Emigracja — Rok 1863/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Emigracja — Rok 1863
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Indeks stron
Na obczyźnie.



PIEŚŃ ŻOŁNIERZA.

Ja w tej izbie spać nie mogę,
Inną izbę daj, sąsiedzie!
Bo stąd okna są na drogę,
Tędy często poczta jedzie.
A gdy w nocy trąbka dzwoni,
Tak mi mocno serce skacze:
Myślę, że trąbią do koni
I potem aż do dnia płaczę.
Oczy zamknę — to się marzy:
Nasze konie, chorągiewki,
Ognie nocne, krzyki straży
I wiarusów naszych śpiewki.
Ocykam się i w ocknieniu
Słyszę głos mego kaprala,
On mnie klaszcze po ramieniu:
— Wstawaj! jedźwa na Moskala!
Wstaję — aż ja w pruskiej ziemi!...
Już tam lepiej leżeć w błocie,
W chłodzie, głodzie i na słocie,
Ale w Polsce, między swemi.
Jużbym tej nocy nie zasnął,
A czekałbym na kaprala,
Gdyby znowu w ramię klasnął:
— Wstawaj! pódźwa na Moskala?

Adam Mickiewicz.


Tak żali się, tak czuje żołnierz, który musiał opuścić ojczyznę. Nie zbrakło mu odwagi ani męstwa, pragnął oddać życie za wolność narodu, a dziś na obcej ziemi, wygnaniec i tułacz.
Rozproszyła się po świecie armja polska, rozbrojono ją na granicy, i poszli w świat rycerze poświęcenia — na nędzę, na niedolę...
Pieśń tylko o nich śpiewa:

„A cóżeście, żołnierze, najlepszego zrobili? A cóż na to Bóg powie, żeście Polskę rzucili?
Ale ułan nie słucha, krew zapiekła się w oku, a źrenica tak sucha, jak broń jego przy boku. Cisnął kaszkiet pod nogi, wicher rozwiał włos siwy: Bądź zdrów, koniu poczciwy! tu się dzielą już drogi...
Odkąd słońce mi świeci, kraj raz trzeci upada, i ta ręka raz trzeci oszczerbioną broń składa! Nie dostaliśmy kroku, źle też płacą nam obu: dla cię niema obroku, dla mnie niema i grobu!...
I zapłakał na boje, i o lancę tłukł głową, chorągiewkę zdarł w dwoje i łzy otarł połową... I zawiązał garść ziemi, drugą ranę owinął, i w świat ruszył z młodszymi i jak wszyscy gdzieś zginął“.

W. Pol.

Pociesza nieszczęśliwych poeta Mickiewicz. I on został tułaczem, chce dzielić ich dolę, chce z nimi cierpieć, pokrzepiać ich duchem.
Sam chce zrozumieć, dlaczego stało się takie nieszczęście? Wszak Bóg jest sprawiedliwy, dlaczego dał zwycięstwo krzywdzicielom?
W najwyższym bólu woła:

„Nazywam się Miljon, bo za miljony
Kocham i cierpię katusze!
Patrzę na ojczyznę biedną
Jak syn na ojca wplecionego w koło!“


I przychodzi mu nagle myśl dziwna: czyż cierpienie jest karą od Boga zesłaną? Czyż nie cierpieli święci, a najwięcej Chrystus?
Wtedy wydaje mu się, że zrozumiał Boga: Polacy cierpią, bo są narodem wybranym, aby w nagrodę za swoje zasługi jako przedmurze chrześcijaństwa, przez mękę i śmierć, jak Chrystus, odkupili winy ludzkości. Dzieje Polski są powtórzeniem męki Chrystusa: rozpięto ją na krzyżu, cierpiała, skonała i została złożona w grobie.
Ale

„trzeciego dnia dusza powróci do ciała i Naród zmartwychwstanie i uwolni wszystkie ludy Europy z niewoli.
I przeszło już dni dwa: jeden dzień zaszedł z pierwszem wzięciem Warszawy (Suworow); a drugi dzień zaszedł z drugiem wzięciem Warszawy; a trzeci dzień wnijdzie ale nie zajdzie.
A jako ze zmartwychwstaniem Chrystusa ustały na ziemi całej ofiary krwawe, tak ze zmartwychwstaniem Narodu polskiego ustaną w Chrześcijaństwie wojny“.

Zapowiada więc Mickiewicz nową walkę, modli się o nią:

„Panie Boże wszechmogący! Dzieci narodu wojennego wznoszą ku Tobie ręce bezbronne z różnych końców świata. Wołają do Ciebie z głębi kopalni syberyjskich i ze śniegów kamczackich i ze stepów Algieru i z Francji, ziemi cudzej. A w ojczyźnie naszej, w Polsce wiernej Tobie, niewolno jest wołać do Ciebie; i starcy nasi, kobiety i dzieci modlą się do Ciebie w skrytości, myślą i łzami. Boże Jagiellonów! Boże Sobieskich! Boże Kościuszków! zlituj się nad ojczyzną naszą i nad nami. Pozwól nam modlić się znowu do Ciebie obyczajem przodków, na polu bitwy, z bronią w ręku, przed ołtarzem, zrobionym z bębnów i dział, pod baldachimem, zrobionym z orłów i chorągwi naszych; a rodzinie naszej pozwól modlić się w kościołach miast naszych i wiosek naszych, a dzieciom na grobach naszych. A wszakże niech się stanie nie nasza wola, ale Twoja. Amen“.

Wszystkich pociesza myśl nowego powstania i nowej walki, już teraz zwycięskiej. Nie po to wyszli przecież, aby zginąć na obczyźnie, lecz aby wrócić z siłą i zwyciężyć.
Wszystkie narody staną w obronie wolności, a Polacy na czele. Wtedy spadną kajdany ze wszystkich ludów uciśnionych.

Tę chwilę tak maluje poeta Słowacki:

„I oto nagle z płomienistej zorzy wystąpił rycerz na koniu, zbrojny cały, i leciał z okropnym tętentem.
A w ręku rycerza była chorągiew, a na niej trzy ogniste litery paliły się.
... I wołał grzmiącym głosem:
Oto zmartwychwstają narody! oto z trupów są bruki miast! oto lud przeważa!
Nad krwawemi rzekami i na krużgankach pałaców stoją bladzi królowie, trzymając szaty na piersiach szkarłatne, aby zakryć pierś przed kulą świszczącą i przed wichrem zemsty ludzkiej.
Korony ich ulatują z głów jak orły niebieskie, i czaszki królów są odkryte.
Bóg rzuca pioruny na głowy siwe i na obnażone z koron czoła.
Kto ma duszę, niech wstanie! niech żyje! bo jest czas żywota dla ludzi silnych“.

Tak malowało im przyszłość — marzenie.
Tem marzeniem krzepili ducha.

Lecz teraźniejszość?...





Z ojców mych ziemi przez wroga wygnany,
Deptać musiałem obcych ludzi łany.

Z. K.

Pyszne gmachy Paryża rozłożyły się wspaniale nad poważnie płynącą rzeką, jaśnieją w złotem słońcu marmurami, wabią bogactwem wystaw, pomników, pamiątek; ludno tu, gwarno, wesoło i jasno.
W oddalonej dzielnicy domy mniej ozdobne, ale wysokie, jakby pięły się do nieba, już prawie chmur sięgają. A na ulicy często słychać mowę polską: tu skupili się widać nasi rodacy-wychodźcy, tu ich najłatwiej spotkać.
Najłatwiej ich tu spotkać, bo mieszkania tanie. Niepiękne, małe, ciasne i wysoko, — jak wysoko! — ale na lepsze ich nie stać: — aby mieć dach nad głową.
Takich ulic i takich domów poszukują Polacy, którzy kraj opuścili po nieszczęśliwej walce w r. 1831. Odwiedźmy z nich jednego.
Oto dom bardzo wysoki, nienowy, schody ciemne i strome, ciasny korytarz i celki, każda z osobnem wejściem. W jednej z takich izdebek na poddaszu, z niskiem oknem, bez pieca, widzimy tapczan twardy, derką okryty starą, stół niewielki, trochę kulawy, krzesło — i to już wszystko. A jeszcze dzbanek z wodą i miska do mycia, lichtarz bez świecy, szklanka.
To mieszkanie poety Goszczyńskiego, jednego z tych, co w chłodny wieczór listopadowy stali w Łazienkach pod pomnikiem Sobieskiego.
Niejeden rok tu przeżył: tańszego mieszkania nie mógł znaleźć w Paryżu. Dziś dzień zimowy, chłodny, więc się nie podnosi z tapczana: niema po co. Robota go nie czeka, ani śniadanie gotowe; od kilku dni żył kawałkiem czerstwego chleba i wodą, — wczoraj i chleba nie jadł, bo nie ma. I sił nie ma do walki z zimnem, — pod derką na tapczanie cieplej. Nogi mu spuchły, może już nie wstanie? Jak Bóg zechce.
Chłodny, ostry wiatr przenika na poddasze, zimno tutaj i cicho, jakby się świat skończył. Wygnaniec patrzy w niebo przez małe okienko, a w myślach jego spokój...
Dzień się kończy, mrok idzie i noc zimowa długa, a jutro znów to samo. Dawniej czasem dostawał chwilowe zajęcia: jakieś lekcje, pisanie, lecz coraz trudniej o to, — tyle nędzy i potrzebujących.
Ktoś puka, wchodzi. To żona towarzysza broni, Nabielaka.
— Chorzy jesteście, panie Sewerynie? — pyta z troską i serdecznością.
— Nie. Co u was słychać?
— Głód i bieda. Ale może wam gorzej? Jedliście dziś?
— Nie jadłem i wstać mi się nie chciało: wstydzę się tego, to lenistwo, to niezgadzanie się z losem. Wstyd mi. Miałem sobie dzisiaj naprawić trzewiki, a nie zrobiłem nic. Dziękuję, żeście przyszli — to mnie zawstydziło, jutro wezmę się do roboty.
Kobieta ma łzy w oczach. I ona też głodna, myślała, że ten biedak podzieli się z nią chlebem.
Ha, trzeba jutro coś zdobyć dla niego, bo jest z tych, co w milczeniu — umierają.
I nietylko on jeden.



Na poddaszu w Brukselli, w niewielkiej izdebce, przy stoliku, założonym papierami, poważny starzec siedzi pochylony. Twarz spokojna, gęsto zmarszczkami okryta, włos biały, wzrok utonął gdzieś daleko, lecz myśl widocznie pracuje w skupieniu, z natężeniem, może z wysiłkiem.
To Joachim Lelewel, ukochany przez młodzież polską nauczyciel, uczony i historyk, z przekonań demokrata, rewolucjonista.
Dziś tułacz. Pozostała mu praca jedynie, którą ukochał, która mu życie wypełnia; ale trudno pracować na obczyźnie. Tam w Warszawie zostały jego skarby: rękopisy, księgi, zbiory, dokumenty. Czy je odzyska kiedy? Włożył w nie tyle życia, tyle mozolnej pracy, ciągle ich potrzebuje, — lecz tutaj ich nie ma.
Na ścianach izby mróz soplami lodu skrzy się i świeci, na szczęście jednak atrament nie zamarzł. Można pisać, choć ręce od zimna sztywnieją, jeszcze pracować można.
Zgromadził trochę książek, leżą na biurku, na półce, tutaj mu chyba nikt ich nie zabierze, — nie rozstanie się z niemi. Ostatni skarb, jedyny i drogo nabyty!
Godzina południowa, gospodyni obiad przynosi: herbata, suche grzanki.
Starzy ludzie niewiele potrzebują.
Znowu ktoś puka — gość. Dawny uczeń, przyjaciel. Ze zdumieniem patrzy na obiad i ściany.
— Mistrzu nasz — nie śmiem mówić, ale...
— Chcesz mię znowu stąd zabrać? Nie wyjadę. I niczego nie potrzebuję. Mam wszystko. Patrz, jak moja praca rośnie! Pragnę tylko skończyć przed śmiercią.
— Mając większe wygody, mógłbyś dłużej pracować, profesorze. Przywiozłem ci właśnie bardzo rzadki okaz, zdaje się — bardzo stary.
Oczy starca zapłonęły jasnym blaskiem, wyciągnął drżące ręce, bierze stary pieniądz, ogląda go z zajęciem.
— Gdybyś tylko pozwolił, profesorze — tylu nas jest — wszystko, co do jednej kartki przewieźlibyśmy sami.
— Ciekawa, rzadka sztuka, — nie mam takiej. Dziękuję ci, bardzo dziękuję! O tamtem nie mów. Nie chcę. I tak zabierzecie mię wkrótce.


