Emancypantki/Tom II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom II |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Madzia pożegnała rozgadanego Miętlewicza i załatwiwszy w mieście sprawunki, wróciła do domu. Ku wieczorowi przyszedł major z proboszczem i, jak zazwyczaj, siedli starcy do szachów w altanie, dokąd Madzia przyniosła kawę. Doktór Brzeski palił niedrogie cygaro i przypatrywał się grającym.
Ale partja wlokła się nieporządnie, gdyż partnerzy ciągle przerywali ją rozmowami, nie mającemi związku ze szlachetną grą.
— Nie chciałbym być w skórze Eufemji — mówił major. — Przecież ona wchodzi do szpitala!...
— No, majątek... nazwisko... — wtrącił proboszcz.
— Co po nazwisku, kiedy mąż niedołęga? Dopiero będzie miała niespodziankę...
— A tak, z panią siostrą... Rzeczywiście, ekstraordynaryjna kobieta.
— Gorszy czeka ją szpas ze strony brata.
— Nie gadałbyś, major!... Taka brzydka gęba, że ile razy wypuści fajkę, musi powiedzieć wszeteczeństwo.
— Gadałeś i jegomość w młodszym wieku.
— Nigdy! — oburzył się proboszcz, uderzając pięścią w stół. — Nigdy, ani kiedy byłem wikarym, ani kiedym został proboszczem.
— Bo wikary nie wiedział, a proboszcz nie może — odparł major.
Ksiądz umilkł i począł rozpatrywać się w szachownicy.
— Teraz, mości dobrodzieju, posuniemy tak... — rzekł proboszcz. Następnie wziął dwoma palcami laufra i podniósł.
W tej chwili na ulicy rozległ się krzyk, jakby kto wołał: gore!... Potem gwałtownie otworzyła się furtka i wbiegł do ogrodu człowiek niski a pękaty, wołając:
— Doktora!...
— Pocztmajster... — rzekł major.
Istotnie, był to pocztmajster. Kiedy wpadł do altany, jego apoplektyczna twarz była pokryta siecią fioletowych żyłek. Chciał coś mówić, ale zakrztusił się i bezładnie machnął rękoma.
— Zwarjowałeś pan?... — krzyknął na niego major.
— Udławił się... — dorzucił proboszcz.
— Zastrze... zastrzelił!... — jęknął pocztmajster.
— Kto?... kogo?...
— Siebie...
— Oho!... to już pewnie ten osioł Cynadrowski... — rzekł major i z fajką w zębach, bez czapki, wybiegł z altany, a za nim proboszcz.
Doktór Brzeski wpadł do swego gabinetu po środki opatrunkowe i z pocztmajstrem poszedł za przyjaciółmi.
Przed pocztą stała, ciągle powiększająca się gromadka mieszczanek i Żydów.
Major rozepchnął tłum, minął biuro ekspedycyjne i wszedł do pokoiku Cynadrowskiego, gdzie zapach skóry mieszał się z wonią prochu.
Cynadrowski siedział na łóżku, oparty plecami o ścianę. Pełna jego twarz wydawała się obwisłą i miała odcień żółtego wosku. Jeden pocztyljon stał osłupiały w kącie, między jukami — drugi, rzewnie płacząc, ściągał Cynadrowskiemu z lewej ręki surdut i kamizelkę, rozerwawszy mu koszulę na piersiach.
Major potknął się o olbrzymi pistolet pocztowy, leżący na podłodze, zbliżył się do łóżka i spojrzał. Cynadrowski na lewej stronie piersi miał ranę, wielkości dziesięciu groszy; brzeg jej był nieco odwinięty, środek zatkany skrzepem krwi, która różowym paskiem spływała nadół.
— Eh, to skaleczenie!... — odezwał się proboszcz.
Major odwrócił się i popchnął proboszcza bliżej łóżka.
— On już umiera — rzekł, nie wyjmując z ust fajki.
— Nie może być?...
— No, no... rób jegomość swoje...
Proboszcz zaczął drżeć. Oparł rękę o ścianę, pochylił się nad ranionym i zbliżywszy swoją twarz do jego twarzy, zapytał półgłosem:
— Żałujesz za grzechy z całego serca, ze wszystkich sił twoich?...
— Żałuję... — odpowiedział ranny chrapliwym głosem.
— Żałujesz przez miłość dla Boga, Stwórcy i Zbawiciela twego, którego obraziłeś?...
— Tak...
Stojący przy łóżku pocztyljon płakał na cały głos; major mruczał pacierz.
— Absolvo te in nomine Patris et Filii... — szeptał proboszcz. Potem przeżegnał konającego i ucałował go w czoło, na którem ukazały się krople potu.
