Emigracja — Rok 1863/Pod trzema zaborami

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Emigracja — Rok 1863
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pod trzema zaborami.

Jest w carskim Kremlu pewna pałata,
W której zamknięto skarby z pół świata;
Pełno ich wszędzie, jakby posiane!
Czy to zdobyte? — Nie, zrabowane!
Na każdej rzeczy, która tu leży,
Można kłaść napis: „idzie z grabieży“.

W. Bełza.

W Warszawie na zamku królewskim Paskiewicz. Drży przed nim stolica, kraj cały. Car wydał Polskę na łup jego samowoli: konstytucja zniesiona, wolno mu aresztować, wieszać, więzić, ścinać, wysyłać na Syberję, odbierać majątki, pozbawiać urzędów, pracy, chleba, życia. Wolno mu wszystko.
Car ciężką stopą depcze polską ziemię, chciałby zetrzeć jej ślady.
Więc trwoga w mieście, cisza, przygnębienie. Nie widać swobodnego uśmiechu, spojrzenia, lecz niewolno być smutnym, zamyślonym: to podejrzane; taki łatwo się może znaleźć w Cytadeli.
Bo cesarz zburzył całą dzielnicę Warszawy i zbudował na jej krańcu Cytadelę, by groziła miastu zniszczeniem.
Wszelkie związki, stowarzyszenia zabronione; przestało istnieć Towarzystwo Przyjaciół Nauk, jego piękna siedziba, dom Staszyca, zagrabiony na własność rządu.
Cóż to za szereg wozów między Kopernikiem, domem Staszyca, wzdłuż Nowego Światu? To wywożą do Petersburga wspaniałą bibljotekę Towarzystwa, przeszło dwieście tysięcy tomów cennych książek i rękopisów. Zgromadziła ją miłość kraju i oświaty, dzisiaj zabiera przemoc. Żołnierze sypią książki na wozy jak drzewo albo węgiel kamienny, gniotą, łamią, obcinają nieraz bagnetami jakieś niesforne części. Dla nich to zużyty papier. W smutnym stanie dojedzie do carskiej stolicy, moczony deszczem, przysypany kurzem, ale tam stworzy carską bibljotekę, jakiej Rosja dotąd nie miała.
W Polsce książki zbyteczne, wcale niepotrzebne, nawet bardzo szkodliwe, bo mówią o przeszłości, o której Polak powinien zapomnieć, jeśli chce żyć spokojnie. To też dla szczęścia poddanych cesarz tępi wszelką oświatę. Uniwersytet warszawski zamknięto, w Wilnie także; młodzież polska może uczyć się w Kijowie, a wreszcie w Moskwie albo w Petersburgu. Tam powietrze o wiele zdrowsze dla Polaka. Tam się dowie, jak Rosja jest potężna, i prędzej zapomni o mrzonkach.
Nad szkołą średnią też troskliwy nadzór, nad uczniem i nauczycielem, — często biorą do wojska prosto z ławy szkolnej.
A po wsiach coraz mniej szkółek. Lud się o nie nie upomina, bo jeszcze nie rozumie korzyści oświaty, a zamknięcie szkółki zwalnia go od opłat. I pan się nie upomina, bo rząd przysyła zwykle zaufanych nauczycieli.
I coraz ciemniej w duszach. Coraz mniej ludzie czytają: za książkę można się dostać na Sybir. Mickiewicz najsurowiej zabroniony, niebezpiecznie mieć w domu bibljotekę, to naraża często na rewizję; nawet czytanie gazet podejrzane: na takiego zaraz zwracają uwagę.
Do Cytadeli dostać się tak łatwo, a mało kto stamtąd powraca.
Więc obok Paskiewicza strach panuje w mieście: ludzie boją się swego cienia. Kwiat narodu ścięty, przyziemne tylko liście pozostały, nie mają siły podnieść się ku niebu. Ojcowie drżą o dzieci, boją się słowa: ojczyzna, nadzieja, bo to droga na szubienicę. Niech młode pokolenie zapomni o przeszłości, byle pozostało przy życiu. Tylu zginęło, tylu! Tyle zapału, wiary! A dziś co? — Cmentarzysko.
Cesarz przyjechał, cesarz! Po pięciu latach gniewu raczył wstąpić do Warszawy, w pałacu Łazienkowskim przyjmuje delegację obywateli miasta.
Dopuścił ich do siebie, lecz nie pozwala przemówić.
— Nie pozwalam wam mówić do mnie, bo nie chcę słuchać kłamstw. Wiem, żeście gotowi zrobić rewolucję przy pierwszej sposobności, ale na to mam dzisiaj Cytadelę. Jeden strzał z waszej strony, i gruzy zostaną z Warszawy.
Tak łaskawie przemawia monarcha.



A na Litwie?
Litwa konstytucji nie miała, więc jej zbrodnia jeszcze straszniejsza: śmieli podnieść oręż przeciw panu swemu! śmieli się modlić o wolność w kościołach!
I rośnie las szubienic, ziemia krwią przesiąkła.
Rzeź w kościele w Oszmianie urządzono w początkach powstania.

„Na oszmiańskim kościele w drugą kwietnia niedzielę
Dzwon zwoływał na ranne modlitwy,
I lud tłumnie zebrany błaga Pana nad Pany
O opiekę dla Polski i Litwy.

Wtem szczęk broni i strzały pośród miasta zagrzmiały,
Bruk zatętniał pod koni kopytem:
We drzwiach słychać już krzyki i Czerkiesów tłum dziki
Wbiega w kościół z kindżałem dobytym.

