<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
DLACZEGO SYNOWIE NIEKIEDY WYJEŻDŻAJĄ ZAGRANICĘ?

Gdy nazajutrz, około czwartej po południu, przyszedł pan Kazimierz, elegancki, uśmiechnięty, z bukiecikiem fiołków w klapie żakieta, zmieszał się na widok matki. Miała prawie trupią twarz, ciemne doły w oczach i na skroniach posrebrzone włosy. Syn zrozumiał, że nie osiwiała nagle, lecz że uczesała się niedbale — i to go zaniepokoiło.
— Matuchna chora? — zapytał, całując ją w rękę i siadając obok niej ze zgiętem kolanem, jakby przyklęknął.
— Nie — odpowiedziała pani Latter.
— Mateczka wezwała mnie do siebie?...
— Trafia się to coraz częściej, bo sam nie przychodzisz.
Pan Kazimierz patrzył matce w oczy, i znowu obudziło się w nim podejrzenie, że matka chyba używa jakich podniecających środków...
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia, Kaziu? — zapytała pani Latter.
— Ja, matuchno?... Z jakiej racji?...
— Pytam się, czy nie masz w tych czasach... jakiego kłopotu, który należałoby powierzyć matce, w braku ojca...
Pan Kazimierz zarumienił się.
— Mama pewnie myśli, żem chory... Słowo honoru...
— Nie myślę, ja tylko pytam.
— Takim tonem, matuchno?... Założyłbym się, że ktoś narobił plotek, a mateczka zaraz uwierzyła... O, bo ja czuję, że matuchna od pewnego czasu jest inna dla mnie...
— Od ciebie zależy, ażebym była taką, jak dawniej...
— Jak dawniej?... A więc to prawda?... — zawołał pan Kazimierz, chwytając matkę za rękę.
Ale pani Latter delikatnie cofnęła rękę i rzekła:
— Czy mógłbyś wyjechać zagranicę?... Zaraz?...
Twarz pana Kazimierza ożywiła się.
— Zagranicę?... Ależ ja na to czekam przeszło miesiąc.
— I nic nie zatrzymałoby cię w Warszawie?...
— Cóżby mnie mogło zatrzymywać? — odparł zdziwiony pan Kazimierz. — Czy towarzystwo?... Tam znajdę lepsze.
Zdziwienie jego było tak szczere, że pani Latter połowa ciężaru spadła z serca.
„Howardówna kłamie!“ — pomyślała. Potem dodała głośno:
— A ile potrzebowałbyś pieniędzy na wyjazd?
Pan Kazimierz zdziwił się jeszcze bardziej.
— Wszakże matuchna — odpowiedział — przeznaczyła mi na wyjazd tysiąc trzysta rubli...
Pani Latter opadły ręce. Spojrzała na syna prawie z rozpaczą (co on przypisał działaniu narkotyków) i — milczała.
— Co matuchnie jest?... — zapytał słodkim głosem, nie mogąc opędzić się przed podejrzeniami o owych narkotykach.
Tym razem matka nie cofnęła ręki; owszem, uścisnęła go.
— Co mnie jest, moje dziecko?... Ach, gdybyś ty wiedział... Tysiąc trzysta rubli... Na co tak dużo?...
— Matuchna sama oznaczyła tę sumę.
— Prawda, oznaczyłam... Ale gdyby tak wielka suma robiła mi różnicę?... Pomyśl tylko: jaki ja ogromny dom prowadzę...
Teraz pan Kazimierz cofnął rękę, zerwał się z kanapki i zaczął chodzić po gabinecie.
— Ach, Boże!... tyle wstępów... — mówił rozdrażnionym głosem. — Dlaczego mama nie powie wprost: nie możesz się dalej kształcić... A matuchna certuje się ze mną, jakgdybym robił jej łaskę, wyjeżdżając zagranicę... Nie, to nie!... Szkoda, że zerwałem stosunki z koleją... Bo gdyby nie to, zaraz dziś zrobiłbym podanie i zostałbym jakim urzędniczyną. Potem ożeniłbym się bogato i... byłaby mama zadowolona.
— Bodajbyś nie ożenił się ubogo — cicho wtrąciła pani Latter.
— Jakim sposobem?
