? — zdziwił się.
— Mamy gościa... tutaj spokojnie, będzie nawet można popić.
— Cóż to za gość?
— Zobaczysz sam, chodź już raz!
Zaintrygowany Włodzimierz, wsadził głowę w okno.
Jakiś człowiek ustawiał na ławkach dyliżansu talerze, kładł noże i widelce, słowem, sposobił wszystko do uczty. W kącie widniało nawet kilka butelek.
Naraz człowiek obrócił się.
— Pan Priski! — krzyknął Włodzimierz, a chleb wypadł mu z ręki, na widok tego kata ich wszystkich, z czasu pobytu w Karakule, czyli Czarnym Zamku, kiedy to dał im się tak okrutnie we znaki.
— Więc pan nie zginąłeś? — spytał wreszcie, podniósłszy chleb. — Przecież Candeur zabił pana! — dodał rozczarowany.
— Byłem pewny! — potwierdził Candeur.
— I ja także! — dodał pan Priski. — No, ale pan Candeur poprzestał na zabiciu mego jednego ucha. Coprawda, zobaczyłem wtedy, jak to mówią, sto tysięcy świeczek.
Majordomus z Karakule, miał głowę obandażowaną, ale nie pozbawiło go to wcale dobrego humoru.
— Miałem szczęście i panowie także, nie każdemu było danem wydobyć się z Czarnego Zamku! — gadał pan Priski z uśmiechem.
— Pan nie ponosi żadnej winy, panie Priski, że się tak stało! — powiedział złośliwie Włodzimierz.
— Dosyć tego! — rozkazał Candeur. — Co było, to było! Teraz pan Priski jest naszym przyjacielem. Prawda, Priski?
— O, na śmierć i życie! — wykrzyknął Priski. — Nic nas już nie rozłączy.
— A w dowód przyjażni, ofiaruje nam pan Priski, tę oto, pieczoną kurę!
— Cudownie! — krzyknął Włodzimierz, spoglądając łakomie na śliczną kurę tuczoną, którą Candeur ukazał na stole.
— Jest ją też czem pokropić! — powiedział Candeur. — Popatrz tam, przyjacielu. Widzisz te trzy butelki burgundu? To jest burgund, jak się patrzy, zdobyczny!
— Panie Priski! — zawołał Włodzimierz, — daj pan pyska!
I rzucił mu się na szyję, wołając:
— Przez całe życie piłem tylko burgunda krymskiego! Gdzieś pan to znalazł?
— Przedewszystkiem siadajmy do jedzenia! — powiedział Candeur, patrząc rozbłysłemi oczyma na wiktuały. — Zaczynamy od szynki... prawda?
— Nie, naprzód salceson!
— Na końcu przyjdzie kura!
— Napijmy się przedtem! Należy otworzyć butelkę, ale tylko jedną... pomału, pomału... — doradzał Włodzimierz.
— Lepiej wszystkie trzy naraz! Każdy będzie miał swoją! — zauważył Priski.
— Jakto? — zdziwił się Włodzimierz. — A, Rouletabille, trzeba schować coś dla niego.
— Rouletabillowi nie chce się pić, — oświadczył Candeur, — ludzie zakochani nie jedzą, ani nie piją. Panowie, strzeżcie się miłości, radzę wam, poczem piję za waszą pomyślność.
Wypili i zamilkli, tonąc w rozkoszy.
— A co? — spytał Priski.
— Oświadczam, — zawyrokował Candeur, — że wojna zaczyna mi przypadać do gustu!
— Jak to dobrze, żeś nie zabił Priskiego! — rzekł poważnie Włodzimierz.
— Nigdybym tego nie odżałował! — odparł Candeur, dokończywszy szklanki.
— Ale powiedzcież mi nareszcie, skądeście wzięli to wino? — pytał ciekawie Włodzimierz.
— Ano, łaziłem tu i ówdzie, — zaczął Candeur, — szukałem jakiejś piwniczki, gdy nagle słyszę głos, jakby z pod ziemi:
— Szkoda fatygi, panie Candeur, już mam to, czego pan poszukuje.
Zrazu cofnąłem się wstecz, myślałem, żem spotkał ducha. Ale to był zacny Priski, żywy i cały. Podawał mi butelki przez okienko piwniczne, ostrzegając, abym nie zmącił wina. Potem wylazł i przyniósł kurę. Poprzyjaźniliśmy się rzeczywiście zaraz. Wytłumaczyłem mu potem, jak się to stało, że moja strzelba sama wypaliła wówczas w bastyonie, gdzie byliśmy oblęgani i jak tego żałowałem.
— O, zawołał Włodzimierz, — jakie to szczęście, że Candeur źle trafił.
