Dziwne przygody miłosne Rouletabilla/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne przygody miłosne Rouletabilla |
Wydawca | G. Seyfarth (Józef Georgeon) |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia W. A. Szyjkowskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les étranges noces de Rouletabille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Józef Rouletabille! Rozkaz generała-majora Władysławowa!
Oficer sztabowy wymówił te słowa donośnym głosem po francusku, wyskakując jednocześnie z automobilu, który się zatrzymał przed domkiem.
— Czego pan sobie życzy? — spytał Rouletabille po przywitaniu.
— Nadszedł rozkaz z kwatery głównej, równocześnie z automobilem sztabu generalnego. Generalissimus Władysławow, życzy sobie pomówić z panem, jaknajprędzej. Mam polecenie dostawienia pana, razem z panną Iwana Wilczkow, która się tutaj znajduje.
— Tak, panna Wilczkow bawi tutaj! — odparł reporter. — Jesteśmy gotowi jechać z panem. Ale pozwolę sobie zapytać, gdzie przebywa generał?
— W Starej Zagorze.
— To daleko!
— Będziemy tam jutro! — Drogi są w stanie okropnym! — zauważył Włodzimierz melancholijnie.
— Gdyby były lepsze, stanęlibyśmy dziś w nocy jeszcze na miejscu. W każdym razie, pojedziemy jaknajprędzej. Panowie, stawię się tu za pół godziny i liczę na odjazd niezwłoczny. Proszę uprzedzić pannę Wilczkow.
— Rozumie się! — odparł Rouletabille i pożegnawszy oficera, zapukał do drzwi Iwany.
— Proszę! — zabrzmiał głos Iwany.
Stała przy drzwiach, trzymając się Ściany. Była przerażona, nawpół żywa.
— Mój Boże! Co pani jest?... — spytał.
— Słyszałam wszystko!... — szepnęła.
— Czy przeraża panią tak perspektywa zobaczenia się z generałem?
— Czegóż on chce odemnie?
— Nie wiem! Ale po wszystkiem, coś pani uczyniła dla swej ojczyzny, niema pani chyba powodu przerażać się...
Okryła się szczelnie płaszczem, usiadła i czekała powrotu oficera z miną taką, jakgdyby została skazana na śmierć. Drżała na całem ciele. Rouletabille spytał, czy jej nie zimno, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Zerwała się na głos trąbki samochodu i wbiła we wchodzącego oficera, przerażony wzrok. Oficer wymienił swe nazwisko, pocałował Iwanę w rękę i oświadczył, że przyjaciele rodziny cieszą się nadzieją przybycia jej do Zagory. Wymienił kilka nazwisk.
Słuchała go bezprzytomna, ledwie żywa.
Rouletabille prawie wnieść ją musiał do automobilu.
Przyjechali. Podróż była okropna. Mijały godziny za godzinami pełne trudów niewysłowionych. Nie wypowiedziała ni słowa skargi. Popołudniu, nazajutrz, po niezliczonych przeszkodach, które zdawały się czynić dalszą podróż daremną, po utrudnieniach, spowodowanych ruchami wojsk, przybyli nareszcie do Starej Zagory.
Samochód udał się wprost na dworzec, gdzie generalissimus mieszkał w pociągu, by módz każdego czasu udać się na dany punkt frontu bojowego, stosownie do potrzeby chwili. Tam dowiedzieli się, że generał Władysławow wyszedł do miasta, na przyjęcie, jakie dawał bogaty przemysłowiec, Anastazy Argełow.
Pojechali tam, ale okazało się znowu, że generał — pojechał samochodem w kierunku Mustafa Paszy gdzie właśnie odniesiono znaczny sukces.
Po drodze jednak natknęli się na generała Sawowa, który ich zawiadomił, że generał Władysławow oczekuje ich z niecierpliwością i prosił, by się koniecznie zatrzymali w Starej Zagorze na wypadek, gdyby przybyli tutaj przed jego powrotem.