— A gdybyś... gdybyś zaciągnął zobowiązania — mówiła zmieszana.
— Zobowiązania?... Coraz lepiej!... — śmiał się pan Kazimierz. — Także mateczka zna mężczyzn! Gdyby chcieli żenić się z każdą, która ma do nich pretensję, trzebaby zaprowadzić mahometanizm w Europie...
Pani Latter doznawała dziwnych uczuć, przysłuchując się zdaniom, które syn wypowiadał tonem prawie niegrzecznym. Uspokoiła się wprawdzie co do Joasi, ale raził ją cynizm.
„Tak, to już zupełny mężczyzna“ — myślała, a głośno rzekła:
— Kaziu... Kaziu... nie poznaję cię... Jeszcze przed pół rokiem nie mówiłbyś do matki w ten sposób. Aż boję się usłyszeć, jakie ty życie musisz prowadzić...
— Przypuśćmy, że nie najgorsze — odparł syn łagodniej — ale, gdyby nawet... to cóżem winien? Jestem człowiek zatrzymany w połowie karjery... Lękam się, czy już nie jest zwichnięta... Tracę z oczu wyższe cele...
Pani Latter podniosła głowę.
— Robisz mi wymówki?... — spytała. — Ja temu winnam?...
Syn znowu usiadł obok niej i pochwycił jej rękę.
— To nie wymówki, mateczko! — zawołał. — Jesteś kobietą świętą i pełną poświęcenia dla nas, o tem wiem. Ale musi matuchna przyznać, że okoliczności nie były dla mnie sprawiedliwe. Twoje wychowanie, matuchno, rozwinęło we mnie popęd do celów wyższych i szlachetniejszych... chciałem być czemś... Nawet los sprzyjał mi z początku i postawił na właściwej drodze... Ale dziś...
Zasłonił oczy i westchnął:
— Ach! kto wie, czy już nie jestem zmarnowany!...
Pani Latter spojrzała na syna przerażona. W jego tonie było tyle fałszu, czy może naśmiewania się, że odczuło to ucho matki.
— Co ty mówisz i w jaki sposób do mnie? — rzekła surowo. — Mówisz o zmarnowanej karjerze, ty, który dotychczas nie troszczyłeś się o siebie?... A przypomnijże sobie kolegów, choćby... choćby tego Kotowskiego...
— Ach, ten od Lewińskiej?...
— Wstydź się... Ten chłopak prawie od dziecka sam się utrzymuje, a mimo to dziś jest pełen wiary w przyszłość...
— Ten osioł! — przerwał syn cierpko. — Stróże daleko wcześniej zaczynają pracować i nigdy nie wątpią, gdyż zawsze będą stróżami. Ale są karjery podobne do chodzenia na linie, gdy lada krok, lada wahnięcie się...
W twarzy pani Latter nie drgnął żaden muskuł, ale z oczu płynęły łzy.
— Matuchna płacze?... z mojej winy!... — zawołał, klękając.
Odsunęła go.
— Płaczę nie z twojej winy i nie nad tobą, ale nad sobą... Rozmowa dzisiejsza robi takie wrażenie, jakbyś mi zdejmował kataraktę z oczu, poto, ażebym zobaczyła smutną prawdę...
— Matuchna przesa... matuchna jest rozdrażniona czemś...
— Oto widzisz, każde twoje słowo, każde spojrzenie przypomina mi, że już nie jesteś dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem...
— To przecież naturalne — wtrącił.
— A przytem jesteś moim wierzycielem, który daje mi poznać, że mu nie spłaciłam zaciągniętego długu. Tak! nie przerywaj mi. Wychowując was, zaciągnęłam dług wobec waszej przyszłości, a dziś nie mam... To jest, dziś muszę go spłacić...
Dostaniesz pieniądze... jedź i kształć się... Rób karjerę... Ale pamiętaj, że za rok mogę już nie mieć pieniędzy. A w takim razie dług mój względem ciebie umorzy się samą siłą rzeczy.
Pan Kazimierz zaczął biegać po gabinecie i ściskać oburącz głowę.
— Co ja zrobiłem, nieszczęśliwy!... Co się tu dzieje!... Mateczka jest dla mnie jakaś dziwna... Nigdy nic podobnego nie słyszałem!...