Straszna nędza pośród „pielgrzymstwa“[1] polskiego. Francja gościnności im nie odmówiła, wyznaczyła nawet tym biedakom pensje, ależ ich tylu! tylu! — tysiące. Pensja na chleb suchy zaledwie wystarczy, a gdy potrzeba butów lub koszuli, chleba zabraknąć musi. I ciężko po ten grosz wyciągać rękę. Nie urodzili się ci ludzie żebrakami...
Braterstwo wielkie między nimi: każdy dzieli się chętnie, jeśli ma się czem podzielić; książę Czartoryski w Hotelu Lambert, swoim pałacu, wydaje dla rodaków bezpłatne obiady.
Ale trzeba się zgłosić, podać swoje nazwisko i — przyjąć ten posiłek darowany.
Wielu z tego korzysta: to ogromna pomoc, — ale większość nie przyjdzie tutaj po jałmużnę.
W wielkiej sali stół stoi, — nie nakryty, lecz długi. W godzinie południowej staje się tu ludno, a cicho i posępnie.
Wchodzi jeden po drugim żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki, Woli, oddaje kartkę, siada, i przynoszą mu posiłek. Często nie miał nic w ustach od wczorajszego obiadu, a przecież z trudnością przełyka, co dali, on, żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki. Teraz żebrak: z jałmużny żyje.
Więc cicho w wielkiej sali, nikt nie mówi, wolałby każdy nie być tu widzianym, nawet przez towarzyszów tej niedoli.
I choć biedaków wielu — niewielu „pielgrzymów“ korzysta z tego dobrodziejstwa, — większość woli głód cierpieć i umierać z głodu.


Lecz czyż tak ma być zawsze? Czyż po to przybyliśmy tutaj, aby umrzeć? Zstąpiliśmy za życia do grobu?
Nie! Nie! Nie! My żyć chcemy! chcemy ratować ojczyznę. Po tośmy tu przybyli. Niewolno nam siedzieć bezczynnie: — to zdrada. Zbierzmy się, radźmy. Do czynu, do pracy! Niech wodzowie prowadzą.
Wodzowie!!
Żal, ból, gorycz wzbiera w piersiach na to słowo. Wodzowie! — Oni tak ufali wodzom! Tak chętnie na ich rozkaz oddawali życie. A któż zgubił sprawę powstania?
Oni byli „rozumni szałem“, — a wodzowie!
— Zdradzono nas! Oszukano! Zaprzedano! Nie dajmy się, bracia, dłużej oszukiwać: sąd i kara na zdrajców przedewszystkiem!
— Sąd! kara! — domagają się nieszczęśni.
— Chłopicki zdrajca! — wybucha ktoś groźnie.
— Zapłacił pod Grochowem.
— Skrzynecki zdrajca! Skrzynecki! Skrzynecki!
Lecz pamiętają inni Olszynkę, Ostrołękę. Patrzyli na jego odwagę, czynów sądzić nie mogą, nie umieją.
— Krukowiecki! Krukowiecki! poddał Warszawę!
— Nie ma go między nami. Piętnujmy hańbą jego imię!
Ból, gorycz, nędza, przebyte cierpienia dają ich słowom siłę. Oni czują, że gdzieś są winni, więc żądają kary.
— Bracia — odzywa się ktoś spokojniejszy, — czy o karę nam chodzi? Nie zbaczajmy z drogi. Karę zostawmy Bogu. On jeden widzi wszystko i może karać sprawiedliwie.
— Bóg zapomniał o nas! A może Go niema! Musim liczyć na własne siły.
— Zgoda, liczmy na nie, lecz skierujmy wszystkie do jednego celu: chcemy ratować ojczyznę. Tam pastwi się tyran, my tu umieramy, — tak nie może być dłużej.
— Po co nas wyprowadzili? Dlaczego nie zginęliśmy tam, na swojej ziemi? Zbrodnia! zbrodnia!
— Może zbrodnia, ale jej nie cofniemy, — myślmy, co czynić teraz.
— Powrócić i odwołać się do ludu. Pomiędzy lud iść trzeba. Żaden wróg nas nie zmoże, gdy cały lud powstanie. Dlaczego lud dotąd w niewoli u panów? Dlaczego chłop nie uwłaszczony? Dlaczego sejm wolności ludu nie ogłosił?
— Sejm zdrajca! Sejm nas zgubił!
— Panowie nas zgubili, szlachta. Dlaczego lud nie uwłaszczony? Szlachta nie chciała zrzec się robotnika. Precz ze szlachtą!
— Sejm zawinił, może nie w jednem, ale nie o to nam chodzi. Nie sąd i kara teraz, ale nowe poświęcenia: co czynić mamy, aby ratować ojczyznę? Tam wróg mści się i depcze, miażdży, — stamtąd wzywa nas jęk.
Umilkli. Ten jęk słyszą: drży w powietrzu. Tak, tam dzieją się straszne rzeczy...
Więc ogarnia ich rozpacz.
— Wracajmy, wracajmy! Walczyć, zginąć. Śmierć zdrajcom! Precz ze szlachtą! Przez lud do wolności!
— Z ludem i przez lud. Lecz sam lud nie podoła. Naród to wszystkie stany. Na szlachcie ciężą winy, ale wspomnijcie Czarnieckich, Żółkiewskich, Sobieskich, tysiące innych, którzy przez całe stulecia przelewali krew za ojczyznę. Sprawiedliwym być trzeba.

„Któż, zachwycon zdarzeń ściekiem,
Nie popełnił nigdy winy?
Chyba jeden Ten Jedyny,
Co był Bogiem i człowiekiem!“


Słusznie mówi poeta:

„Jeden tylko, jeden cud:
Z polską szlachtą polski lud!“


— Szlachcic! Arystokrata! Broni swoich! Nie potrzeba nam kaznodziejów. Dość męki, posłuszeństwa, wiary w wasze hasła, — sami zrobimy teraz sprawiedliwość. Nową pójdziemy drogą.
— Co to znaczy?
— Wy wierzycie w szablę i szlachtę, a my wierzymy w lud.
— My jeszcze wierzymy w Boga.
— A my we własne siły. Zmarnowaliście przeszłość, uprzątnąć trzeba gruzy, nowy wzniesiemy gmach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— A więc zrywacie jedność?

— Własną pójdziemy drogą.
— Pokój z wami, bracia. Zawsze podamy wam rękę, gdy powrócicie do nas.
— Nie wrócimy do próchna.
Pielgrzymi polscy dzielą się na dwa obozy: niezgoda poszła z nimi na wygnanie.


Mickiewicz pragnie pojednać zwaśnionych: naród polski jeden być musi, ojczyzna matką wszystkich.
Jak Chrystus — uczy w przypowieści:

„Leżała pewna niewiasta w letargu i wezwał syn lekarzy.
Rzekli lekarze: wybierz jednego z nas, aby ją leczył.
Rzekł jeden lekarz: ja będę ją leczył w taki sposób.
Lecz inni zawołali: niech lepiej umrze, niżby miała być leczona w taki sposób.
A drugi rzekł: ja będę ją leczył podług takiej nauki. — Lecz inni zawołali: — niech lepiej umrze, niż gdyby miała być leczona podług takiej nauki.
I rzekł syn: — leczcież jakkolwiek, byleście ją wyleczyli. — Ale lekarze nie chcieli się zgodzić, jeden żadnym sposobem nie chciał ustąpić drugiemu.
Wtedy syn z żalem i rozpaczą zawołał: — O matko moja! — A niewiasta na głos syna obudziła się i wyzdrowiała. Lekarzów wypędzono.
Niektórzy z was mówią: niech lepiej Polska leży w niewoli, niż gdyby zbudzić się miała według demokracji; a drudzy: niech lepiej leży, niż gdyby zbudzić się miała według arystokracji; a inni: — niech lepiej leży, niż gdyby miała granice takie, a inni — owakie. Ci są lekarzami, nie synami, i nie kochają matki ojczyzny.
Zaprawdę powiadam wam, iż rząd w Polsce lepszy będzie niż wszystkie, o których wiecie, a granice większe będą, niż były kiedykolwiek. A każdy z was ma w duszy swej ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic.
O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa i powiększycie granice“.

p. A. M.

Wielkie, rozumne słowa, słowa wieszcza-proroka, słowa natchnione przez Boga. Budzą nadzieję, wiarę i wskazują drogę, najpiękniejszą, jedyną.
„Zasiewajcie miłość ojczyzny i ducha poświęcenia, a bądźcie pewni, iż wyrośnie Rzeczpospolita wielka i potężna“.
Nie słuchają nieszczęśni zapaleńcy. Zanadto są nieszczęśliwi, aby wielkie prawdy zrozumieć.
I wre waśń, nienawiść, gorycz, zemsta, które wydają kwiaty zatrute i krwawe.


Na ulicach Paryża wczesny zmrok zimowy, lekki śnieg prószy białemi gwiazdkami i stroi drzewa, dachy i przechodniów, — ludzie spieszą się ukryć przed chłodem i śniegiem: weselej w ciepłem mieszkaniu.
Nie spieszy wcale wysoki mężczyzna; jak gdyby nie czuł chłodu, idzie powoli, pogrążony w myślach. Przystanął wreszcie, jakby się zawahał: wejść czy jeszcze zawrócić? Niema po co wracać, — nic już nie zrobi dzisiaj.
Bez pośpiechu wchodzi na schody, widocznie przygnębiony jakąś myślą. Ale nic nie pomoże, — oto drzwi jego mieszkania.
W kuchence ciemno, — w sąsiednim pokoju przy słabym blasku świecy widać trzy osoby, skupione przy fortepianie: matka jedną ręką uderza w klawisze, a dwoje dzieci zgodnie śpiewa cienkiemi głosami:
— Idzie żołnierz borem, lasem, borem, lasem, borem, lasem!...
— Tatuś! tatuś! — krzyknęły nagle i rzuciły się ku wchodzącemu, jakby go witały z dalekiej podróży.
I kobieta powstała, spojrzała na męża, lecz snadź nie wyczytała dobrej wieści w jego twarzy, bo z tłumionem westchnieniem spuściła powieki, nie chcąc może, by widział smutek jej spojrzenia.
— Bądź spokojna, Celino — przemówił mężczyzna łagodnie — oto bułka dla dzieci, jutro dostanę pieniędzy. Mam przecież złoty zegarek, zastawię go lub sprzedam i przyniosę na chleb i mleko, zanim wstaną. Dziś zjedzą resztę zupy i tę bułkę, a my możemy pościć. Iluż to biedaków naszych po kilka dni nie jada!
— O dzieci tylko chodzi — szepnęła kobieta. — Zegarek nie na długo nam wystarczy.
— Wiem, moja droga, ale bądź spokojna. Pracę jakąkolwiek znajdę, a tymczasem sprzedamy, co możemy.
— Cóż my mamy? Trochę ubrania, — niewiele.
— Zgodziłem się dziś przyjąć miejsce bibljotekarza i mam je objąć wkrótce. Pensja bardzo mała, ale coś zarobię piórem. Aby dzieci nie były głodne.
— Biedaku! — z żalem szepnęła kobieta i spojrzała na dzieci, które, nie wiedząc o niczem, nakrywały białą serwetą do stołu, przysuwały do niego fotel ojca.
— Nie ubolewaj nade mną, Celino — rzekł Mickiewicz, poważnie patrząc w oczy żony. — Ja szczęśliwszy jestem od ciebie, bo wierzę, że to wszystko, co Bóg zsyła, jest dobre i potrzebne dla nas.
— I ta nędza? — szepnęła z boleścią kobieta. — U nas, wkoło nas, — tylu nieszczęśliwych...
Tak, głód i nędza zawitały nawet do skromnego schronienia wielkiego poety, którego arcydzieła są i będą zawsze największym skarbem całego narodu. Ależ któż miał kupować jego książki? za granicą: cudzoziemcy i biedacy; do kraju ich nie wpuszczano: zabronione!
Więc wieszcz-poeta, prorok — żyje w nędzy.
Zresztą odważnie walczył z losem i ubóstwem, jak zwykle człowiek wielki. Miał nawet lepsze czasy, tu, w Paryżu. Otrzymał miejsce profesora literatur słowiańskich; miał mówić cudzoziemcom o tych nieznanych krajach, ich przeszłości, wielkich dziełach, wielkich ludziach.
Tłum zapełnił olbrzymią salę, cisną się cudzoziemcy i rodacy, siwe głowy, ludzie poważni, każdy chce słyszeć mistrza, którego nazwisko zna cała Europa.
Wszedł na katedrę — przemówił i zdumiał, porwał i zachwycił słuchaczów. Wydaje im się, że podniósł kurtynę i przesuwa przed ich oczyma szereg wspaniałych obrazów. Widzą ten Wschód nieznany, innych ludzi, ich dusze, dzieje, życie. Staje przed nimi postać Iwana Groźnego w całej grozie niepojętego okrucieństwa. I Polska. Cały świat nowy, odmienny, a żywy, pełen blasku, barwy i ruchu, malowany pendzlem poety.
Ciekawych coraz więcej ciśnie się na te wykłady, cała inteligencja gromadzi się tutaj, przybywają słuchacze zdaleka.
Lecz Mickiewicz i na katedrze nie umiał zapomnieć, że jest „pielgrzymem polskim“, — jego dusza i serce nie umiały się oderwać od

tych pól, malowanych zbożem rozmaitem,
wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem


i coraz więcej zwracał się ku nim wyłącznie: mówił o krzywdzicielach i o krzywdach, mówił, że tępić zło powinien każdy:

„a kto nie wyjdzie z domu, aby zło znaleźć i z oblicza ziemi wygładzić, do tego zło samo przyjdzie i stanie przed obliczem jego“.
Złem jest despotyzm carów, wszelki gwałt i krzywda, a kto na krzywdę brata patrzy obojętnie, sam współwinnym się czyni.
Nawoływał ludzi do pracy nad sobą, do uszlachetnienia dusz własnych. Wtedy Królestwo Boże zapanuje na całej ziemi, pokój i szczęście wszystkich.
Nie o tem miał nauczać i wykładać, więc otrzymał dymisję.
Wówczas zabrakło chleba jego dzieciom.



W cichym szwajcarskim domku, w małym pokoiku z widokiem na śnieżne Alpy i błękitne jezioro Leman, spotykamy drugiego wielkiego poetę, Juljusza Słowackiego. Zapatrzony w cudny krajobraz, marzy i tęskni, i pisze do matki pełne smutku listy.
„O droga matko, ubogi wyrobnik zarabia na życie i utrzymuje rodzinę, a ja nie mam na to, abyś przyjechała do mnie, abym mógł ręce twoje oblać łzami i u nóg twych wypłakać całą tęsknotę duszy.
Nie mam na to. Żyję z pieniędzy, które ty mi przyślesz, bo inaczej nie miałbym na suchy kawałek chleba. Wyprowadzam się z tego pokoiku, w którym przez lat parę było mi tak dobrze, bo nie mam czem za niego tyle płacić. Poczciwa gospodyni oddałaby mi go za połowę ceny, ale przecież nie mogę krzywdzić kobiety.
Jak tam pięknie musi być u was!... Słońce za las zachodzi, i z pól wracają z pieśniami żniwiarze, z łąk skoszonych płynie woń siana; ty, matko droga, siedzisz na ganeczku i patrzysz na drogę, którą syn twój nie wróci nigdy...
A kiedy o tem myślę, żal mię zdejmuje niewypowiedziany, i oddałbym za jeden taki wieczór cichy na starym ganku z wami wszystkie piękności obczyzny i wszystkie smutne dni życia mojego“.

I ucieka poeta-tułacz z nad błękitnego jeziora, spieszy do Ziemi Świętej, złożyć u grobu Chrystusa swe zbolałe i smutne serce. Lecz na okręcie ogarnia go większa tęsknota, i skarży się samemu Bogu:

Smutno mi, Boże! dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą,
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą.
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze —
Smutno mi, Boże!

Kazano w kraju niewinnej dziecinie
Modlić się za mnie codzień, a ja przecie
Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie,
Płynąc po świecie.
Więc że modlitwa dziecka nic nie może,
Smutno mi, Boże!


Tak smutno, że zamyka się w cichym klasztorze i w przecudnej powieści maluje tęsknotę swej duszy, która ucieka z ciała do ojczyzny, stąpając po fali jeziora jak anioł z opuszczonemi skrzydłami.

„I stało się, że na dziecka wołanie wyszedł z Anhellego duch, mający postać piękną i barwy rozmaite i skrzydła białe na ramionach.
A ujrzawszy się wolnym, poszedł ów anioł na wodę i po słupie światłości księżycowej odchodził na południe.
Gdy więc już był daleko i na środku stawu, rozkazał Szaman owej dziecinie zawołać duszę, aby wróciła.
I obejrzał się duch jasny na wołanie dziecka i powracał leniwo po złotej fali, wlokąc po niej końce skrzydeł, obwisłych ze smutku.
A gdy mu rozkazał Szaman wstąpić w ciało człowieka, jęknął jak harfa rozbita i wzdrygnął się, lecz posłuchał.
...A zbudziwszy się, Anhelli zapytał: Cóż więc uczyniła dusza moja, będąc wolną?
Odpowiedział mu Szaman: Oto poszła po tym gościńcu złotym, co jest na wodzie od księżyca, i uciekała w tamtą stronę, jak człowiek, co się spieszy.
A na te słowa spuścił głowę Anhelli, i zamyśliwszy się, zaczął płakać, mówiąc: Oto chciała powrócić do ojczyzny!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I powróci tam kiedyś dusza... ale ciało do śmierci tułać się będzie i spocznie pośród obcych, w samotnym, dalekim grobie...


W prastarym, wspaniałym Rzymie trzeci poeta, najmłodszy z wielkiej trójcy, Zygmunt Krasiński.
Temu nie braknie złota ani wygód, choć po bratersku dzieli się swoim dostatkiem z biedniejszymi, ale dusza jego smutna, bo patrzy na niedole i nędzę współbraci.
A gorzej od ich nędzy boli go niezgoda, bolą krwawe hasła zemsty, nienawiści.
Chce im powiedzieć, że to pokusy szatana, a że poetą jest, więc tworzy dzieje szlachetnego, niezłomnego Greka, Irydjona, który kochał ojczyznę całą duszą, nienawidził Rzymu, jej pana i gnębiciela. Nienawidził i postanowił oddać życie, by pomścić krzywdy swojego narodu, obalić wieczne miasto, zburzyć jego mury, podeptać wielkość i potęgę.
Po to jedynie żyje. Wyrzeka się wszelkiego szczęścia, byle nasycić zemstę. A nie wie, że to szatan sieje mu w sercu te ziarna i cieszy się ich kwiatem, bo w moc jego oddają piękną i szlachetną duszę.
Już kusiciel wyciąga po nią chciwe szpony, już ją zagarnia jako własność swoją, ale w godzinie sądu anioł miłosierdzia wzywa litości Boga, bo Irydjon kochał ojczyznę, bo z miłości wypływały jego błędy: — „Nie karz go, Panie, bo on kochał Grecję“.
Ta wielka miłość ocala winnego. Szatan oddala się upokorzony, a Bóg za pokutę posyła Irydjona na ziemię powtórnie, ażeby kochał, cierpiał — i przebaczał.
„Zamieszkasz pośród nowych braci i po raz drugi ujrzysz miłość swoją konającą i umęczoną, — a jeśli wytrwasz, przebaczysz, a kochać nie przestaniesz, będziesz wolnym Synem Niebios“.
Miłość jedynie jest zbawieniem świata, więc Krasiński wzywa rodaków do jedności, do wyrzucenia z serca nienawiści: „jeden tylko, jeden cud: z szlachtą polską polski lud“. Nie jako wrogi, gotowe do walki, lecz jako bracia, dzieci jednej ziemi.
Do oskarżycieli, często lekkomyślnie potępiających przeszłość, której nie znają dobrze, woła z serdecznem oburzeniem:

„Ty nie szukaj w ojcach winy!“
............
„Jakiż naród, jakiż stan —
Wiekże jaki z czystem czołem
Krzyknąć może: Jam aniołem!
Jam nie zadał drugim ran!“


Więc nie sądź, ale pracuj, nad własnym pracuj duchem —

„Bo cel światów — szlachetnienie!“


A jeśli żyć będziesz z tą myślą, świat wkońcu przyznać musi,

„Że na ziemi być Polakiem —
To żyć Bosko i szlachetnie!“




Gdzież jeszcze szukać wygnańców tułaczy? Widzieliśmy ich na Zachodzie, w krajach ludnych i bogatych, cierpiących nędzę i samotność ducha, szalejących nieraz z rozpaczy. Ale czyż tam jedynie płynęły te rzesze tęskniące „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych!“?
Oto przed nami inny świat, na Wschodzie.
Biały od śniegu, nieprzejrzany okiem, bezludny, pusty, głuchy. Wielki płaszcz borów rozesłał się po nim, lecz mróz-władca położył mu granicę; dalej już tylko bezdrzewna pustynia i srebrne wstęgi rzek, które zdążają do morza; tu szaleje wicher północny, a góry lodu wznoszą dumne czoła.
Może i piękna jest ta ziemia biała, zimna, czysta i cicha, może i piękna jest dla ludzi wolnych. Ale takich niema tu wcale.
Carscy słudzy poplamili ją gniazdami nędzy, rozpusty, zbrodni; dziki właściciel tych nagich obszarów jak zwierz leśny kryje się w puszczy; przestępcy-niewolnicy pracują w kajdanach, dobywając z łona jej złoto i skarby, albo jęczą w lochach więziennych.
Niebrak i tu wygnańców z polskiej ziemi: naliczyć ich można tysiące. Ciężko im płynie życie: w dzień pod batem dozorcy, noc w zgniłem powietrzu więziennej otchłani, gdzie im wolno we śnie marzyć o przeszłości. Przyszłości dla nich niema.

„Stąpaj tutaj ostrożnie — przemawia poeta — bo ta ziemia brukowana jest ludźmi śpiącymi. Słyszysz? oto oddychają głośno, a niektórzy z nich jęczą i gadają przez sen.
Jeden o matce swojej, drugi o siostrach i braciach, a trzeci o domu swoim, o tej, którą umiłował, i o łanach, gdzie mu się zboże kłaniało, jak panu swemu; — i szczęśliwi są teraz przez sen... lecz się zbudzą.
W innych kopalniach wyją zbrodniarze, lecz ta jest tylko grobem synów ojczyzny i pełna cichości.
Łańcuch, co tu szczęka, smutny ma głos, a w sklepieniu są różne echa, i jedno echo, które mówi: Żałuję was!“

Tutaj spoczną ich kości po ciężkim trudzie życia, ich prochy w obcą zamienią się ziemię...
Tu skonał Piotr Wysocki.



Nieskończenie smutną jest ziemia wygnania.

„Tam (w ojczyźnie) weselszy deptałem twoje trzęsawice, niż rubinowe morwy, złote ananasy“ — na obczyźnie — śpiewa Mickiewicz.

„Znaszli ten kraj, gdzie kwitną nad grobami piołuny? Gdzie niebo twarz błękitną w szare kryje całuny? Gdzie pole kośćmi siane, las szumi pieśń cmentarną, rzeki łzami wezbrane przez ziemię płyną czarną? — Kraj ten smutny, ubogi, ciągnie serce tułacze: on nad wszystko nam drogi: my z nim, on z nami płacze“... — skarży się Józef Ignacy Kraszewski, poeta i powieściopisarz, tułacz i wygnaniec, tęskniący do ziemi ojczystej.
Nie ujrzą jej, nie ujrzą więcej te tysiące.



Czasem jednakże powracają prochy.
Oto w tureckim Konstantynopolu tłum nieprzejrzany zaległ ulice i dachy, mimo chmurnego nieba i potoków deszczu, który spływa na ziemię niby łzy niebieskie.
To pogrzeb Mickiewicza. Tutaj umarł, lecz ciało jego tu nie spocznie: czarny karawan ciągnie para wołów, na nim trumna bez ozdób.
Tłum postępuje za nią: Polacy, Francuzi, Włosi, Grecy, Niemcy, Ormianie, Bułgarzy, Serbowie, Kroaci, Dalmaci, Bośniacy, Czarnogórcy — Turcy.
Poważnie, uroczyście brzmi marsz pogrzebowy, środkiem ulicy wojsko w dwóch szeregach, i ten orszak żałobny bez końca, bez końca.

Dokąd idą? — Do portu, skąd statek francuski zabierze ciało tymczasowo do Paryża, zanim spocznie w królewskich grobach na Wawelu w r. 1890.


Pod trzema zaborami.