— Generale! — rzekł Rouletabille, — zależy mi równie na złożeniu swego uszanowania generalissimusowi, jak na widzeniu się z panem. Żałuję bardzo, żem go nie zastał. Mam zamiar prosić go o wielką przysługę, mianowicie, by zechciał wyprawić niezwłocznie do Francyi moją korespondencyę i moje telegramy.
— To już moja rzecz! — odparł Sawow. — Mam zupełne zaufanie do pana. Generalissimus nie ukrywał przedemną, ile panu zawdzięcza nasz sztab generalny. Przeto sprawi mi to przyjemność osobistą, jeśli panu oszczędzę cenzury. Proszę o papiery, a zaopatrzę je moją pieczęcią i zezwoleniem.
— Dziękuję, generale! — odparł reporter.
Rouletabille obejrzał się za Candeurem, ale Włodzimierz powiedział, że Candeur udał się na pocztę, gdyż pilno mu było dostać swą korespondencyę osobistą.
— Generale, — powiedział Rouletabille. — Napiszę jeszcze parę słów i za godzinę stawię się z całą móją przesyłką. Liczę na pańską uprzejmość.
— Rozumie się! — odparł. — Przez ten czas zajmę się panną Wilczkow. Jest bardzo znużona i trzeba jej jakie takie wygody zapewnić. — Bardzo wdzięczny za to będę.
Rouletabille i Włodzimierz pożegnali generała.
— Znajdziecie tutaj, panowie, mnóstwo kolegów! — zawołał za nimi generał.
Włodzimierz podskoczył w górę z radości.
— Zobaczymy kolegów! Marka Wołocha, będą nas wypytywać... Powiedziano mi u Anastazego Argełowa, że są wściekli, trzymają ich krótko, nie wolno im nic wysyłać.
— Pilno mi dowiedzieć się czegoś o naszej budzie! — powiedział Rouletabille, poweselały odrazu i rzeźwiejszy.
Przyspieszył kroku. Stara Zagora jest to ładne miasteczko, położone u stoku gór, nierówne jej ulice pełne wybojów i zakrętów znamionują, że tutaj panuje już wschód i jego obyczaje, oraz urządzenia. Kawiarnie, na wolnem powietrzu, pod portykami, otoczonymi winoroślą, mają wygląd czysto oryentalny, spokojny i leniwy.
— Zdaje się człowiekowi, że stąd jest conajmniej tysiąc mil do frontu. Jeśli tyle tylko pozwalają korespondentom widzieć z całej kampanii, to nic dziwnego, że są niezadowoleni — mówił reporter.
Natknęli się na pewnego znajomego korespondenta.
— Nic nie wiemy — narzekał — komunikują nam dokument donoszący o zwycięstwie i na tem koniec. Jakże możemy dać na tej podstawie co dnia tysiące słów, na które czekają nasze pisma. A w telegrafie... Boże zmiłuj się. Trzy panny siedzą przy trzech starych naszych aparatach Morsego i szaleją z wściekłości. Niema tu nawet nowożytnych aparatów Hughesa. Co za straszny zawód. Wszyscy rozpaczają. Jeden tylko, Marko Wołoch, jest zadowolony.
— Z jakiegoż to powodu? — spytał Włodzimierz, który nienawidził Marka.
— Posłał cudowną korespondencyę do swojej budy. Powiadam wam, coś niesłychanego!
— Niepodobna! Jakże do niej doszedł?
— Niewiadomo!
— Dobrze! Już czas posłać coś dobrego do „Epoki“. Muszą się tam dławić z wściekłości wobec tego, że konkurencya otrzymała takie wiadomości.
Dostali się do biura pocztowego. Koledzy powitali ich okrzykami radości i zdumienia. Pytania się krzyżowały: Co porabiali od dwu przeszło tygodni? Jakich doznali przygód? Byli zrazu, znając Rouletabilla, zaniepokojeni jego podróżą po Istrandża Dagu, ale pocieszyli się, nie napotkawszy w „Epoce“ artykułów, przezeń sygnowanych.
— Tylko Marko Wołoch umie sobie radzić! — mówili. — Dziwny człowiek, dziwny człowiek! I przez niego-to właśnie, tak nas wzięli na postronek.