Ranny podniósł rękę, rzucił się, zaczął ustami chwytać powietrze, w oczach było widać trwogę. Potem wyprężył się, odetchnął i spuścił głowę na piersi, a na pożółkłej twarzy ukazał się wyraz zniechęcenia. W tej chwili Brzeski wziął go za rękę i zaraz puścił.
— No, tak!... — rzekł doktór. — Połóżcie ciało na łóżku.
W kilka minut później wracali we trzech do domu.
— A już mógłbyś major nie gorszyć ludzi przynajmniej w takim momencie — odezwał się proboszcz.
— Co znowu jegomość czepiasz się?... — odburknął major. — Przecie mówiłem pacierz...
— Tak i przy tem puszczałeś dym z fajki, aż w nosie kręciło.
— A jegomość rozgrzeszałeś nieboszczyka laufrem, którego jeszcze w garści trzymasz...
— Męko Chrystusowa!... — zawołał proboszcz, podnosząc ręce. — A toż ja naprawdę mam laufra w garści... Nigdy już grać nie będę w te przeklęte szachy, z których tylko obraza boska...
— Nie zarzekaj się, jegomość — przerwał major — bo wpadniesz w gorszy grzech...
— Oto skutki obcowania z bezbożnikiem... O Męko Chrystusowa!... — biadał proboszcz.
— Nie desperuj jegomość!... nasz kapelan nieraz batem błogosławił umierających i nie przeszkodził im do zbawienia. Co ma wisieć, nie utonie.
Po tym wypadku w Iksinowie zrobił się bezporównania większy ruch umysłowy, aniżeli po koncercie. Pocztmajster o śmierci sekretarza telegrafował do gubernjalnego zarządu pocztowego, skąd na trzeci dzień zjechała rewizja. Gadano w mieście, że Cynadrowski popełniał wielkie nadużycia: odlepiał marki, wydobywał pieniądze z listów, no — i zastrzelił się ze strachu. Lecz gdy zrewidowano pocztę, okazało się, że nie brak ani jednego grosza, ani jednego kawałka laku; księgi rachunkowe były prowadzone do ostatniej godziny i znajdowały się w zupełnym porządku. Zauważono tylko, że w ciągu kilku dni, poprzedzających śmierć biedaka, zmienił mu się charakter pisma: litery były większe i niepewne.
Przy sekcji, zrobionej na Cynadrowskim przez doktora Brzozowskiego, okazało się przekrwienie mózgu; skąd wniosek, że nieboszczyk dokonał zamachu pod wpływem obłędu. Lecz jaka mogła być przyczyna obłędu?
— Jaka przyczyna obłędu, doktorze?... — pytał na drugi dzień doktora Brzozowskiego aptekarz, stojąc w progu apteki, — Czy w tem wszystkiem nie ukrywa się jakieś fe, jakaś Fem...? — dodał, kontent ze swego dowcipu.
— Dajże pan spokój! — przerwał mu cierpko Brzozowski. — Obłęd może nie mieć wyraźnego powodu, a zaś pan Krukowski — mówił doktór ciszej — dał słowo, że każdego wyzwie na pojedynek, kto przy tej awanturze wymieni nazwisko panny Eufemji...
Na obliczu aptekarza odmalowało się przykre zdziwienie.
— Tak?... — rzekł. — Ależ to nie ja mówię, tylko moja żona... Powiedz, żonusiu — dodał, zwracając się do opartej o kontuar połowicy — czy nie ty mówiłaś, że Cynadrowski zastrzelił się przez pannę... pst!...
— Ale Krukowski pana wyzwie na pojedynek, nie żonę — odparł doktór.
Pani aptekarzowa podbiegła do drzwi, wołając:
— Jakto?... pan Krukowski mężyka wyzwie na pojedynek za to, o czem wszyscy mówią? A co będzie, jak mężyk nie przyjmie pojedynku?...
— Dość... dość!... — przerwał aptekarz, zamykając drzwi.— Człowiek, który wyzywa na pojedynek, jest na wszystko zdecydowany... Strzeliłby do mnie... potłukłby mi lustra... szafy... Niech Bóg broni!...
— A cóżto, niema rządu?... A cóżto, niema policji na rozbójników?... — protestowała pani. — Weźmiemy strażnika... najmiemy ludzi do pilnowania apteki... Więc ja za to płacę podatki, ażeby nie było mi wolno ust otworzyć?... Przecie to niesłychane!...
