<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom II
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
GDZIE SIĘ KOŃCZĄ.

Nazajutrz podsędek, zmizerowany i nieśmiały, złożył wizytę majorowi i odbył z nim konferencję. — O czem mówiono? — pozostanie wieczną tajemnicą. Jedno jest pewne, że major tak brzydko wymyślał na podsędkowę, aż szyby drżały z oburzenia.
Gdy zaś spocony podsędek, opuściwszy dom majora, lekkim kłusem podążył na łono rodziny, major udał się do doktora Brzeskiego i wszedłszy do pokoju Madzi, która pisała jakieś kursa, rzekł zniżonym głosem, bez wstępów:
— Powiedz mi: czy prawda, żeś pośredniczyła między panną Eufemją i Cynadrowskim?
— Ja?... — krzyknęła zdumiona Madzia.
— Powiedz mi, dziecko, szczerze — mówił major. — Bo oni twierdzą, że ty namówiłaś Eufemję do schadzek i nakłoniłaś ją do zamiany pierścionków z Cynadrowskim.
Madzia oburzyła się. A ponieważ jeszcze na pensji przywykła chować swoją korespondencję, więc — oddała majorowi dwa listy: jeden z przekreślonemi gołąbkami, w którym panna Eufemja zerwała z nią stosunki, drugi z nieprzekreślonemi gołąbkami, w którym zaprosiła ją na cmentarz.
— Naturalnie!... — mówił starzec, przeczytawszy listy. — Byłem tego pewny!...
Potem wyjrzał przez okno, spojrzał na drzwi i schwyciwszy Madzię wpół, przytulił swoje siwe, nasycone tytoniem wąsy, do jej szyi, mrucząc:
— Oj, ty... ty... figlarko!... Mogłabyś nie kusić mnie, starego...
No, bywaj zdrowa — dodał po chwili i pocałował Madzię w czoło.
Z domu doktora, major podreptał ku poczcie, nakładając swoją potworną fajkę, i — wszedł do ekspedycji, gdzie, pochylony nad biurkiem, młody blondyn z grzywką sumował cyfry.
— Cynadrowski — rzekł major — masz czas?...
Młody blondyn położył palec na jednej z cyfr i spojrzawszy groźnie na majora, odparł:
— Zaraz będę miał... Ale za kratkę wchodzić nie wolno...
— Tam także wchodzić nie wolno, a jednak chciałeś... — odparł major. I nietylko usiadł na urzędowej kanapce, obok biurka, ale jeszcze urzędowemi zapałkami zapalił straszliwą fajkę.
— Pan jest bezceremonjalny!... — rzekł Cynadrowski.
— Nauczyłem się od ciebie i zaraz ci to opowiem, tylko skończ pisanie.
Blondyn z grzywką przygryzł wargi, zsumował kolumnę, a potem sprawdził.
— Masz jaki pokoik? — zapytał major.
Cynadrowski wstał i milcząc, zaprowadził majora do następnego pokoiku, gdzie było żelazne łóżko, parę czarnych szaf z papierami, a w kącie stos juków, wydających woń odświeżonej skóry.
Major usiadł na łóżku i przez chwilę wydmuchiwał kłęby dymu, patrząc w sufit. Przypomniał sobie, że przed pół godziną podsędek ukląkł, literalnie ukląkł przed nim, błagając, ażeby bardzo ostrożnie, bardzo delikatnie i bardzo stopniowo przygotował sekretarza do pewnej smutnej wiadomości.
„Bo widzi kochany major — mówił podsędek — Cynadrowski to chłopak porywczy i jeżeli nie weźmiemy się do niego dyplomatycznie, gotów zrobić awanturę.“
To przypomniał sobie major i widać ułożył jakiś plan metternichowski, gdyż, uśmiechnąwszy się, rzekł:
— Wiesz, poco do ciebie przyszedłem?
— Nie mogę domyśleć się, za co spotyka mnie ten honor — odpowiedział krewki młodzieniec, którego niecierpliwiło zachowywanie się majora.
— Widzisz... przyszedłem ci oddać, w imieniu panny Eufemji, twoje listy do niej, no... i pierścionek.
To mówiąc, zwolna położył na stole, naprzód pakiecik, obwiązany nakrzyż czarną wstążeczką, a następnie — małe pudełko po pigułkach, gdzie, owinięty w watę, błyszczał pierścionek z wizerunkiem Matki Boskiej.