Jest w carskim Kremlu pewna pałata,
W której zamknięto skarby z pół świata;
Pełno ich wszędzie, jakby posiane!
Czy to zdobyte? — Nie, zrabowane!
Na każdej rzeczy, która tu leży,
Można kłaść napis: „idzie z grabieży“.

W. Bełza.

W Warszawie na zamku królewskim Paskiewicz. Drży przed nim stolica, kraj cały. Car wydał Polskę na łup jego samowoli: konstytucja zniesiona, wolno mu aresztować, wieszać, więzić, ścinać, wysyłać na Syberję, odbierać majątki, pozbawiać urzędów, pracy, chleba, życia. Wolno mu wszystko.
Car ciężką stopą depcze polską ziemię, chciałby zetrzeć jej ślady.
Więc trwoga w mieście, cisza, przygnębienie. Nie widać swobodnego uśmiechu, spojrzenia, lecz niewolno być smutnym, zamyślonym: to podejrzane; taki łatwo się może znaleźć w Cytadeli.
Bo cesarz zburzył całą dzielnicę Warszawy i zbudował na jej krańcu Cytadelę, by groziła miastu zniszczeniem.
Wszelkie związki, stowarzyszenia zabronione; przestało istnieć Towarzystwo Przyjaciół Nauk, jego piękna siedziba, dom Staszyca, zagrabiony na własność rządu.
Cóż to za szereg wozów między Kopernikiem, domem Staszyca, wzdłuż Nowego Światu? To wywożą do Petersburga wspaniałą bibljotekę Towarzystwa, przeszło dwieście tysięcy tomów cennych książek i rękopisów. Zgromadziła ją miłość kraju i oświaty, dzisiaj zabiera przemoc. Żołnierze sypią książki na wozy jak drzewo albo węgiel kamienny, gniotą, łamią, obcinają nieraz bagnetami jakieś niesforne części. Dla nich to zużyty papier. W smutnym stanie dojedzie do carskiej stolicy, moczony deszczem, przysypany kurzem, ale tam stworzy carską bibljotekę, jakiej Rosja dotąd nie miała.
W Polsce książki zbyteczne, wcale niepotrzebne, nawet bardzo szkodliwe, bo mówią o przeszłości, o której Polak powinien zapomnieć, jeśli chce żyć spokojnie. To też dla szczęścia poddanych cesarz tępi wszelką oświatę. Uniwersytet warszawski zamknięto, w Wilnie także; młodzież polska może uczyć się w Kijowie, a wreszcie w Moskwie albo w Petersburgu. Tam powietrze o wiele zdrowsze dla Polaka. Tam się dowie, jak Rosja jest potężna, i prędzej zapomni o mrzonkach.
Nad szkołą średnią też troskliwy nadzór, nad uczniem i nauczycielem, — często biorą do wojska prosto z ławy szkolnej.
A po wsiach coraz mniej szkółek. Lud się o nie nie upomina, bo jeszcze nie rozumie korzyści oświaty, a zamknięcie szkółki zwalnia go od opłat. I pan się nie upomina, bo rząd przysyła zwykle zaufanych nauczycieli.
I coraz ciemniej w duszach. Coraz mniej ludzie czytają: za książkę można się dostać na Sybir. Mickiewicz najsurowiej zabroniony, niebezpiecznie mieć w domu bibljotekę, to naraża często na rewizję; nawet czytanie gazet podejrzane: na takiego zaraz zwracają uwagę.
Do Cytadeli dostać się tak łatwo, a mało kto stamtąd powraca.
Więc obok Paskiewicza strach panuje w mieście: ludzie boją się swego cienia. Kwiat narodu ścięty, przyziemne tylko liście pozostały, nie mają siły podnieść się ku niebu. Ojcowie drżą o dzieci, boją się słowa: ojczyzna, nadzieja, bo to droga na szubienicę. Niech młode pokolenie zapomni o przeszłości, byle pozostało przy życiu. Tylu zginęło, tylu! Tyle zapału, wiary! A dziś co? — Cmentarzysko.
Cesarz przyjechał, cesarz! Po pięciu latach gniewu raczył wstąpić do Warszawy, w pałacu Łazienkowskim przyjmuje delegację obywateli miasta.
Dopuścił ich do siebie, lecz nie pozwala przemówić.
— Nie pozwalam wam mówić do mnie, bo nie chcę słuchać kłamstw. Wiem, żeście gotowi zrobić rewolucję przy pierwszej sposobności, ale na to mam dzisiaj Cytadelę. Jeden strzał z waszej strony, i gruzy zostaną z Warszawy.
Tak łaskawie przemawia monarcha.



A na Litwie?
Litwa konstytucji nie miała, więc jej zbrodnia jeszcze straszniejsza: śmieli podnieść oręż przeciw panu swemu! śmieli się modlić o wolność w kościołach!
I rośnie las szubienic, ziemia krwią przesiąkła.
Rzeź w kościele w Oszmianie urządzono w początkach powstania.

„Na oszmiańskim kościele w drugą kwietnia niedzielę
Dzwon zwoływał na ranne modlitwy,
I lud tłumnie zebrany błaga Pana nad Pany
O opiekę dla Polski i Litwy.

Wtem szczęk broni i strzały pośród miasta zagrzmiały,
Bruk zatętniał pod koni kopytem:
We drzwiach słychać już krzyki i Czerkiesów tłum dziki
Wbiega w kościół z kindżałem dobytym.

I oprawcy bez duszy, których serca nie wzruszy
Ni płacz dziecka, ni starca włos biały,
Nie spoczęli w swem dziele, aże w całym kościele
Trupy tylko w krwi strugach zostały“.

K. Gaszyński.

Za dużo Polaków na Litwie, za dużo! zmordują się oprawcy, a niedość ubyło, — trzeba inny sposób wynaleźć:
Dla szczęścia poddanych całe wsie wysiedlają na południe, het, w stepy czarnomorskie, aż nad Wołgę. Tam ziemia lepsza. A opuszczone obszary zajmie lud prawosławny.
I ciągną na wygnanie nieszczęśliwe tłumy, nie zobaczą już ziemi ojczystej, między obcymi zginą, może zapomną wiary, a ich dzieci czy wnuki własnego języka.
Tak wysiedlono blisko 50 tysięcy rodzin litewskich i polskich. Wzmocniło się na Litwie prawosławie!
Cesarz wzmocni je lepiej, bo zniósł unję. Niewolno być unitą: kościoły unickie zabrano na cerkwie, klasztory na monastery. Ludność unicka musi przyjąć prawosławie, lub cierpieć prześladowanie i męki.
Opowiedziała to Matka Makryna, przełożona klasztoru Bazyljanek w Mińsku, która śmiała się oprzeć rozkazowi i po wielu męczarniach uciekła z więzienia, by odsłonić prawdę przed światem.

Słuchaj, ty nie wiesz, co w niewieścich duszach
Strach wstydu rodzi, brzęk bagnetów w uszach;
Nie wiesz, jak drgają wszystkie żyłki ciała,
Gdy jakie brudne słowo w uszy wpadnie.
Słuchaj, gdym pierwszy raz ja w kark dostała,
To zabrzęczały zęby tak szkaradnie —
To piekłem zemsty zawrzałam — kobieta,
Ja, Polka — pierwszy raz na rynku bita!
............
Potem dopiero tak podniosłam duszę,
Że smakowały mi prawie katusze.

Zamknięto je w ruskim klasztorze w Witebsku.

Tam nas Moskiewki, okropne czernice,
Wtrąciły wszystkie do wilgotnej jamy.
A klasztor cały był ciemny, pijacki,
Głuchy — i ciężki wszędy smród żołdacki
Łoju i skóry i prostej gorzałki
I wstrętu, który czynią zgniłe grochy;

A często kobiet bitych słychać szlochy
I świst wężowy smagającej pałki...
O straszne ruskie klasztory, straszliwe!
Piekło, powiadam tobie, piekło żywe!...


Bite, morzone głodem, pędzone do pracy nad siły, wytrwały jednak wszystkie. Umierały, lecz żadna nie uległa kusicielom, nie zaparła się wiary.
Wzięto je do mularki.

Dwie biedne spadły z rusztowania,
A jedną kamień, urwany ze sznura,
Zdjął, lecąc jako młyn okropny z góry,

I tylko krwawe purpurowe sznury,
Plamiące długo białości wapienne,
Przypominały nam długo i długo,
Że tak zabita jedna siostra nasza.


Pędzono je z miasta do miasta, zamknięto wreszcie znowu w ciemnym, okropnym klasztorze wśród borów, w Dziedziołach. Tam wymyślono nowy sposób nawracania: późną jesienią pławiono je w stawie.

Tam nas bywało zaszywają w wory,
I tak zaszyte obwiązują liną,
A potem djaczki, w łodziach wprzód posłani,
Płyną i płyną daleko, daleko
I na tych linach nas wleką i wleką.
A popy krzyczą: postoj! albo: tiahni!


Żydzi nawet litowali się nad niemi, lud z okolicy zbiegał się na widowisko, trzeba co innego wymyślić.

Raz na tych smętnych dziedzińcach klasztoru
W poranek szary, pomnę, rąbię drzewo,
A tu na prawo jęk i brzęk na lewo,
Jakby dwa głosy, obadwa do wtóru.

Słucham i patrzę: otwierają bramę,
Patrzę, kto wejdzie — o polski mój Chryste!
Mniszeczki wchodzą, jak my takie same,
Mrozem i wiatrem prawie przezroczyste,
Podarte na nich płaszcze i trzewiczki,
Nogi skrwawione przez mróz i przez grudę,
A twarze takie chude, takie chude!
A oczy — jakby na opłatkach świeczki.
A znów ostatnich niby wołokitów
Wpędzono drugą bramą pięć straszydeł.
Ci weszli jako puszczyki bez skrzydeł,
W łachmanach — było to pięciu unitów,
Biedniejszych od nas. Jeszcze jakaś święta
Jasność kosteczek się naszych trzymała,
Ale ci ludzie — skóra im sczerniała,
A twarze mieli takie jak zwierzęta...
Nos wklęsł, a naprzód im wybiegły szczęki,
Jak gdyby kąsać chciały, jakby głodne...


Nieszczęśliwych, skrwawionych biciem, zawleczono w dzień mroźny pod studnię i oblano wodą, która marzła na nich:

że tak poranione głowy,
Jakby zamknięte w puhar kryształowy,
Skrzą się — a brody twardnieją jak miecze.


Tak, — car ma władzę, — umie karać nieposłusznych.
Lecz krew jest jak nasienie: bujny plon wydaje. Męka nie łamie ducha, choć zabija ciało. Rosną z niej nowi rycerze-mściciele.



Szymon Konarski.