I oprawcy bez duszy, których serca nie wzruszy
Ni płacz dziecka, ni starca włos biały,
Nie spoczęli w swem dziele, aże w całym kościele
Trupy tylko w krwi strugach zostały“.

K. Gaszyński.

Za dużo Polaków na Litwie, za dużo! zmordują się oprawcy, a niedość ubyło, — trzeba inny sposób wynaleźć:
Dla szczęścia poddanych całe wsie wysiedlają na południe, het, w stepy czarnomorskie, aż nad Wołgę. Tam ziemia lepsza. A opuszczone obszary zajmie lud prawosławny.
I ciągną na wygnanie nieszczęśliwe tłumy, nie zobaczą już ziemi ojczystej, między obcymi zginą, może zapomną wiary, a ich dzieci czy wnuki własnego języka.
Tak wysiedlono blisko 50 tysięcy rodzin litewskich i polskich. Wzmocniło się na Litwie prawosławie!
Cesarz wzmocni je lepiej, bo zniósł unję. Niewolno być unitą: kościoły unickie zabrano na cerkwie, klasztory na monastery. Ludność unicka musi przyjąć prawosławie, lub cierpieć prześladowanie i męki.
Opowiedziała to Matka Makryna, przełożona klasztoru Bazyljanek w Mińsku, która śmiała się oprzeć rozkazowi i po wielu męczarniach uciekła z więzienia, by odsłonić prawdę przed światem.

Słuchaj, ty nie wiesz, co w niewieścich duszach
Strach wstydu rodzi, brzęk bagnetów w uszach;
Nie wiesz, jak drgają wszystkie żyłki ciała,
Gdy jakie brudne słowo w uszy wpadnie.
Słuchaj, gdym pierwszy raz ja w kark dostała,
To zabrzęczały zęby tak szkaradnie —
To piekłem zemsty zawrzałam — kobieta,
Ja, Polka — pierwszy raz na rynku bita!
............
Potem dopiero tak podniosłam duszę,
Że smakowały mi prawie katusze.

Zamknięto je w ruskim klasztorze w Witebsku.

Tam nas Moskiewki, okropne czernice,
Wtrąciły wszystkie do wilgotnej jamy.
A klasztor cały był ciemny, pijacki,
Głuchy — i ciężki wszędy smród żołdacki
Łoju i skóry i prostej gorzałki
I wstrętu, który czynią zgniłe grochy;

A często kobiet bitych słychać szlochy
I świst wężowy smagającej pałki...
O straszne ruskie klasztory, straszliwe!
Piekło, powiadam tobie, piekło żywe!...


Bite, morzone głodem, pędzone do pracy nad siły, wytrwały jednak wszystkie. Umierały, lecz żadna nie uległa kusicielom, nie zaparła się wiary.
Wzięto je do mularki.

Dwie biedne spadły z rusztowania,
A jedną kamień, urwany ze sznura,
Zdjął, lecąc jako młyn okropny z góry,

I tylko krwawe purpurowe sznury,
Plamiące długo białości wapienne,
Przypominały nam długo i długo,
Że tak zabita jedna siostra nasza.


Pędzono je z miasta do miasta, zamknięto wreszcie znowu w ciemnym, okropnym klasztorze wśród borów, w Dziedziołach. Tam wymyślono nowy sposób nawracania: późną jesienią pławiono je w stawie.

Tam nas bywało zaszywają w wory,
I tak zaszyte obwiązują liną,
A potem djaczki, w łodziach wprzód posłani,
Płyną i płyną daleko, daleko
I na tych linach nas wleką i wleką.
A popy krzyczą: postoj! albo: tiahni!


Żydzi nawet litowali się nad niemi, lud z okolicy zbiegał się na widowisko, trzeba co innego wymyślić.

Raz na tych smętnych dziedzińcach klasztoru
W poranek szary, pomnę, rąbię drzewo,
A tu na prawo jęk i brzęk na lewo,
Jakby dwa głosy, obadwa do wtóru.

Słucham i patrzę: otwierają bramę,
Patrzę, kto wejdzie — o polski mój Chryste!
Mniszeczki wchodzą, jak my takie same,
Mrozem i wiatrem prawie przezroczyste,
Podarte na nich płaszcze i trzewiczki,
Nogi skrwawione przez mróz i przez grudę,
A twarze takie chude, takie chude!
A oczy — jakby na opłatkach świeczki.
A znów ostatnich niby wołokitów
Wpędzono drugą bramą pięć straszydeł.
Ci weszli jako puszczyki bez skrzydeł,
W łachmanach — było to pięciu unitów,
Biedniejszych od nas. Jeszcze jakaś święta
Jasność kosteczek się naszych trzymała,
Ale ci ludzie — skóra im sczerniała,
A twarze mieli takie jak zwierzęta...
Nos wklęsł, a naprzód im wybiegły szczęki,
Jak gdyby kąsać chciały, jakby głodne...


Nieszczęśliwych, skrwawionych biciem, zawleczono w dzień mroźny pod studnię i oblano wodą, która marzła na nich:

że tak poranione głowy,
Jakby zamknięte w puhar kryształowy,
Skrzą się — a brody twardnieją jak miecze.


Tak, — car ma władzę, — umie karać nieposłusznych.
Lecz krew jest jak nasienie: bujny plon wydaje. Męka nie łamie ducha, choć zabija ciało. Rosną z niej nowi rycerze-mściciele.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.