— Oprócz tego, proszę cię, również w imieniu panny Eufemji, o jej listy i jej pierścionek — zakończył major i spojrzał na Cynadrowskiego.
Młody człowiek stał pod szafą, z rękoma w kieszeni. Miał twarz, jakby zmarzniętą, białe usta i grzywkę rozrzuconą, choć jej nie dotknął. Majorowi zrobiło się żal biedaka i właśnie dlatego nasrożył siwe brwi.
— To nie może być — rzekł chrapliwym głosem Cynadrowski.
— Masz rację — odparł major. — Nie może być, ażeby człowiek honorowy zatrzymywał listy i pierścionek panny, która mu odsyła jego efekta.
— To nie może być!... — powtórzył z krzykiem młody człowiek, uderzając się pięścią w piersi. — Jeszcze onegdaj przysięgała mi...
— Onegdaj przysięgała ci na onegdaj, ale nie na dzisiaj. Baba nigdy nie przysięga na odległy termin, chyba w kościele. Nie należy jej też podsuwać zbyt długiej roty przysięgi, bo nim dojdzie do końca, zapomni, co było na początku.
— Ale dlaczego to zrobiła?... Dlaczego?...
— Podobno ma oświadczyć się jej Krukowski.
— Więc idzie zamąż?... — prawie zawył młody człowiek.
— A no jużci... I szkoda, że jej się to wcześniej nie udało... Tak pięknie zbudowana kobieta mogłaby już mieć ze sześcioro dzieci...
Cynadrowski nagle odwrócił się i ukląkł w kącie, między pachnącemi jukami. Wcisnął czoło między dwie ściany i jęczał, nie roniąc ani jednej łzy:
— Jezu... Jezu... czy to podobna?... Jezu miłosierny, czy tak można zabijać ludzi na równej drodze?... Jezu!...
Majorowi zrobiło się przykro.
— Djabli mnie tu przynieśli... — mruknął.
Podniósł się z łóżka, podszedł do klęczącego i uderzywszy go w ramię, rzekł:
— No, wstawaj!...
— Co?... — odparł młody człowiek, zrywając się na nogi.
Wyglądał jak warjat.
— Przedewszystkiem — nie bądź głupi.
— A potem?...
— Oddaj listy panny i jej pierścionek, a swój zabierz.
Cynadrowski rzucił się do niewielkiego kufra, otworzył go, a w nim skrytkę, z której wydobył pakiet listów. Porachował je, włożył w grubą kopertę i zapieczętował trzema urzędowemi pieczęciami.
Następnie zdjął z palca pierścionek z opalem i ostrożnie umieścił w pudełeczku z watą; pierścionek zaś z Matką Boską wsadził sobie na palec.
— To jeszcze po matce — rzekł, dygocząc.
— Piękna pamiątka — odparł major. — Szkoda, żeś jej nie szanował.
— Ha? — spytał Cynadrowski.
— Nic. Teraz — powinieneś wziąć na przeczyszczenie. Nawet — wiesz co?... Przyszlę ci sześć reformackich pigułek; zażyj wszystkie, a do jutra tak ci się uspokoi serce... W naszym pułku był doktór Gerard: ile razy jaki oficer zakochał się nieszczęśliwie, dawał mu na przeczyszczenie. A jeżeli chłopak bardzo dokazywał, to pierwej aplikował wymioty. Niezawodny środek... jak niegaszone wapno na szczury.
— Kpi pan ze mnie?... — szepnął młody człowiek.
Major objął go prawą ręką (w lewej trzymał fajkę) i pocałował w oba policzki, mówiąc:
— Jak Boga kocham, nie kpię... Jak cię szanuję, mój Cynadrowski!... Tylko widzisz, spódnica — dobra rzecz, ale nie trzeba sobie zawijać w nią głowy. I nie myśl, że cię nie rozumiem. Ja wiem, co to miłość: kochałem się po dwanaście razy na rok, może i więcej. A że byłem chłopak jak malowidło, więc latały za mną dziewczęta jak koty za sadłem. I co powiesz: każda umierała z miłości, przysięgała, że mnie na wieki będzie kochać, a nie było ani jednej, ażeby bestyjka nie zdradziła. Co najbardziej mnie gniewało, że zawsze zdradziła choćby o godzinę wcześniej, aniżeli ja ją. Z tego powodu mam nawet żal do kobiet i taką zawziętość, że — jak mnie widzisz żywym — każdą zniesławiłbym bez wyrzutu sumienia.