W kraju ucisk niewoli, a my giniemy marnie na obczyźnie, dlaczego? Walczyć trzeba o wolność — powtarzali wygnańcy coraz głośniej.
Ale walczyć orężem niepodobna, dopóki do tej walki nie stanie naród cały: trzeba przedtem uświadomienia narodu, oświaty. Taka praca musi poprzedzić powstanie.
Zrozumieli to emigranci po kilku nieszczęśliwych próbach zbrojnego powrotu do kraju, wyobrażając sobie, że lud powstanie na hasło: Do broni!
Nie, nie powstanie, bo nie rozumie po co, — nie wie, co to wolność, nie wie, kto jej wrogiem.
Trzeba go przygotować i oświecić.
Wielka to i mądra droga, lecz trudna wobec przeszkód, jakie na każdym kroku stawia nieprzyjaciel. Wymaga poświęcenia, zaparcia się siebie, oddania jej życia. Ale któż z nich go nie odda dla ojczyzny? Kilka lat takiej pracy, kilka ofiar wystarczy — wierzą mocno — by lud poznał prawdę, — wtedy inaczej uda się powstanie. Wtedy zaświta wolność.
Więc spieszą do kraju najlepsze jednostki, najdzielniejsze, najszlachetniejsze; wielu zginie, lecz rzucą ziarno. Między nimi Szymon Konarski.
Rzucił wolną Szwajcarję, ciche życie i byt zapewniony pracą, wdział chłopską sukmanę i przeszedł granicę.
Rozpoczął trudne, niebezpieczne życie.
Wędruje jako wyrobnik po kraju, od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, pracuje siekierą, piłą, jak się zdarzy, rozmawia z ludem; — bardziej zbliżyć się nie można: budzi w nim duszę.
Lecz sam — wie dobrze — nie wskrzesi miljonów, potrzebuje pomocy. Zbliża się więc do dworów, młodzieży, kobiet, trafi i na plebanję, a wszędzie umie przemówić, zachęcić, zbudzić zapał, zorganizować robotę. Łączy chłopa i pana, prostaka i księdza, starca, kobietę, młodzież w jedno wielkie „Stowarzyszenie ludu polskiego“. Setki, tysiące ludzi składają mu przysięgę, w tysiącach dusz zapalił iskrę życia.
I idzie coraz dalej. Ogarnął Wołyń, Podole i Litwę, wszędzie ma pomoc, bezpieczne schronienie w jakim zapadłym dworze pośród lasów.
A w dworach, dworkach, po wsiach uczą wiejskie dzieci, rozpowszechniają książki, szerzą jasne myśli, w martwych sercach budzą uczucia. Widzi owoc tej pracy i podwaja siły: każdej godziny szkoda.
Już trzeci rok w ten sposób pracuje wytrwale. Wiedzą o nim szpiegi, szukają go władze, ale napróżno: niema zdrajcy wśród przyjaciół Konarskiego, uchodzi wciąż szczęśliwie, schwytać go nie mogą.
Wreszcie są pewni, że musi być w Wilnie.
Obstawiono wszystkie rogatki, wszędzie rewizje, śledztwa, rozrzucono w policji fotografje: zostanie ujęty.
Ze szpitala, gdzie się ukrywał, wywieziono go w trumnie, jako nieboszczyka.
Usmolony, przebrany, w chłopskim kożuchu usiadł obok woźnicy na koźle i wyjeżdża szczęśliwie w powozie swego znajomego.
W pierwszym jednak zajeździe, gdy zmieniano konie, poznał go szpieg. Nie było już ratunku. Uwięziono go w tej samej celi klasztoru Bazyljanów, w której siedział niegdyś Mickiewicz.
Zapomocą mąk strasznych chcą mu wydrzeć nazwiska spiskowych, lecz trafili na żelaznego człowieka. Znosi największe męczarnie i milczy: nie zdradzi nikogo, a sam do wszystkiego przyznaje się chętnie.
— Uczyłem, budziłem, oświecałem, — pracowałem dla wolności, oddam za nią życie.
Dla wroga to mało, on się pastwi nad nieszczęśliwym, — wyrok śmierci dla niego będzie wyzwoleniem. Skazano go na rozstrzelanie.

26 lutego 1839 r. wbito pal na Pohulance, przedmieściu wileńskiem, gdzie „pohulała“ nieraz dzicz moskiewska. Dokoła stoją żołnierze pod bronią, za chwilę ukaże się więzień.
Całą przestrzeń wolną zajął tłum milczący. Nie przez ciekawość tu przyszedł: wszystkie serca przenika ból wielki i miłość. Chcą go raz jeszcze zobaczyć, pożegnać. To bohater. Umrze, lecz praca jego nie pójdzie na marne — niech ta wiara mu świeci w ostatniej godzinie. On zrozumie, co znaczy ten tłum czarny: My z Tobą!
A car pozwala patrzeć: niech widzą, jak karze; niech się boją i drżą buntowniki!
Ukazały się sanki: jedzie obok księdza. Podniósł się szloch i łkania, ręce w górę, białe chustki chwieją się w cichem powietrzu, jakby na znak spotkania tam wysoko, wyżej...
Stanął pod słupem, związali mu ręce, oczu zasłonić nie dał. Brzęknęły kajdany, zawarczały bębny. Niewolno mówić skazańcowi, głos jego bęben zgłuszy. Patrzy tylko, mówi oczyma:
— Żegnajcie. Śmierci niema. Duchem zostanę z wami. Dla tej ziemi ukochanej! dla niej — dla narodu —
A żołnierze ustawili się szeregiem, broń skierowali do słupa. — Salwa i zwisł męczennik na łańcuchu.
Nagle jak burza lud rzucił się naprzód, złamał kordon, rozerwał suknie Konarskiego, zabrał kajdany, które miał na nogach. To są święte relikwie.
Żelazny „pierścień Konarskiego“ nosili długo Polacy i Polki jako symbol poświęcenia i mężnej pracy dla ojczyzny.
Bo słusznie powiedział poeta, że

„grób proroka, mędrca, bohatera
Nowych żywotów staje się kołyską“.

Asnyk.



Rok 1846.

W zaborze austrjackim wygląda inaczej.
Mniej tu napozór okrucieństwa, zato jeszcze więcej obłudy: rząd najchętniej uciska polskiemi rękami.
Władza rozkaże — pan wykonać musi: pan w swojej wiosce odbiera od chłopa nałożone przez rząd podatki, pan wysyła rekruta, pan bierze robotnika do naprawy drogi publicznej, — gdyby nie pan — chłop wierzy — byłby od wszystkiego wolny.
Rząd jest łaskawy, dobry, w każdym zatargu z panem chłop zawsze znajdzie u niego opiekę, nawet sobie miarkuje, że pana rząd nie lubi.
Rząd z pewnością zniósłby już dawno pańszczyznę, tylko panowie nie chcą, stawiają się hardo rządowi, i dlatego niezgoda między nimi.
Tak rozumieją Maćki i Bartosze. Nic w tem niema dziwnego. Skąd mogą wiedzieć, jak chytrze, przebiegle postępuje ten wróg narodu? jak obłudnie przeszkadza zniesieniu pańszczyzny, bo usunięcie krzywdy pojednałoby braci. A on tego właśnie się lęka.
Niech się waśni chłop z panem, z robotnikiem, w tej niezgodzie potęga wroga. On się boi tylko jedności narodu.
Więc burzy ją, jak może: oto wziął w tkliwą opiekę Rusinów, tłumaczy im, jak wielkie cierpią od Polaków krzywdy, sieje ziarna niechęci, nienawiści, kłamstwa, i ma nadzieję, że wyrośnie z tego burza.
Burzy pragną także polscy tułacze-wygnańcy. Oni wierzą, że świat oczyści, zmiecie tyranję, a przyniesie wolność. To ich cała nadzieja: inaczej nie powrócą do ojczyzny.
A więc nie tracą czasu:
„Znacie młodziana, co z jasnym włosem, z toporem w ręku, w stroju górala, przebiega ścieżki zarosłe wrzosem i nagle stanął, gdzie wzniosła hala. I bystrym wzrokiem dokoła śledzi, przyłożył ucho do matki-ziemi, poznał krok wojska, pewno się biedzi, aby się w drodze nie spotkać z niemi, bo szybkim krokiem, nie tracąc czasu, przeskoczył parów — i już do lasu.
A gdy skończyli poszukiwanie, wtedy ów młodzian wybiega z lasów i pobiegł w górę do pół Krywania i ściskał ręce licznych juhasów i coś im długo i długo prawi; oni to płaczą, to znów się śmieją, każdy słuchając, strzelbą się bawi, a jemu błyszczą oczy nadzieją, i coś im mruknął: W dzień zmartwychwstania! i znikł w wąwozie bez pożegnania.
Znacie Morawca, co po Krakowie szuka dla siebie jakiejś roboty, to na Kleparzu, na Pędzichowie, to na Rybakach, pomimo słoty, to na Zwierzyńcu, to wśród Kaźmierza prawi coś ludziom. — Gdy kto narzeka, pociechę temu skrytą powierza. A gdy napotka słabego człeka, co już upada w długiem czekaniu, to znów mu prawi o zmartwychwstaniu.
A za rogatką w niedzielną dobę, gdy się do karczmy zbiegną wieśniacy, opowiadaniem spędza żałobę i pije: do was, bracia Polacy!
Znacie Morawca, starca, górala, znacie żebraka, kominiarczyka, Węgra, Cygana, Włocha, Moskala, co ledwie przyjdzie, natychmiast znika, co dziś jak flisak do Gdańska płynie, jutro jak handlarz do Węgier zmierza, co dziś w Stambule, jutro w Londynie, dziś u wieśniaka, znów u papieża, dziś w głębi Litwy, jutro w Poznaniu, a wszędzie mówi o zmartwychwstaniu“.

W. Pol.

Tak opisuje poeta dzielnych emisarjuszów-wysłańców, którzy mieli lud uświadomić, przygotować do rewolucji, do wypędzenia wroga. Już kilka lat trwa praca i wszystko musi być gotowe. Lud czeka tylko hasła.
Tak sobie wyobrażają w Paryżu wódz Mierosławski i inni. Przeciwnicy ich, niedowiarki, ostrzegają, że na rewolucję za wcześnie, że ludu nie uświadomi nikt w ciągu lat kilku, pod czujnem okiem wroga.
Nie wierzą im zapaleńcy, przezywają arystokracją, tchórzami. Próżno wielki poeta woła:

„Nie jest czynem rzeź dziecinna,
Nie jest czynem wyniszczenie:
Jedna prawda Boska, czynna —
To przez miłość przemienienie!“


Prawie śmieją się z niego.
Jest rok 1846. W Krakowie, wolnej Rzeczypospolitej, która jest niby całem państwem polskiem, zjawia się nagle kilku rewolucjonistów i wzywają cały naród do powstania, do wypędzenia wroga, odzyskania niepodległości.
W Krakowie mieszka wprawdzie trzech przedstawicieli państw zaborczych i jest załoga austrjacka, ale po krótkiej bitwie na ulicach, gdy wieść nadchodzi, że chłopi ruszyli, ucieka i załoga, i trzej rezydenci, Kraków w ręku Polaków, Jan Tyssowski dyktatorem.
Jest bardzo energiczny: ogłasza równość stanów, pod karą śmierci zabrania tytułów hrabiego, księcia i t. p., wzywa cały lud do powstania. Uwłaszczenie chłopów, śmierć szlachcie, któraby temu poddać się nie chciała.
I oto wieść radosna: chłopi powstali, idą!
Tryumf nad niedowiarkami!
Natychmiast jednak druga wieść, okropna:
Chłopi palą dwory i mordują szlachtę.
Zgroza przejęła rewolucjonistów, srogich w słowach, lecz w duszy szlachetnych Polaków. Natychmiast organizują wyprawę: trzeba spieszyć na pomoc nieszczęśliwym!
A krew się leje. Bandy chłopskie strasznych dopuszczają się okrucieństw, giną starcy, kobiety, dzieci.
Co to znaczy? Czyż lud polski zdolny do podobnej zbrodni?
Lud ciemny, a rząd chytry i zdradliwy. On także miał emisarjuszów, którzy pracowali dla niego swobodnie, korzystając z tajnej roboty. Emisarjusze polscy mówili o wrogu i o potrzebie walki; rządowi emisarjusze tłumaczyli jaśniej ich słowa: wróg to pan. Panów się pozbyć trzeba.
A ileż przytem kłamstw na tego pana!
Gdy w Krakowie wydaje rozkazy Tyssowski, rząd otwiera więzienia, wypuszcza zbrodniarzy, Szela i Breinln organizuje, poucza; wszyscy w chłopskich sukmanach, dzielą się na bandy i wchodzą do wsi. Tu wzywają chłopów do zemsty nad panem, ciemięzcą, krzywdzicielem, wrogiem, który nie chce znieść pańszczyzny, chociaż cesarz mu przykazuje.
Wódka się przytem leje, — za głowę szlachcica mają dać worek soli i jeszcze dwa grosze, — powiększają się bandy, rzeź się szerzy.

„I oto patrzcie — tę ziemię błogą
Zbójca-grabieżnik naszedł, nie gość,
Nasze świątnice niszczył pożogą,
Naszej przeszłości wyrządzał złość.
I oto patrzcie — gdy krusząc pęta,
Z ciężkiej niemocy powstawał lew,
To chytry tygrys podmówił lwięta,
By wytoczyły ojcowską krew!...
I krew płynęła w jedno, drugie morze...
Mój Boże!... Mój Boże!...“

K. Ujejski.

Garstka powstańców, wysłana z Krakowa — pobita, gdyż bandy wzmocniło wojsko austrjackie. Zbliżają się do miasta. Trwoga ogarnia stolicę.
Jeszcze wierzą, że to prawdziwe bandy chłopskie, obłąkane szałem, ale przecież bratnie, — trzeba stanąć przed niemi z krzyżem, z Panem Bogiem, może przyjdzie upamiętanie.
Wielka procesja wychodzi z Krakowa: księża, chorągwie, Najświętszy Sakrament, kobiety, dzieci, tłum bezbronny, a rozpłakany. Idą z modlitwą, śpiewem.
Nagle uderza na nich jazda austrjacka: tratuje, strzela, rąbie, morduje, rabuje, obdarte zwłoki spychają do Wisły.
Giną nieszczęśni twórcy trzydniowej rewolucji, inni na Śląsk uchodzą, Kraków wcielony do Austrji.
Zgrzeszył, a Austrja dzielnie wypełniła rolę pogromcy...