Rouletabille odebrał swoją pocztę i otwartł naprzód list z „Epoki“. Wszyscy obserwowali go, podczas czytania.
Rouletabille zbladł.
— Niezadowoleni?... Co?
— Niezadowoleni!... — odparł reporter. — Ależ to niepojęte!
Zaczął czytać głośno:
— „Milczenie pańskie jest tembardziej niezrozumiałe, że nie możesz pan zasłaniać się niemożnością przesłania korespondencyi, z podróży swej, po Istrandża Dagu, wobec tego, że kolega pański z „Nouvelie Presse“, opublikował wiadomości niezmiernie interesujące. Skutkiem tych publikacyi, podniósł się nakład wymienionego pisma, o przeszło 400.000 egzemplarzy. Korespondencye te, sygnowane „Marko Wołoch“, omawiają: zdarzenia, które, chociaż może nie są historycznie wierne, jednakowoż olśniewają oryginalnością koncepcyi, a także autentycznością tła, na którem się rozgrywają. Krótko mówiąc, jest to nietylko „kłapa“, ale, co gorsza, zwycięstwo konkurenta, a nasza przegrana i wstyd. Dyrektor jest rozgniewany i kazał mi wyrazić panu swe wielkie zdziwienie...“
— Ale ci wsypał?!.,
Dostał i on za swoje! Włodzimierz był zrozpaczony, jakgdyby wszystkie te wyrzuty dotyczyły osobiście jego samego. Gryzł wargi do krwi.
— Więc Marko podróżował też po Istrandża Dagu? — spytał Rouletabille.
— Mój drogi... — odpowiedział mu ktoś, — my tego nie wiemy, ale jest to pisane w ten sposób, że niepodobna przypuścić, by autor nie przeżył osobiście tych przygód.
— Czy długo był nieobecny?
— Najwyżej tydzień. Ale, co prawda, powiedzieć można, że nie zmarnował tego tygodnia.
— A macie tu panowie te korespondencye „Nouvelle Presse“?
— Oczywiście. Idź do hotelu „pod złotym AA lwem“, tam stoimy wszyscy razem, tam je znajdziesz.
— Dobrze... dobrze.
Przykro było patrzeć na Rouletabilla.
— Chodź, Włodzimierzu! A gdzież jest Candeur?
— Pobiegł do hotelu pod „złotym lwem“, chciał przeczytać korespondencye.
— Gdzież ten hotel?
— Zaprowadzimy cię.
Porażka Rouletabilla cieszyła ich, toteż postał nowili wszyscy towarzyszyć mu do hotelu.
Pierwszą osobą, jaką Rouletabille spostrzegł w czytelni hotelu, był Candeur. Pochylony nad stołem, pożerał oczyma korespondencye „Nouvelle Presse“, a twarz jego była sina. Na odgłos kroków Roułetabilla podniósł głowę i zachwiał się na nogach. Zdawało się, że padnie trupem.
— Czytaj... — powiedział, nie mogąc wymówić ni słowa więcej.
Rouletabille rzucił się do czytania. W kilka sekund przekonał się nareszcie o zbrodni. Tak, to były jego artykuły. Artykuły Rouletabilla, podpisane „Marko Wołoch“.
— A mówiłem wam! — powiedział Włodzimierz, — że ów gość, który był w naszym namiocie, w nocy, to Marko Wołoch! Krążył ciągle dokoła nas, by ukraść pańskie artykuły. Sam nie potrafi napisać dwu wierszy. Znam ja go dobrze... o, znam! Ale z tem wszystkiem sprawa się przedstawia paskudnie!
Rouletabille czytał dalej. Była tam cała pierwsza część — ich podróży po Istranaży Dagu, którą dyktował Candeurowi. Nie brakło jednego ustępu, ni przecinka, ni kropki.
Reporter, blady z wściekłości, odezwał się do Candeura:
— Dawaj tekę!