A potem, stając przed matką, dodał:
— Już nic nie chcę... Nie pojadę zagranicę...
— Więc co będziesz robił? — zapytała spokojnie.
— Wezmę się do pracy... wstąpię do jakiego biura... Czy ja wiem?... To pewne, że mój uniwersytet przepadł.
I znowu biegał i znowu targał sobie piękne blond włosy. Pani Latter w milczeniu przypatrywała się wybuchowi, a gdy syn, zmęczony, upadł na fotel obok biurka, rzekła chłodno:
— Posłuchaj. Widzę, że jeszcze jesteś dzieciakiem, a zachowujesz się jak histeryczka. Rozumiesz?...
Im bardziej stanowczo brzmiał głos pani Latter, tem na twarzy pana Kazimierza wyraźniej malowała się pokora.
— Ty nie umiesz sobą kierować, a więc ja jeszcze raz pokieruję tobą. Dostaniesz pieniądze i wyjedziesz za kilka dni. Jutro staraj się o paszport.
— Matuchna nie może już wydawać na mnie...
— Ja... mogę — wszystko, co chcę... Rozumiesz?... Dam ci pięćset rubli do wakacyj i jedź...
— Pięćset?... — powtórzył zdziwiony syn. — Matuchno — dodał — droga, jedyna matuchno... pozwól mi zostać... Z pięciomaset rublami nie mam poco jechać...
— Dlaczego? — zawołała pani Latter.
— Bo odrazu znajdę się w takich stosunkach, które wymagają pieniędzy. Może za miesiąc już nie będę od matuchny potrzebował, może... czy ja wiem?... znajdę zajęcie... Ale na pierwszy raz... z temi rekomendacjami, jakie stąd wywiozę, muszę mieć trochę pieniędzy...
— Nie rozumiem cię.
— Widzi matuchna — mówił nieco śmielej — moje znajomości w Berlinie, czy w Wiedniu nie będą studenckie, lecz salonowe... Rozumie się, że zyskam na tem więcej, ale... muszę zaprezentować się jak człowiek salonowy.
Pani Latter pilnie wpatrywała się w niego.
— Ty masz długi? — rzekła nagle.
— Żadnych — odparł zmieszany.
— Dajesz słowo?
— Daję słowo — zawołał, bijąc się w piersi.
— Więc tylko dla zawiązania tam stosunków chcesz mieć tysiąc trzysta rubli?
— Tak... stosunków, które dadzą mi odpowiednie zajęcie...
Pani Latter wahała się przez chwilę.
— Ha! — rzekła — zwyciężyłeś!... Dam ci tysiąc trzysta rubli...
— O, matuchno!... — zawołał, znowu upadając na kolana. — To już ostatnia pomoc...
— Z pewnością ostatnia, bo... już nic nie będę miała dla ciebie.
— A Hela i Solski?... — spytał figlarnie, wciąż klęcząc.
— Ach, na Helę rachujesz?... Życzę ci, abyś się na tem nie zawiódł, a ja... na tobie.
Pan Kazimierz podniósł się, matka mówiła dalej tonem osoby, która ma władzę.
— Pamiętaj, Kaziu: oszczędzam ci wielu przykrych zwierzeń, bo mi nie pomożesz, a potrzebujesz mieć energję dla siebie. Ale powtarzam: pamiętaj, że gdybyś mnie teraz zawiódł, zadałbyś mi straszne cierpienie i potargałbyś dużo serdecznych nici między nami. Pamiętaj, że przestałeś być dzieckiem, nawet wobec matki, z którą musisz zacząć się rachować, nieledwie jak z obcą... Bo ja... jestem bardzo... bardzo nieszczęśliwa...
Syn pochwycił ją w objęcia i pocałunkami starał się uspokoić. Siedział jeszcze z godzinę i pożegnał ją w lepszem nieco usposobieniu.
Jednak wychodząc, myślał:
„Szczególna rzecz: matka chwilami wydaje mi się inną, naprawdę obcą... Jak te kobiety umieją się zmieniać!... Nawet matki... A wszystko z powodu pieniędzy!... Niechże już Hela raz wyjdzie zamąż, albo jakiego djabła...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.