Cynadrowski uśmiechnął się bezmyślnie.
— Bardzo dobrze — mówił major — już rozum zaczyna ci wracać. Zażyj jeszcze moich pigułek, a spojrzysz na świat całkiem jasno. Mój kochany, nieszczęście w miłości nie wtedy bywa, kiedy ciebie zdradzają, ale kiedy cię już zdradzić nie mogą, choćby najbardziej chciały. Zimno mnie, powiadam ci, przechodzi, gdy pomyślę, że jeszcze: rok, dwa, a trzy najwięcej i... przestaną zajmować człowieka te marności!
Wierz mi, prawdziwa nad tobą łaska Boża, że tak się stało. Miałbyś teścia... no!... a teściowę!... i w dodatku jedną jedyną żonę, która pilniej strzegłaby twojej cnoty, aniżeli Żydzi kopytkowego przy rogatkach. A tobie naco jedna żona?... Masz tu gdzie lustro, więc przejrzyj się: pyski jak u Tatara, czoło jak u byka, kark barani, nogi kogucie... Czyś ty zwarjował, człowieku, ażeby takie zdolności marnować dla jednej kobiety!
— Więc ona idzie zamąż?... — wtrącił Cynadrowski.
— Kto?
— Panna Eufemja...
— Ależ idzie, aż się oblizuje!... — odparł major. — Dwudziestoośmioletnia panna, to jak roczna wdowa: serce gorętsze od samowara, rękę ugotowałbyś do kości...
— Jezu... Jezu!... — szeptał młody człowiek, chwytając się za głowę.
— No... no!... Tylko pana Jezusa tu nie mieszaj — zgromił go major. A chowając do bocznej kieszeni kopertę z listami i pudełeczko z pierścionkiem panny Eufemji, dodał:
— Tak, doskonale... Uszy do góry!... A jak ci moja kucharka przyniesie pigułki, zażyj wszystkie... Tylko nie zaczep jej samej, bo tego nie lubię. Smutek smutkiem, a co nie twoje, nie ruszaj. Bądź zdrów.
Ścisnął Cynadrowskiego za rękę i nadstawił mu do pocałunku policzek.
W parę dni po tych wypadkach, kiedy Madzia bocznemi ulicami przemykała się do sklepu Eisenmana, zastąpił jej drogę Miętlewicz. Był zakłopotany, lecz starał się panować nad sobą.
— Czy słyszała pani — rzekł — że dzisiaj pan Krukowski z siostrą był u państwa podsędków i oświadczył się o pannę Eufemję?
— Wiem o tem — odparła Madzia, rumieniąc się.
— Przepraszam panią... Ale — czy został przyjęty?...
— Tak przynajmniej mówił pan podsędek memu ojcu.
— Ja, proszę pani, nie przez ciekawość pytam... — tłomaczył się Miętlewicz. — Tylko ten biedak Cynadrowski zobowiązał mnie, ażeby się o tem dowiedzieć... Przyrzekłem mu i...
— Naco jemu ta wiadomość!... — odpowiedziała Madzia, wzruszając ramionami. — Bo przecie jest chyba o tyle szlachetny, że o awanturze nie myśli...
Miętlewicz zarumienił się jak wyrostek, schwytany na psocie. Zrozumiał niewłaściwość pogróżek, zapomocą których chciał zapobiec związkowi Madzi z Krukowskim.
— Czasami — wyjąkał — człowiek tak szaleje z żalu, że gotów zrobić awanturę, przynajmniej... z samym sobą... Ale Cynadrowski nie zrobi tego, o nie... To kamień; już wczoraj cały dzień pisał raporta. Tylko chciał się przekonać: czy rodzice nie zmusili panny Eufemji i czy ona przyjmie dobrowolnie pana Krukowskiego?
— Podobno już w tę niedzielę mają wyjść ich zapowiedzi — wtrąciła Madzia.
— Czy tak?... Śpieszy się panna Eufemja!... Dobrze robi Cynadrowski, że na parę tygodni wyjeżdża do ojca, na wieś... Bo możeby i nie wytrzymał, gdy innemu zagrają Veni Creator.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.