Z trudem udało się doktorowi i aptekarzowi uspokoić wzburzoną damę i wytłomaczyć jej, że wobec tego rodzaju pogróżek najwłaściwszą odpowiedzią jest pogardliwe milczenie.
— Słowo daję — mówił aptekarz — że od tej pory w naszym domu nikt nie wymówi nazwiska ani Krukowskiego, ani podsędkówny, ani nikogo z ich rodziny. Chcą awantury, będą mieli awanturę!...
— No, no... mężyku... Już tylko nie gorączkuj się — uspakajała go pani. — Owszem, ja nawet myślę, że pan Krukowski szlachetnie postąpił, bo już za dużo w mieście tych plotek. Co za niegodziwość psuć reputację uczciwej panience...
— Wiesz?... masz rację!... — odparł po namyśle aptekarz.
Zbytecznem byłoby dodawać, że w ciągu tej sceny między Brzozowskim i małżonkami pan Fajkowski, prowizor, nie posiadał się z radości. Niby coś robił za kontuarem, ale uśmiechał się złośliwie i mruczał:
— A to dobrze starej!... A to jej położyli plaster na buzi!... Żeby się choć nie rozchorowała, biedaczka...
W tej chwili do apteki wbiegła pani rejentowa.
— Cicho!... cicho!... — rzekła, wznosząc palec do góry. — Opowiem wam cudowne rzeczy...
Aptekarz schwycił ją pod rękę i zaprowadził do mieszkania; aptekarzowa i doktór poszli za nimi.
— Wiecie, co się stało? — zaczęła pani rejentowa. — Dziś, z rana, o dziewiątej, prawie w tym samym czasie, kiedy... (tu westchnęła) egzenterowali tego biedaka...
— Cynadrowskiego — wtrącił aptekarz, który lubił być domyślnym.
— O kimże innym mówiłabym? — przerwała obrażona rejentowa. — Dziś tedy rano, o dziewiątej, panna Magdalena Brzeska wyznaczyła Femci schadzkę w kościele.
— No?... — spytał Brzozowski, robiąc minę, która nie oznaczała zbyt wielkiego szacunku.
— Jakto no?... — oburzyła się rejentowa. — Zaś wczoraj mówił jeden z pocztyljonów, że niedawno, kilka dni temu, Cynadrowski rzucił przez parkan jakiś list do panny Brzeskiej...
— No?... — powtórzył doktór.
Pani rejentowa zarumieniła się i wybuchła gniewem.
— A, wie doktór co, że jeżeli jest pan tak domyślny przy chorych...
— Właściwie to i ja niebardzo rozumiem, o co chodzi? — wmieszał się aptekarz, który wysoko cenił Brzozowskiego za obfitość recept.
Pani rejentowa przygryzła wargi i zstępując z wyżyn uniesienia do lodowatej pogardy, odpowiedziała spokojnie:
— Ja wam, moi państwo, tłomaczyć nie będę, tylko wyliczę fakta. Proszę uważać: panna Magdalena namawia Femcię do założenia pensji, panna Magdalena kokietuje Krukowskiego, panna Magdalena kompromituje Krukowskiego i Femcię tym... koncertem... To jeszcze nie koniec, bo, panna Magdalena wyciąga Femcię na spacery z Cynadrowskim, z którym utrzymuje korespondencję. Ale i tego jej za mało, gdyż, zrozumiawszy, że pana Ludwika nie może odciągnąć od Femci, odmawia mu swej ręki (śmiać mi się chce z tej odmowy!...), a nareszcie dziś, kiedy już zaszła katastrofa, panna Magdalena znowu zwabia Femcię do kościoła. Cóż państwo na to?...
Aptekarz skrzywił się, a nawet pani aptekarzowa zdawała się być zdziwioną. Nagle wysunął się naprzód doktór i rzekł:
— Ja pani odpowiem. Otóż, po pierwsze — tu lekko uderzył w ramię panią rejentowę — ja osobiście nie lubię Brzeskiego. Powtóre — tu nastąpiło nowe uderzenie w ramię...
— Ależ, doktorze!... — zawołała rejentowa i odepchnęła rękę, wzniesioną po raz trzeci.
— Powtóre — prawił Brzozowski, wybijając takt w powietrzu — panna Magdalena Brzeska niepotrzebnie wdaje się z aktorami i urządza koncerty. Po trzecie — gdyby założyła u nas pensję, nie powierzyłbym jej moich dzieci, gdyż jest za młoda na dyrektorkę... Widzi pani, że nabożeństwa do panny Brzeskiej nie mam...
— Słusznie — wtrąciła rejentowa.