Było to pierwsze słowo, z jakiem się do niego zwrócił, od chwili sceny, w domku, w Kirkilisse. Candeur otworzył tekę I rzekł omdlałym głosem:
— Nie pojmuję. Wszystkie artykuły są tutaj...
Wydobył plik papierów. Każdy artykuł posiadał osobną okładkę, z numerem i datą.
— Pokaż-no!...
Candeur, drżący coraz bardziej, wydobył artykuły z okładek i rozłożył je. Okazało się, że to nie artykuły, lecz czysty papier! Artykuły powędrowały do kieszeni Marka.
— Bandyta! — wrzasnął Włodzimierz. — Dawać go!
— Tak... daj go tu! — powiedział ponuro Candeur, zaciskając pięści. — Czuję, że muszę go zadławić.
— Jest niedaleko! — odpowiedzieli koledzy. — Mieszka w tym hotelu.
Koledzy nie posiadali się z radości. Coś podobnego nie zdarzyło im się dotąd.
— Jakto... — pytali, — więc ty, Rouletabille, dałeś się w ten sposób wykpić... to zadziwiające, to niepojęte!
Rouletabille zamknął im usta:
— Tak, zostałem okpiony i nie przynosi mi to hańby. Nie mogłem uwierzyć, by, człowiek, który zwie się dziennikarzem, który wam codziennie podaje rękę i z którym obcujecie, jako z kolegą, mógł być złodziejem i rozbójnikiem.. Podniosły się głosy oburzenia. W kilku słowach objaśnił ich Rouletabille, jak się rzecz miała. Marko Wołoch szedł ich tropem, przez Istrandżę Dag, zaintrygowany, czemu odbywają tę podróż, podczas, gdy wszyscy korespondenci zostają w Sofii. Po nocy wśliznął się do namiotu reporterów i porwał korespondencyę, którą potem wysłał do Paryża i ogłosił pod swojem nazwiskiem. Nie koniec na tem. Aby się pozbyć konkurencyi reporterów „Epoki“, nie zawahał się zadenuncyować Rouletabilla i jego towarzyszów władzom tureckim, jako szpiegów generała Władysławowa, tak, że omal nie zostali rozstrzelani.
Opowiadał, jak zostali aresztowani przez agę.
Gdy skończył, podniósł się krzyk oburzenia i posypały się przekleństwa pod adresem Marka:
— To nędznik! Trzeba się na nim pomścić!
— Należy go wydać władzom, jako złodzieja i szpiega tureckiego.
Nagle powiedział Włodzimierz:
— Właśnie idzie! Uwaga, panowie!
— Zostawcie mnie to! — prosił Rouletabille. — Jest moją rzeczą załatwić się z nim! Co do ciebie zaś, Candeur, oświadczam uroczyście i całkiem seryo, że nie wolno ci się mieszać w moje sprawy. Nic ci do tego; z nami wszystko skończone, raz na zawsze!
Schował szybko numery „Neuvelle Presse“ do teki, wziętej z rąk Candeura, który stał blady, jak ściana.
Matko Wołoch wszedł do sali, nie spodziewając się niczego. Nagle spostrzegł Rouletabilla. Zbladł trochę, ale szybko odzyskał równowagę i zbliżając się do reportera, powiedział:
—Co widzę? Rouletabille! Cóż się z panem działo... Wszyscy byliśmy zaniepokojeni!
Rouletabille uścisnął jego dłoń w sposób zupełnie naturalny.
— Opowiadano mi już, żeście panowie byli zainteresowani. No, dzięki Bogu nie przydarzyło się nam nic złego. Zrobiliśmy małą wycieczkę po Istrandży Dagu i po kilku drobnych przygodach bez znaczenia, mieliśmy sposobność widzieć zbliska zdobycie Kirkilissy.
— Doprawdy? — zawołali wszyscy chórem.
— Winszuję! Winszuję! — dodał Marko, który nagle spochmurniał. — Musiał to być piękny dla pana dzień. Słyszałem, że bój był zażarty.
— Straszliwy! — zawołał Rouletabille. Nie widziałem w życiu nic podobnego. Walka trwała przeszło dobę, bito się na noże po ulicach, krew płynęła, dosłownie, potokami... o... było to straszne!