I krew spłynęła — i znów ni śladu
Po strasznej męce, po strasznej łzie...
............
Wonieje ziemia, i płoną zorze...
Mój Boże!... Mój Boże!...




W Wielkopolsce.

Dawno nie widzieliśmy prastarego grodu, kolebki państwa polskiego, Poznania. Zagarnęły go Prusy przy drugim rozbiorze, i odtąd ciszej jakoś w taj dzielnicy, niż w innych częściach zagrabionej Polski.
Czy pogodziła się ze swoim losem? czy jej dobrze? czy ciśnie ją stopa Prusaka tak mocno, że jęku wydać nie ma siły?
Na chwilę ożyła pod Napoleonem, ale milczy w roku 30-ym. Niewielu Poznańczyków walczyło w szeregach, snadź mocniejszy trzymał ich łańcuch.
Bo o sercu braterskiem świadczy gorące współczucie najodważniejszych jednostek, gościnność z jaką przyjmują nieszczęsnych wygnańców, pomoc dla kalek, starców.
W szpitalach wojskowych od pierwszego strzału zjawia się jasna postać Emilji Szczanieckiej, z możnego domu w księstwie, i przez cały czas wojny jest dla rannego żołnierza aniołem opiekuńczym. Jej widok rozjaśnia wynędzniałe twarze, w sercach budzi otuchę i nadzieję.
Jest niestrudzona. Dochód z wielkiego majątku przeznacza na niesienie ulgi nieszczęśliwym, oddaje im wszystkie siły i czas wszystek. Jej dom przytułkiem kalek; nikt napróżno nie zwraca się do niej o pomoc; najbliższe jej sercu potrzeby młodzieży, jej nauka, przyszłość.
I Prusak na to wszystko pozwala?
Niebardzo: grozi jej konfiskata majątku, więzienie, pomimo to o łaskę prosić nie chce. Jeśli będzie skrzywdzona, zniesie krzywdę, jak tylu innych.
I król pruski nie podpisuje wyroku: nie śmie karać za czyny miłosierdzia. Wynosi się tą łaską ponad cara: przebacza szlachetnej, że śmiała być Polką.
Przepłynęła przez księstwo fala tułaczy-pielgrzymów, zostać im tu niewolno, choć pamiętać o nich wciąż trzeba. Na miejscu jednak jest praca ważniejsza. Tamci spełnili swoje i może straceni, tu budować należy gmach przyszłości.
Budować, ochraniać i tworzyć. Rozumieją to wszyscy i pracują cicho, poważnie, w milczeniu.
Rząd jest baczny i czujny, lecz nie dziki. Chłopów uwłaszczono jeszcze przed rokiem 30-ym (1823) i kraj zyskał obywateli, których tylko wychować trzeba. Rząd daje szkołę, trzeba w niej bronić polskości. Trzeba czuwać nad duchem narodu.
Czuwają nad nim najgorętsze serca, najrozumniejsze głowy. Nie orężem tu walczyć — zbyt nierówne siły! ale pracą, nauką, pracą. Wierzą, że światło i praca zwycięży.
Przyjaciel Szczanieckiej, doktór Karol Marcinkowski, chce wznieść w Poznaniu twierdzę: gniazdo polskie.
Gdzież ma się udać Polak, który tu przybędzie szukać braci, a nie zna miasta? Gdzie skupić się, rozniecić to jasne ognisko, coby zdaleka wskazywało drogę, świeciło i ogrzewało?
Polacy potrzebują tu wspólnego dachu, gdzieby ich każdy znalazł, gdzieby dla każdego było polskie schronienie, gdzieby się mógł dowiedzieć, co i jak ma czynić. I na poznańskim rynku rośnie z fundamentów gmach obszerny i mocno zbudowany: Bazar polski. To niby ta maleńka piędź ziemi nasza własna. Tu przyjezdny zatrzyma się u swoich, tu znajdzie polskie sklepy, tu mu Polak towar sprzeda, tu najłatwiej porozumie się ze swymi, tu jest u siebie. Tu wydatki jego nie idą w ręce obcych, lecz wspierają mrówczą pracę dla przyszłości.
To wielkie dzieło, choć skromne napozór, stworzył człowiek ubogi, cichy. Własnych pieniędzy nie miał, dali inni, bo tam już wiedzą, że w jedności siła, i w pracy użytecznej dłoń sobie podają ludzie sprzecznych przekonań. Wiedzą, że cel ich jeden.
Oprócz Bazaru ten sam Marcinkowski zakłada Towarzystwo Pomocy Naukowej dla młodzieży i ubogich dzieci polskich. Możni dają pieniądze, a on pracę. I setki, tysiące dzieci najuboższych kształcą się podług zdolności na dzielnych synów swej ziemi.
I rzecz niezmiernie ważna: wcześniejsze niż w innych zaborach uwłaszczenie wcześniej tu niż gdzieindziej uczyniło chłopa obywatelem-Polakiem.
Korzystając z praw istniejących, utworzono „Kółka rolnicze włościańskie“, w których szlachta mogła zbliżyć się do ludu i zbratać się z nim szczerze. Ta praca szybko wielkie wydała owoce, a twórcami jej byli przedewszystkiem Jackowski obywatel i ksiądz Wawrzyniak.



Czas płynie, wszystko się zmienia na świecie, choć niekiedy bardzo powoli. I w Poznańskiem zmienia się wiele.
Ucisk coraz silniejszy: w szkołach język niemiecki, polskie zamykają stopniowo, wprowadzono cenzurę, usuwają Polaków od urzędów, rząd zabrał kościelne majątki, ksiądz musi umieć po niemiecku.
To wszystko budzi chęć oporu, walki, a że otwartej prowadzić nie można, więc zaczyna się tajna: konspiracja. Zawiązują niewinne „Towarzystwo zabaw“. Bawić się przecież wolno. Ułatwia to zebrania, niby towarzyskie, ale mało na nich zabawy. Za to wiele się mówi o oświacie i nauczaniu, naturalnie tajnem, o książkach, bibljoteczkach i łączności z ludem. To bardzo piękna praca te zabawy.
Bywają na nich coraz częściej goście z dalekich stron, z Paryża, znani nam emisarjusze. Przywożą nowiny ze świata.
Wiemy, że w Paryżu prawie od początku podzielili się wychodźcy głównie na dwa obozy: rewolucjoniści pragną przewrotu i walki jak najprędzej. Wierzą, że to nastąpi w całej Europie i w jak najkrótszym czasie. Spadną królom korony, a lud obejmie władzę. Wtedy zbratanie ludów. Koniec krzywdom, precz z tyranami, i Polska zmartwychwstanie przez lud i dla ludu. Obóz zachowawczy w takie nagłe zmiany nie wierzy, on stoi przy tradycji i przeszłości, konstytucji 3-go maja, którą trzeba rozszerzyć i ulepszyć przez zupełne zrównanie w prawach wszystkich stanów. Poeta Krasiński określa to w słowach: „Jeden tylko, jeden cud: z szlachtą polską polski lud“.
Łatwo poznać, jaką drogą szedł dotychczas Poznań, ale dziś co innego. W Bazarze jacyś goście z zagranicy, w całem mieście ruch większy i żywsze spojrzenia, choć usta milczą tajemniczo.
Przybył sam Mierosławski, wódz powstania i rewolucji we wszystkich trzech zaborach. Pełen wiary w zwycięstwo, dzielny żołnierz, energiczny i stanowczy, przyniósł wieść oczekiwaną, upragnioną: wolność!
Cały plan ułożony, dzień postanowiony, wyznaczeni wszędzie dowódcy, wszystko czeka w pogotowiu. Gdy zabrzmi hasło, świat stary runie w gruzy, zaświta nowa zorza i ludy tryumfować będą.
Mówi z takiem przekonaniem, że mu wierzą, wierzą nawet ostrożni Poznańczycy: wszystko jest obliczone, przewidziane, gotowe: w Krakowie Tyssowski, Mierosławski tutaj, a w Królestwie —
Wtem zjawia się policja pruska, Mierosławski i wszyscy wodzowie — w więzieniu.



Rok 1848.

Śmiej się, gdy mówią: Niemiec pomoże,
Niemiec cię z jarzma wyłamie;
Ty nie wierz w Niemca, lecz w sądy Boże
I własne dzielne twe ramię.
Nie kładź Prusaków na ludów kartę
W braterstwa świętym kościele:
My dla nich serca mieli otwarte,
A oni dla nas — szrapnele!

(K. Brzozowski).