— Tak — mówił doktór. — Ale, ażeby taż sama panna Brzeska bałamuciła kogokolwiek, albo urządzała komu schadzki, w to — przepraszam — nigdy nie uwierzę...
— Ani ja — odezwał się aptekarz, z ukłonem zacierając ręce.
Pani rejentowa osłupiała, lecz, jak biegły dyplomata, natychmiast zmieniła front.
— Przecież i ja nie mówiłam, że to jest pewne, tylko... dziwiłam się zbiegowi wypadków. Panna Brzeska może być najuczciwszą dziewczyną, ale u nas... nie powodzi się jej...
— Święta prawda! — dorzuciła pani aptekarzowa.
— Ach, powodzenie!... jaka to względna rzecz powodzenie, nieprawda, panie doktorze? — odezwał się aptekarz. — Wobec losu mądry czy głupi, uczciwy czy nieuczciwy... Wszak prawda, panie doktorze?...
Niemniej pani rejentowa miała do pewnego stopnia słuszność: Madzia była na schadzce z panną Eufemją w kościele, ale — została wezwana tam przez pannę Eufemję.
Spotkały się w bocznej kapliczce, ciemnej i pustej. Ledwie Madzia weszła, panna Eufemja wciągnęła ją do ławki. Była blada, zapłakana i przytuliwszy się do Madzi, zaczęła szeptać:
— Cóż ty na to?... Wczoraj, kiedy mi powiedziano, myślałam, że oszaleję... Całą noc spać nie mogłam... Aaa!... cóżto za człowiek mściwy... Ażeby w takiej chwili...
Madzia przyszła na schadzkę poto tylko, ażeby uspokoić pannę Eufemję, więc odpowiedziała, ściskając ją za rękę:
— Ależ, nie desperuj, moja droga... Tego dnia, kiedy pan Ludwik oświadczył się o ciebie, Miętlewicz mówił mi o tamtym biedaku i, trzeba zdarzenia, najwyraźniej zapewnił, że nieszczęśliwy ani myśli o odebraniu sobie życia... Może stało się to wypadkiem.
— Tak sądzisz? — spytała panna Eufemja, nie okazując zachwytu. — Z miłości — dodała — niejeden odbiera sobie życie, ale... cóż temu winna kobieta?... Czyliż kobieta nie jest istotą myślącą i wolną... czy musi ulegać każdemu, kto ją kocha... czy nie może robić wyboru?... Jakiżby to był okropny świat!...
Madzia ze zdziwieniem spojrzała na pannę Eufemję, której piękna twarz miała w tej chwili prawie anielski wyraz.
— Widzisz, moja droga — mówiła panna Eufemja, spuszczając cudne oczy — widzisz... chcę się przed tobą wyspowiadać... Ja, moja droga, ja... zawsze kochałam Ludwika... Gdy Ludwik, nie wiem dlaczego, zaczął okazywać mi obojętność, byłam w rozpaczy... Złamana, wyznaję, popełniłam błąd, słuchając namiętnych wynurzeń tego nieszczęśliwego... Któraż kobieta nie lubi wyznań?... Której nie wzruszy prawdziwa miłość i cierpienie?... Chwilowo wzruszyłam się i ja... Sądząc, że Ludwik zdradził mnie, postanowiłam poświęcić się dla tamtego... Tamten zaś, nie wiem, uważał mnie za swoją niewolnicę, czy co?...
Zasłoniła oczy chustką i po chwili mówiła dalej:
— Ach, gdybyś ty wiedziała, jaki on szlachetny, jak mnie kocha...
— Pan Ludwik? — spytała Madzia.
— Któżby inny?... Wczoraj na wieść o nieszczęściu przybiegł do nas, upadł przede mną na kolana i błagał, ażebym do tego wypadku nie przywiązywała żadnej wagi. „Wiem — mówił Ludwik — że ten nieszczęśliwy uwielbiał panią, ale... iluż ludzi uwielbia słońce, kwiaty?...“ A kiedy mama zrobiła uwagę, że mogę paść ofiarą plotek, pan Ludwik przysiągł, że na żadne plotki nie pozwoli... Prosił mnie, ażebym dzisiaj wyszła z nim w południe do miasta. „Niech ludzie wiedzą — mówił — że mojej miłości nic nie zmieni... Nic!...“
Madzia, przypominając sobie niedawno minione wypadki, zdumiewała się nad szybkością, z jaką w sercach ludzkich następują po sobie wielkie i niezmienne uczucia. Jeszcze tylko nie była pewna, komu te rzeczy przyszły łatwiej: jej przyjaciółce, pannie Eufemji, czy ich wspólnemu wielbicielowi, panu Krukowskiemu.