— Opowiedz nam to! — zakrzyknęli chórem. — Możesz nam przecież udzielić kilku szczegółów. To nie przeszkodzi ci zachować pierwszeństwa w podaniu wiadomości.
Zawsze starałem się być dobrym kolegą. Nie odmawiam przeto przysługi. Otóż słuchajcie. Wojska Machmuda Mukdera oszańcowały się silnie na linii fortów Kirkilissy, a Bułgarzy musieli rzucać w ogień całe brygady, by sforsować forty Raklicę i Skopos. Oba zostały wzięte po walce na noże, która przeniosła się potem aż w ulice Kirkilissy. Turcy bronili się cofając się krok za krokiem w sposób iście bohaterski, zmieniając każdy dom w mały bastyon. Musiano szturmem brać pałac gubernatorski... musiano...
Rouletabille mówił w tym duchu przeszło kwadrans, malując imaginarną walkę o Kirkilissę, która nie miała nigdy miejsca. Było to wręcz sprzeczne z prawdą. Rouletabille rozwodził się szeroko, dawał szczegóły, sypał nazwiskami, przesuwał i cofał całe brygady, strzelał z ciężkich dział, walił domy, masakrował dzieci i kobiety, wieszał starców. Wymieniał nazwy pułków, które się znajdywały w danej chwili daleko od Demir Kapu i Petry, wkładał w usta generałów bułgarskich historyczne słowa, które musiały potem okazać się śmiesznemi i okryć niesławą idyotę, który je podaje. Wszystko zaś było piękne, barwne, wprost żywe...
— Wydaje się człowiekowi, że tam był! — zauważył jeden, z notujących szybko, reporterów.
— Czyś to już wysłał? — spytał drugi.
Rouletabille, skończywszy opowiadanie, obejrzał się wokoło i spostrzegł, że Marko uciekł już ze zdobytym skarbem notat o zdybyciu Kirkilissy.
— Nie panowie! — powiedział. — Nie posłałem ani słowa, gdyż wszystko to jest fałszem i wierutnem kłamstwem. Nic podobnego nie miało nigdy miejsca. Nie telegrafujcież, broń Boże, ani słowa z tego, co powiedziałem, a co zapełni najmniej trzy szpalty „Nouvelle Presse“ i pod czem będzie paradował podpis Marka Wołocha. To, co należy zatelegrafować i co Candeur doniesie odemnie „Epoce“, to wam wszystkim mogę podyktować. Piszcie! „Kirkilissa została zajęta przez wojska bułgarskie bez strzału. Wojska Radki Dymitriewa nie znalazły w mieście żywej duszy. Wojsko tureckie i ludność, opuścili miasto w panice nieopisanej, jakiej nie zna historya wojen“.
Zrazu, zdumieni, pojęli reporterzy niebawem, że Rouletabille w ten sposób chciał się zemścić na Marku. I udało mu się wspaniałe! Dostał huczne brawo.
— Już po nim! Zostanie okrzyczany za blagiera i kłamcę. Stanie się niemożliwym i żaden poważny dziennik nie zechce go przyjąć. Nareszcie uwolniłeś nas od tej kanalii! — A teraz pora brać nam się do roboty i to ostro, Candeur i Włodzimierzu! Czy jest tu jaki wolny pokój?
— Więc chcesz bym z tobą pracował? — zawołał radośnie Candeur.
— Naturalnie, idyoto jakiś, — powiedział.Tylko tekę będzie nosił Włodzimierz. Nie jest tak straszliwie głupi, jak ty!
— Dziękuję ci! — odrzekł uszczęśliwiony Candeur.
— Dziękuję! — powtórzył Włodzimierz.
Znaleziono im pokój i pięć minut po tem, Rouletabille zaczął dyktować Włodzimierzowi artykuł, wysławszy Candeura do urzędu telegraficznego, z wiadomą depeszą o zajęciu Kirkilissy, a potem do Atanazego Argełowa dowiedzieć się, co słychać u generała Władysławowa.