Jednak w dwa lata później w całej Europie rzeczywiście zadrżały trony.
W Paryżu rzeczpospolita, król wygnany; rewolucja w Wiedniu i nagle — w Berlinie. W absolutnym pruskim Berlinie.
I Niemcy wreszcie nie chcieli władzy absolutnej. Państwa Rzeszy, nawet Prusacy domagali się od lat kilku konstytucji, a teraz rewolucja w Paryżu i Wiedniu była iskrą, na proch rzuconą.
Dziwnie wygląda ten królewski Berlin, gdzie policja tak czuwa nad porządkiem. Dziś przed zamkiem tłumy Niemców i Polaków, bo wspólne pragnienie zbratało narody. Polacy chcą wolności, Niemcy także, więc brzmi okrzyk: Niech żyje Polska! Wojna z Rosją, z caratem i niewolą!
Żądają uwolnienia więźniów politycznych, głównie Polaków, w 46 roku uwięzionych. To nie przestępcy, ale rycerze wolności!
Król każe wojsku strzelać, a więc barykady, walka uliczna, krew się leje, padają trupy.
Zrozumiał Wilhelm, że tak rządzić niepodobna. Po 36-ciu godzinach oporu kazał zaprzestać walki i oznajmił, że ustępuje żądaniom narodu. Prusy stają się państwem konstytucyjnem. Polacy otrzymują wszystkie prawa narodowe.
Wszystkie prawa? — To wolność.
Tymczasem tłum wyważa drzwi więzienia, Polaków: Mierosławskiego, Libelta — Niemcy wynoszą na ręku, wprzęgają się zamiast koni do powozu i wiozą ich sami przed zamek królewski.
Wilhelm raus! — brzmią okrzyki — i posłuszny Wilhelm ukazuje się na balkonie, oddaje hołd więźniom i wyraża radość, że ich przed sobą widzi.
Wielka przyjaźń, braterstwo ludów, wolność, — wojna z Rosją na wszystkich ustach.
Polskie i pruskie flagi na gmachach rządowych, polskie i pruskie chorągwie w pochodach, rozdają broń Polakom, tworzą z nich oddziały straży.
Bo jeśli ma być wojna, to Polak potrzebny, więc i w Poznaniu flagi, pochody i radość. Polska wolna, niech żyje Polska!
Wspólnemi siłami odbiorą Królestwo, i złączone z Księstwem Poznańskiem, wejdzie w skład Rzeszy narodów jako wolne państwo polskie pod berłem króla pruskiego.
Nikt się takim marzeniom nie sprzeciwia. Zjazd Rzeszy nazywa rozbiór Polski zbrodnią. Król na piśmie przyrzeka przystąpić niezwłocznie do wprowadzenia zmian w Księstwie Poznańskiem: przywrócone prawa języka polskiego, urzędnicy niemieccy usunięci, wojsko polskie.
Niemcy pomagają tworzyć wojsko polskie. Chętnie sprzedają konie, uwalniają z pułków niemieckich Polaków, podziwiają zastępy kosynierów. Bo lud wiejski z zapałem spieszy do obozów, wśród ochotników pełno chłopów, rzemieślników i zbiegów z Królestwa. Pułki w oczach rosną.
Dziwne i smutne tylko ciągłe starcia z pruskiem wojskiem: tam zarąbali żołnierza polskiego, tu zranili, owdzie zabrali żywność, a tam konie. Komendant poznański wtargnął do Bazaru, zarąbano woźnego, który się nawet nie bronił.
To nieporozumienia.
Nieporozumień takich coraz więcej. Mają Polacy przyjaciół wśród Niemców, lecz codzień więcej wrogów. Największymi z nich urzędnicy, którzy mogą stracić posady, a potem wojsko pruskie, które ze wszystkich stron tutaj gromadzą. Urzędnicy walczą kłamstwem i potwarzą, a wojsko szablą i bagnetem.
Coraz głośniej opowiadają o rabunkach, morderstwach, gwałtach, jakich dopuszczają się niby Polacy, w gazetach pełno podobnych opisów, a obrony nikt przyjąć nie chce, nikt jej nie wierzy i nikt nie szuka prawdy.
Wiadomo przecież wszystkim, że Polacy chcą się od Prus oderwać, chcą niepodległości, buntują się niewdzięczni przeciw narodowi, który w nich uznał braci. Utworzyli wojsko, aby walczyć z Prusakami!
Bo wojny z Rosją nie będzie, nie będzie! Monarchowie się porozumieli, po co przelewać krew? Konstytucję Niemcy dostaną, więc wszystko w porządku. Czegóż jeszcze chcą ci Polacy? I po co wojsko polskie?
Komisarz królewski żąda rozpuszczenia polskich oddziałów.
Bardzo to ciężkie chwile, bo co powiedzieć ludowi, który stanął pod bronią, aby walczyć za ojczyznę? Oni chcą Niemca bić, to szczera prawda. Codzień doznają krzywdy i zniewagi, jakże to mogą znieść? Gwałty pruskie ohydne: strzelają do bezbronnych, pastwią się nad dziećmi, znieważają kobiety, mordują ludność i rabują dwory. A oni mają złożyć broń spokojnie i powrócić do domu!
„My ta o życie nie stoimy, byle Niemce nie przewodziły nad nami“ — powtarzają i gotowi odmówić dowódcom posłuszeństwa.
Jednak posłuchać trzeba, bo inaczej król będzie miał pozór do cofnięcia danych obietnic.
A jeżeli je cofnie mimo posłuszeństwa?
Ustępują Polacy, przypominają jednak, że zapewnione mieli wojsko polskie. Więc im pozostawiają trzy małe oddziały w trzech tak zwanych obozach, około trzech tysięcy ludzi.
A kiedy Prusak widzi, że Polacy już rozbrojeni, otacza te obozy dziesięciokrotnie większemi siłami i zaczyna się walka.
Pod Wrześnią rzeź. Na kilkuset ludzi uderza sześć tysięcy. Polacy walczą mężnie, lecz muszą ulec wkońcu. Gdy garstka niedobitków się poddaje, każą im złożyć broń, a potem mordują bezbronnych.
Pod Miłosławiem i Książem Mierosławski nawet zwycięża i rozprasza kilkakroć liczniejsze siły wroga, ale cóż takie zwycięstwo pomoże? Przyjdą większe siły, zgniotą, wymordują. Pardonu niema: dobijają rannych, mordują jeńców, podpalają lazarety.
Aby mniej było Polaków.
Okrucieństwa pruskie budzą tem większą zawziętość, nienawiść.
Kiedy pod Sokołowem szli w ogień szrapneli, w jednej z kompanji ujrzał Mierosławski starca, który zaledwo mógł utrzymać kosę. Chciał odesłać go do furgonów, lecz chłop wyprostował się nagle jak struna i wskazał trzech młodzieńców obok siebie:
— To moi trzej synowie, Naczelniku — odparł. — Zginiemy tu wszyscy razem, bośmy przyszli bić Niemca, choćby umrzeć.
I padli wszyscy czterej za tę ziemię swoją, której pierwszy raz chłop bronił tak mocno.
Nie poddali się chłopi, chociaż wojsko istnieć przestało: utworzyli bandy po lasach i długo jeszcze trapili Prusaka, bo z takim nieprzyjacielem walka trudna.
Naturalnie, że ta cała rewolucja nic nie dała Polakom, oprócz doświadczenia. Nad Poznańskiem znów zaciężyły krzywda, ucisk, prześladowanie. A jednak w sercach została otucha: nic nam nie zrobią, bo lud czuje się Polakiem. Tego uczucia już nikt mu nie wydrze. Przetrwamy.



Hymn po 46 i 48 r.

Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej
Do Ciebie, Panie, bije ten głos!
Skarga ta straszna, jęk ten ostatni —
Od takich modłów bieleje włos.
My już bez skargi nie znamy śpiewu,
Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń,
Wiecznie — jak pomnik Twojego gniewu,
Sterczy ku Tobie błagalna dłoń!

Ileż to razy Tyś nas nie smagał,
A my nie zmyci ze świeżych ran,
Znowu wołamy: On się przebłagał,
Bo On nasz Ojciec, bo On nasz Pan!
I znowu wstajem w ufności szczersi,
A za Twą wolą zgniata nas wróg,
I śmiech nam rzuca jak głaz na piersi:
„A gdzież wasz Ojciec? a gdzież wasz Bóg!“


I patrzym w niebo, czy z jego szczytu
Sto słońc nie spadnie wrogom na znak?
Cicho i cicho — pośród błękitu
Jak dawniej buja swobodnie ptak.
Otóż w zwątpienia strasznej rozterce,
Nim naszą wiarę ocucim znów:
Bluźnią Ci usta, choć płacze serce —
Sądź nas po sercu, nie według słów!

O Panie, Panie! ze zgrozą świata
Okropne dzieje przyniósł nam czas:
Syn zabił ojca, brat zabił brata,
Mnóstwo Kainów jest pośród nas.
Ależ o Panie! oni niewinni,

Choć naszą przyszłość cofnęli wstecz,
Inni szatani byli tam czynni:
O, karaj rękę, nie ślepy miecz!

Patrz, my w nieszczęściu zawsze jednacy:
Na Twoje łono, do Twoich gwiazd
Modlitwą płoniem jak senni ptacy,
Co lecą spocząć wśród własnych gniazd.
Osłoń nas, osłoń ojcowską dłonią,
Daj nam widzenie przyszłych Twych łask;
Niech kwiat męczeński uśpi nas wonią,
Niech nas niebieski otoczy blask!

I z Archaniołem Twoim na czele
Pójdziemy wszyscy na straszny bój,
I na drgającem szatana ciele
Zatkniemy sztandar zwycięski Twój.
Zbłąkanym braciom otworzym serca,
Winę ich zmyje wolności chrzest;
Wtedy usłyszy podły bluźnierca
Odpowiedź naszą: Bóg był i jest!

Kornel Ujejski.


Ostatnie powstanie 1863/4.

Przedświt, r. 1860.

Czy to znowu Warszawa? ta sama Warszawa, w której grasują zbiry Paskiewicza? Co za zmiana!
Na ulicy tłum ludzi, tysiące. Ze skromnego mieszkania młodzież akademicka wynosi na barkach trumnę, spływa z niej suknia kobieca. Poważnie rusza kondukt pogrzebowy, za nim młodzież i starcy, ludzie prości, inteligencja, mężczyźni i kobiety; przez ulice Warszawy posuwa się ten liczny orszak, około dwudziestu tysięcy, a policja milczy i nie napastuje, ruch dorożek wstrzymany.
To pogrzeb wdowy po Sowińskim, bohaterskim obrońcy Woli. Mieszkańcy Warszawy cześć oddają jego pamięci.
Na cmentarzu ewangelickim pastor w mowie pogrzebowej głosi jego zasługi, mówi o męstwie, miłości ojczyzny, a lud słucha wzruszony, pełen wspomnień. Jest to rok 1860, więc blisko trzydzieści lat temu...
Zanim spuszczą trumnę do grobu, publiczność na pamiątkę zrywa z niej ozdoby, dzielą się suknią zmarłej.
Mogiłę wieńce zielone pokryły, posypały się świeże kwiaty, a tłum cały dąży na Wolę. Tam przed zagrabionym przez wroga kościołkiem uczci jeszcze pamięć niezłomnego męstwa.
Wiele, bardzo wiele zmienić się musiało, jeśli Warszawa cicho i poważnie, lecz tak tłumnie i śmiało wyraża swe uczucia. Nie można wątpić, że zmieniło się niejedno.
Zmieniło się od śmierci cara Mikołaja i sługi jego Paskiewicza.
Umarli prawie jednocześnie. Car kazał się otruć, bo przegrał wojnę z Turcją i wolał nie żyć, niż prosić o pokój. Paskiewicz skonać nie mógł.
W strasznej chorobie leży już całe tygodnie, ciało na nim gnije, wszyscy go odstąpili, bo nikt się już nie boi i nikt znieść nie może okropnego widoku i powietrza. Lecz okrutnik skonać nie może.
Szepczą dokoła niego, że to przekleństwa matek, którym pomordował synów. Nieszczęśliwy męczy się strasznie.

„Aż zaszepcze schrypłym głosem: — Szukać, gdzie jest Zawiszyna, gdzie ta matka, com jej stracił jedynaka — stracił — syna.
Weszła. Anioł tak zstępuje do piekielnych mąk otchłani... Zrywa się Paskiewicz z jękiem: — Przebacz, matko! Przebacz, pani!
A ta Polka, chrześcijanka, rzekła: — Niech ci Bóg przebaczy! — A Paskiewicz skonał wtedy — skonał krwawy herszt siepaczy“.

M. Konopnicka.

Do Warszawy łaskawie przybywa nowy cesarz, Aleksander II. Miasto gotuje się na powitanie: zawsze to nie Mikołaj, nie był zdetronizowany przez Polaków, mówią o nim, że łagodniejszy, że chce zacząć nową epokę w stosunku dwóch narodów, może... może...
Z bijącem sercem witają go obywatele. Przyjmuje przedstawicieli narodu, lecz słowa jego jak grad zimny, ostry, padają na ich głowy:
— Precz z marzeniami! Wszystko, co ojciec zrobił, zrobił dobrze; moje panowanie będzie dalszym ciągiem jego rządów. Dla własnego szczęścia wyrzeczcie się myśli o niepodległości. Przyszłość Polski tylko w zjednoczeniu z Rosją.
„Precz z marzeniami!“ — powtórzyło echo, powtórzyła Warszawa i kraj cały. „Precz z marzeniami!“
Poza tem lżej, spokojniej. Na miejsce Paskiewicza mianował cesarz namiestnikiem staruszka generała, księcia Gorczakowa, który pragnął spokoju, odpoczynku. Powróciła garstka zesłańców z Syberji. Otwarto w Warszawie Akademję medyczną zamiast dawnego uniwersytetu, co skupiło trochę młodzieży w stolicy. Hrabia Andrzej Zamoyski uzyskał pozwolenie na zawiązanie Towarzystwa Rolniczego.
Towarzystwo Rolnicze, pierwsze dozwolone stowarzyszenie w Polsce po roku 1830, gorliwie zajęło się pracą dla kraju. Zakładano szkoły i szkółki, wydawano książki i pisma, dążono do oświaty i bogactwa kraju, a najwięcej radzono nad najważniejszą rzeczą: jaką drogą uczynić chłopa właścicielem ziemi, obywatelem kraju.
Większość już rozumiała, że od tego przyszłość zależy: że chłop-obywatel bronić będzie swego zagona przed wrogiem; że naród zjednoczony stanie się silniejszym, i przyjdzie chwila, kiedy nikt go nie pokona.
Więc o to chodzi wszystkim, ale — trzeba obmyślić sposób uwłaszczenia ludu i uzyskać na to pozwolenie rządu.
A rząd wcale nie pragnie uwłaszczenia. Pozwala o niem mówić, ale woli przecież sam nadać chłopom ziemię, bo wtedy będzie dla nich dobrodziejem.
Niechże sobie gadają, na tem koniec. Pozwolenie? Ha, można na nie czekać długo.
Zdawałoby się, że każdy właściciel mógł przecież swoim chłopom nadać ziemię i umówić się z nimi o warunki. Niechby wtedy rząd się sprzeciwił!
I wielu tak zrobiło, lecz mogli postąpić w ten sposób tylko bardzo bogaci ludzie, których dobra nie były odłużone. Jeżeli na majątku były długi, to właściciel nie może rozporządzać ziemią, nie ma prawa.
Majątków bez długów było bardzo mało, po większej części uwłaszczone. Reszta obywateli — z nielicznemi bardzo wyjątkami — szczerze pragnęła załatwić tę sprawę, lecz nie śmiała i nie mogła jej rozstrzygnąć bez pozwolenia władzy.
A pozwolenia niema, i czas płynie, aż nadejdzie godzina, kiedy to stanowić będzie może o losach narodu.
Czas płynie.
W październiku 1860 roku przybywa do Warszawy trzech monarchów trzech państw zaborczych. Chcą się zjechać i porozumieć, bo coś psuje się w Europie: podbite narody żądają wolności. Włosi wypędzili z ziemi swojej Austrjaków, pomógł im cesarz francuski, Napoleon III. Trzeba było zaraz zrobić ustępstwa Węgrom, żeby uniknąć wojny. I Polacy napewno myślą też o sobie: pogrzeb Sowińskiej świadczy, że nie wyrzekli się marzeń. Trzeba nad tem się zastanowić we wspólnym interesie.
Wie Warszawa dobrze o tych odwiedzinach i jakoś się nie lęka. Jest w figlarnem usposobieniu: odważy się z tyranów zażartować.
Choć nadrabiają miną, oni się teraz boją. Aleksander już w Wilnie zauważył wielką różnicę: witały go milczące i ponure tłumy. Nic dziwnego: niedawno odrzucił zuchwałą prośbę ziemian o pozwolenie uwłaszczenia chłopów, nie chciał przywrócić unji.
Co też zastanie w Warszawie?
Pierwsze widowisko: spalenie bramy tryumfalnej, przez którą miał wjechać do miasta. Ulice puste, cisza. Piękna iluminacja wieczorem, lecz nikt jej nie podziwia; ciekawym oblewają suknie kwasem siarczanym. To samo na dworskiem przyjęciu. W karetach potłuczono szyby kamieniami. Loża cesarska w teatrze poplamiona błotem, i taki straszny zapach, że trzeba uciekać. Na afiszach nawet ktoś ponapisywał „trzech złodziei“ zamiast „dwóch“ w sztuce „Robert i Bertrand“.
Żartuje z cesarza Warszawa, figle mu płata.
Austrjaka na dworcu witają okrzyki: — Wiwat Magenta i Solferino! — To jego klęski we Włoszech.