— Oczywiście, wcale nie chciałem trafić! Czysty przypadek! — gadał Candeur pełnemi ustami, łykając szybko salceson, aby się nie spóźnić do szynki.
— Ale gdzież-to właściwie jesteśmy? — dodał Włodzimierz.
— W hotelu „pod Wielkim Mogołem“. Jest to znana instytucya, gdzie także byłem swego czasu tłumaczem.
— Ach, teraz rozumiem! — powiedział Włodzimierz. — Więc pan tutaj, jak w domu.
— Naturalnie! Spiżarnia i piwnice nie mają dla mnie tajemnic.
— Teraz, rozumiem! — mówił Włodzimierz.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz, mój drogi! — odezwał się Candeur. — Dowiedz się, że pan Priski nas szukał...
— Szukał nas? Jak to? Po co?..
— Przedewszystkiem poto, aby się dowiedzieć, jak się nam powodzi, powtóre zaś, poto, aby... — tu pochylił się do ucha Włodzimierza, — aby... rozumiesz, idzie o to, by oswobodzić Rouletabilla od Iwany!...
— O, to rzecz poważna! — rzekł Włodzimierz.
— Naturalnie, że ważna! — potwierdził Candeur kończąc swoją butelkę, co mu dodawało wiele animuszu w rozmowie. Naturalnie, że ważną rzeczą jest ocalić człowieka, który się zabija.
— To prawda! — przytakiwał Włodzimierz. Od chwili spotkania z tą kobietą Rouletabille zmienił się zupełnie.
— Nie uśmiechnie się nigdy...
— Nic nie je...
— Nic nie pije... — zakończył Candeur, zapożyczając się z butelki Włodzimierza.
— Marnieje, ginie w oczach! — zaopiniował Włodzimierz. Ale to rzecz poważna, trzeba ją dobrze rozważyć... nie robić nic na oślep...
— Już wszystko rozważone! — zawyrokował Candeur. — Ja ocalę Rouletabilla!
— Ja także, ale wszystko zawisło od...
— Od czego?
— Mój Boże... — zawachał się nieco Włodzimierz — oczywiście od... od ceny, jaką pan Priski naznaczy.
— Co? — skoczył Candeur. — Co ty pleciesz?
— Pan mnie rozumie, panie Priski — zwrócił się do Priskiego. — Jesteśmy tu w kraju obcym, bez grosza, wśród wojny...
— Gałganie jakiś! — krzyczał Candeur — każesz sobie płacić za przysługę oddaną przyjacielowi?
— Idyoto! — odparł Włodzimierz. — Czyż bierzesz mnie za szubrawca? Za przysługę oddaną Rouletabillowi nie biorę i nie chcę brać ni grosza. Ale za przysługę uczynioną panu Priskiemu mogę żądać zapłaty. Mam powody służyć darmo Rouletabillowi, ale nie mam tych powodów odnośnie do pana Priskiego! Nie zapominaj, że pan Priski kazał nas rozstrzelać swego czasu!
— A, to prawda! — przyznał Candeur, nieco zachwiany. — Rzeczywiście niema sensu oddawać Priskiemu przysług darmo!
— Cieszy mnie to! — Przyznał Włodzimierz. — No, panie Priski, cóż pan na to?
— Wydaje mi się, że już ofiarowałem panom kurę i trzy butelki wina...
— I uważasz pan, że to dosyć za przysługę tej miary? — zaprotestował Włodzimierz.
— Mój Boże! — powiedział pan Priski. — Idzie tutaj właściwie o drobną przysługę.. o podanie pannie Iwanie listu w ten sposób, by tego nie zobaczył pan Rouletabille. Nic więcej. Reszta jest rzeczą panny Iwany... Widzicie więc panowie, że jest to rzecz zupełnie prosta i łatwa.
— Właśnie ta prostota i ta łatwość pociągnęły mnie od pierwszej chwili! —powiedział Candeur gryząc łeb kury i wysysając móżdżek.
— I sądzisz pan, że przeczytanie tego listu wystarczy, by rozłączyć na zawsze pannę Wilczkow z Rouletabillem?
—Jestem tego pewny! — zapewnił pan Priski.
— Pan Priski wyjaśnił mi — powiedział Candeur — że jest to list miłosny, który pewien wielki magnat turecki napisał do Iwany i który przysyła za pośrednictwem tego eunucha, nazwiskiem Kasbek, któregośmy widzieli w Karakule.
— Tak jiście! — potwierdził pan Priski. — Kasbek przybył z tym listem do Karakule w sam dzień ślubu panny Iwany z Kara Selimem, którego wy zwiecie Gawłowem. Sprawa wtedy spełzła na niczem, ślub się odbył, ale to małżeństwo nie stało się jeszcze faktem, panna młoda uciekła...