Artykuł zaczynał się w ten sposób:
„Nouvelle Presse“ zaczęło publikować seryę bardzo ciekawych artykułów i korespondencyi z podróży po Istrandża Dagu, sylwetek ludzi i rzeczy, oraz początku działań wojennych na tym terenie. Artykuły te nosiły podpis „Marko Wołoch“. Czytelnicy „Nouvelle Presse“ zapewne z wielkim żalem stwierdzić musieli, że owa serya urwała się nagle i niespodziewanie w najciekawszem miejscu, bez dostatecznego powodu. Pospieszamy pocieszyć ich. Będą mogli teraz czytać dalszy ciąż na łamach „Epoki“, znajdą tam przygody dramatyczne trzech reporterów, w kraju, nawiedzonym wojną, przygody istotnie przeżyte. Tylko ten ciąg dalszy będzie nosił sygnaturę naszego współpracownika Józefa Rouletabilla, albowiem on to właśnie był autorem rzeczywistym części pierwszej jak jest autorem drugiej części. Nasz współpracownik poczynił odpowiednie kroki, by pan Marko Wołoch nie skradł mu rękopisu tej drugiej części jak to uczynił z pierwszą“.
Po tym zabójczym wstępie, Rouletabille zagłębił się w bogatym materyale przeżyć własnych i kreślił żywemi barwami przygody swej ekspedycyi w kraju Gawłowa, opisał dowcipnie „Hote! Przejezdnych“ i zabrał się właśnie do opisu przygód w haremie i walk w bastyonie, gdy nagle wszedł Candeur, zaniepokojony i zdenerwowany.
— Cóż tam słychać? — spytał Rouletabille.
— Wrócił... Wrócił w kilka minut po naszym odjeździe
— Spieszmy więc!...
— Zbyteczne... Odjechał znowu.
— Jakto? Odjechał?
— Tak, odjechał autem. Kazał ci powiedzieć, że oczekuje cię wieczór, albo w nocy, gdy tylko wróci.
— To prawdziwa komedya! — zawołał reporter. — Sprowadza mnie tutaj, ponieważ koniecznie chce mnie mieć, a zmyka natychmiast, gdy się dowiedział, żem przybył. Jeśli mu nie zależy na mojej wizycie, niechże mi da święty spokój i nie przeszkadza w pracy! Na czem stanęliśmy, Włodzimierzu?
— Rouletabille! — powiedział Candeur, coraz bardziej zdenerwowany, — generał nie pojechał sam!...
— A cóż mnie to obchodzi, niech sobie jedzie z samym szatanem!
— Pojechał z panną Wilczkow!
— Co?!...
— Mówię, co mi powiedziano. Panny Wilczkow niema już u Anastazego Argełowa.
— Więc generał ją zabrał? Ale po co i dokąd?...
— Nie wiem... Nie pojmuję!
Rouletabille porwał kapelusz i wybiegł na miasto. W domu Argełowa zastał właśnie generała Sawowa.
— Iwana Wilczkow? — spytał.
— Pojechała z generalissimusem.
Sawow, widząc zmartwienie Rouletabilia, zaczął go uspokajać. Generał Władysławow zatrzymał się tylko na krótką chwilę w miejscu. Miał rozmowę ze swoją pupilką i odjechał na front. Panna Wilczkow prosiła go, by ją z sobą zabrał. Chciała zblizka obejrzeć teatr wojny.
— Zbliska teatr wojny? — zdziwił się reporter. — Przecież wraca z samego pola walki, przecież sama brała udział w boju!
— Ot, kaprys kobiecy! — uspakajał go zacny generał. — Zresztą, zdaje mi się, że mieli z sobą do pomówienia, więc ją zabrał z sobą. Uspokój się pan, generał uważa ją za swoją córkę i kocha ją bardzo. Odda ją panu całą i zdrową, jeszcze dziś wieczór... — dodał z uśmiechem.
Rouletabille wrócił do hotelu „pod złotym lwem“, nieco uspokojony i w dalszym ciągu, przez cały dzień, dyktował Włodzimierzowi artykuły do „Epoki“.