— Prawda... nic jeszcze nie stracone! — zauważył Candeur zapożyczając się z flaszki Priskiego.
— I cóż takiego u licha może ten magnat pisać pannie Iwanie, by sam list mógł ją skłonić do porzucenia wszystkiego i do puszczenia się w daleką, niebezpieczną drogę? — dziwił się Włodzimierz.
— Tego już nie wiem! — powiedział pan Priski. To rzecz nie moja. Podobno ofiaruje jej rzeczy niesłychane. Kasbeck powiedział mi sam: Priski, oddaj jej list i nie troszcz się o nic więcej. Ona przybędzie niewątpliwie! Zróbcie, jak ja, i nie pytajcie, co nastąpi. Cóż ryzykujecie właściwie? Zwróciłem się do was, gdyż jesteście blizko niej i także dlatego, że narzekacie na to, że przez nią cierpi wasz przyjaciel. Powiedziałem sobie: oto moi sprzymierzeńcy...
— Panie Priski! — zadecydował Włodzimierz — Dasz pan za to 2.000 lewów.
— Oto tysiąc, — rzekł Priski, wyciągając portfel i wyliczając pieniądze w ręce Candeura. — Drugi tysiąc wypłacę po oddaniu listu.
— Weź te pieniądze, — rzekł Candeur do Włodzimierza. — Palą mi ręce!
— Masz racyę! — potwierdził Włodzimierz — Tobie nie wypada... — i schował pieniądze do kieszeni.
— Oto list! — rzekł Priski, podając opieczętowaną kopertę.
— Daj pan to Candeurowi, — powiedział Włodzimierz. — Z nim stanął układ, zresztą ja jestem jego sługą.
Ale Candeur wymawiał się grzecznie:
— Pan zrozumie, panie Priski, że nie mogę nawet dotknąć tego listu, gdyż przysiągłem Rouletabillowi, że będę czuwał nad Iwaną. Nigdyby mi nie przebaczył, że mogłem list taki, mimo przysięgi, podać pannie Wilczkow.
— Gdyby się zaś dowiedział, że to ja zrobiłem, niewątpliwie zabiłby mnie na miejscu! — dodał Włodzimierz.
— Osobiście jest obojętnem, który z panów odda ten list. Ponieważ jednak wzięliście pieniądze, przeto powinniście dotrzymać układu.
— Oczywiście. Jestem tego samego zdania! — potwierdził Candeur.
— Więc weź list! — rzekł Włodzimierz.
— Nie brałem pieniędzy, — odparł Candeur — nie widzę tedy powodu, bym miał brać list!
— A więc, jakiż będzie koniec? — niecierpliwił się pan Priski. — Zdecydujecie się nareszcie?
— Już jestem zdecydowany! — oświadczył Włodzimierz. — Nie biorę listu!
— Ani ja! — dodał Candeur.
— Więc zwróćcie mi moje tysiąc lewów! — krzyknął Priski.
— Czyś pan oszalał? — powiedział Włodzimierz. — Mamy panu zwracać tysiąc lewów? Ależ to teraz cały nasz majątek! Nie mamy ani grosza więcej... Idźże pan z takiem gadaniem do licha!
— Ależ dałem je panu, pod warunkiem, że pan odda list! — wołał Priski, zaczynając się już gniewać naprawdę.
— Przepraszam bardzo!... Tak nie było. Mówiło się tylko o ułatwieniu w doręczeniu listu...
— No, tak!
— A to rzecz zmienia zasadniczo!
— Ułatwić doręczenie, — wyjaśniał Włodzimierz, — to całkiem co innego, jak doręczyć. Gdybym był na miejscu pańskiem, panie Priski, wie pan, cobym uczynił? Otóż doręczyłbym list sam, a wówczas byłbym pewny, że list dostał się w właściwe ręce.
— Doskonale, — powiedział Priski, — zgoda! Ale pan Rouletabille ciągle towarzyszy pannie Iwanie! Jakże mam się zbliżyć, by mnie nie widział?
— Widzi pan, tu zaczyna się nasza rola! — odparł Włodzimierz. — I w ten sposób możemy uczciwie zarobić pieniądze. My odwrócimy uwagę Rouletabilla, a pan tymczasem sam doręczysz list...
— Zgoda! — powiedział Priski. — Nawet wolę sam doręczyć.
— Więc pozostaje tylko omówić szczegóły! — zakończył Włodzimierz.
— I Rouletabille będzie ocalony! — wykrzyknął Candeur, potrącając ze smutkiem puste butelki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Leroux i tłumacza: anonimowy.