Rozjechali się spiesznie trzej monarchowie z Warszawy: niewygodnie tu radzić.



Pięciu poległych 27 lutego 1861.

W Warszawie teraz pochody, pochody, pochody, nabożeństwa pamiątkowe, procesje z krzyżem i chorągwiami, śpiewy, coraz częściej manifestacje uliczne.
Namiestnik nic nie mówi na to wszystko. Wolałby, żeby tego nie było, wolałby, — lecz wojować tak mu się nie chce. Na polu bitwy był zawsze odważny, ale wobec modlitwy, bezbronnego tłumu — stary już książę Gorczakow.
A Warszawa znów taka inna, zmieniona, prawdziwa z niej syrena. Obchodziła uroczyście 30-letnią rocznicę powstania listopadowego, a teraz chociaż zima modli się i śpiewa głośno na ulicy:

„Boże Ojcze! Twoje dzieci
Płaczą, żebrzą lepszej doli,
Rok po roku marnie leci —
My w niewoli! My w niewoli!“

I zawsze ten sam nieśmiertelny hymn:

„Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie“!

Zapomnieli zupełnie, że przed 30-u laty inaczej to śpiewać kazano.
Towarzystwo Rolnicze nierade tym manifestacjom. Hrabia Andrzej Zamoyski, zasłużony ojczyźnie patrjota, woli drogę cichej, użytecznej pracy, boi się głośnych haseł, nie chce wyzywać wroga, bo kraj do walki nieprzygotowany, a rozbudzony zapał niełatwo potem opanować.
Młodzież jednak sądzi inaczej i zarzuca Towarzystwu Rolniczemu, że nie skończyło dotąd z uwłaszczeniem chłopów. O przeszkodach ze strony rządu mało wiedzą, więc ich gniewa ta ciągła zwłoka: co tu radzić, niech się zabiorą do czynu, i stanie się, co się stać musi!
Rozumieją to członkowie Towarzystwa i wielu chciałoby tak samo, ale chodzi o to, aby działać zgodnie, aby wszyscy zdobyli się na krok stanowczy.
W wielkiej sali pałacu namiestnika na Krakowskiem Przedmieściu posiedzenie. Zjechało się tym razem bardzo wielu obywateli, nie brak wśród członków lekarzy, prawników, literatów, inteligencji, bo Towarzystwo nie z samych rolników się składa: skupili się tu wszyscy, którzy pragnęli gorąco pracować dla ojczyzny. Nie przyjęto jednego tylko wybitnego człowieka, margrabiego Wielopolskiego, za jego przekonania polityczne.
Zebranie dzisiaj bardzo ożywione. Z jednej strony chcą skończyć ze sprawą włościańską: musi powstać uchwała jednomyślna, którejby rząd nie odrzucił, i któraby pozwoliła reformę rolną przeprowadzić.
A z ulicy dochodzą niespokojne wieści.
Już onegdaj, 25 lutego, w rocznicę bitwy grochowskiej, na Starem Mieście zebrała się ludność, by ogromnym pochodem wyruszyć za Wisłę i podobno zawezwać Towarzystwo, aby połączyło się z nimi.
Rozpędziła ich jednak policja, Kozacy i jazda. Po raz pierwszy Gorczakow chciał przeszkodzić manifestacji. Oberpolicmajster sam zajechał w swojej karjolce na rynek, lecz o tem mówi śpiewka:

Na Starem Mieście, przy wodotrysku,
Generał Trepow dostał po py — !


Obrzucono go błotem, kamieniami, musiał zmykać. Za to Kozacy nie żałowali nahajek, konnica biła szablami, tłum musiał się rozproszyć.
Nie dali jednak za wygraną. W dwa dni potem, dziś właśnie, jeszcze liczniejszy pochód wyszedł rano z kościoła Karmelitów na Lesznie i łącząc się z innemi, rosnąc ciągle, od rynku Starego Miasta przez ulicę Święto Jańską płynął na plac Zamkowy.
Tu zastąpili mu drogę Kozacy i wojsko.
Stoją naprzeciw siebie.
Na Pragę ich nie puszczą, to już pewna, ale niechby choć doszli przed pałac namiestnika, na zebranie Towarzystwa Rolniczego. Chcą mu po bratersku swoje życzenia wyrazić. Inni szepczą, że Towarzystwo otoczone wojskiem, że się obawia braci. Czy to prawda?
Na Krakowskie Przedmieście można dostać się inną drogą, więc chociaż tłum na placu stoi nieruchomy, na Krakowskiem Przedmieściu zbiera się już nowy. Z kościoła Bernardynów właśnie wychodzi pogrzeb. Ścisk wielki, bo wówczas miejsce skweru zajmowały tu jeszcze domy, ulica była ciasna.
Gdy ruszył z miejsca kondukt pogrzebowy, a za nim tłum, rzucili się wściekle Kozacy, bijąc nahajkami, przyczem krzyż został złamany, i na pamiątkowych medalikach z powstania ten krzyż złamany widzimy.
Karawan skręcił prędko w ulicę Podwale, a tłum znów stoi, głuchy na groźby, wezwania.
Wtedy generał Zabołockij przeprowadził oddziałek wojska przez ulicę Kozią i koło starej poczty zjawił się przed tłumem. Podobno z okien rzucono na niego kamienie.
W Towarzystwie Rolniczem odczytano wreszcie uchwałę, obowiązującą do uwłaszczenia chłopów, a że wieści z ulicy nadchodziły ciągle dziwne, niepokojące, więc zamknięto pospiesznie posiedzenie, aby wyjść i zobaczyć, co się dzieje.
Lecz trudno się przecisnąć przez zbitą masę ludu. Wtem — salwa karabinów, krzyk, popłoch, ucieczka — na bruku zostało pięć trupów, między niemi dwóch członków Towarzystwa Rolniczego.



Pogrzeb pięciu poległych 1861 r.

„I spojrzał z niebios wysokich Pan
Na te pięć trumien z ciernia godłami,
Co na wzór pięciu Chrystusa ran
Poniosły Niebu prośbę za nami...“

Warszawa w żałobie. Sklepy pozamykane, żadnego ruchu kołowego, niema wozów ani dorożek, z balkonów powiewają czarne flagi, zwieszają się kirem naszyte kobierce z białym krzyżem i białemi obwódkami, tu i owdzie wieńce cierniowe i palmy.
Wojska, policji — w całem mieście ani śladu, Moskale zniknęli, jakby się w ziemię zapadli. Wielu stchórzyło, wyjechało z miasta, inni schronili się do Cytadeli, lub przenieśli tam rodziny, papiery, kosztowności. Inni z gniewem lub wstydem kryją się w głębi mieszkania, niewolno im się pokazywać, zabronił Gorczaków z obawy nowych starć.
Na ulicach cichych jak w wielkanocną niedzielę od wczesnego ranka pełno ludzi i kobiet w czerni. Grupują się na ulicach, przez które kondukt iść będzie. Porządek utrzymuje straż akademicka.
Kościół Świętego Krzyża płonie od jarzących świateł, w powodzi wieńców, kwiatów i zieleni stoi pięć czarnych trumien ze srebrnemi krzyżami i cierniowym wieńcem. Uroczyste nabożeństwo celebruje biskup, wspaniały chór artystów, głos organów.
O dziesiątej otwierają się podwoje, młodzież wynosi trumny, publiczność na chodnikach, środkiem ulicy w porządku wzorowym postępuje orszak żałobny. Prowadzi go arcybiskup Fijałkowski w infule i purpurze, otoczony dwoma biskupami, dalej kanonicy, księża, duchowieństwo, zakonnicy w habitach bronzowych, brunatnych, białych, starcy i sieroty z Tow. Dobroczynności pod opieką sióstr miłosierdzia. Straż ogniowa z brandmajstrem w błyszczących kaskach mosiężnych, studenci, uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych i Instytutu Agronomicznego, bractwa kobiece i męskie ze światłem, cechy z chorągwiami okrytemi krepą; na jednej orzeł biały. Towarzystwo Rolnicze, chłopi, pastorowie protestanccy. Trumny niosą aż na Powązki; kobiety w żałobie i czarnych welonach dźwigają ogromny wieniec cierniowy, za niemi pięć żałobnych karawanów. Dalej rabini żydowscy, publiczność, grupa druciarzy-górali, i ludzie wszystkich stanów.
A dzwony biją we wszystkich Kościołach, nad całem miastem biją dzwony bezustannie; a z nieba słońce świeci pogodne choć blade, powietrze ciepłe, prawdziwie wiosenne. Z okien, z balkonów, stare kobiety i dzieci sypią na przechodzących kwiaty, gałązki zielone. Wszyscy idą z wielką powagą, w milczeniu.
I to wszystko wolno po strzałach do ludu?
A wolno.
W pierwszej chwili książę Gorczakow inaczej był usposobiony: pochwalił Zabołockiego za przywrócenie porządku; lecz bardzo krótko wierzył w swe zwycięstwo.
Gdy wieczorem na zamku zjawił się arcybiskup z hrabią Andrzejem Zamoyskim, staruszek jeszcze chciał stawiać się butnie. Podobno się wyraził, że buntu się nie lęka, bo ma Cytadelę: może kazać ze wszystkich dział bić do Warszawy.
Lecz arcybiskup miał mu odpowiedzieć:
— A ja kazałbym wtedy uderzyć we wszystkie dzwony.
Opamiętał się książę. W Warszawie wszystkiego około pięciu tysięcy załogi, mogłoby źle być z Moskalami, przypomniał sobie rok 1830. On chciał przecież tylko spokoju.
Więc zaczyna żałować, że się tak źle stało: to nie z jego winy. On nie dawał Zabołockiemu rozkazu, ukarze go za samowolę, wymierzy sprawiedliwość.
Ale nie na tem koniec. Późnym już wieczorem przybywa delegacja od całej Warszawy upomnieć się o krzywdę. Należą tu obywatele, kupcy, literaci, bankierzy, duchowieństwo, rzemieślnicy, Żydzi w osobie rabina, wszystkie stany. Książę przyjmuje ich bardzo uprzejmie, wszystkie żądania obiecuje spełnić.
A więc Zabołockij ma być ukarany, wojsko, policja usunięte z miasta, uroczysty pogrzeb pięciu ofiar, dymisja Trepowa, wysłany przez Polaków adres do cesarza, oddanie im na czas pewien władzy w mieście.
Gorczakow na wszystko się zgadza, tłumaczy, że on nic nie winien. Wtedy szewc Hiszpański miał mu odpowiedzieć:
— Kiedy w moim warsztacie czeladnik źle buty uszyje, to ja jestem winien, panie namiestniku.
I pan namiestnik zmilczał.
Pogrzeb pięciu poległych zjednoczył wszystkie stany, był początkiem szczerej przyjaźni z Żydami, której dali piękne dowody.



Margrabia Wielopolski. 8 kwietnia 1861.

„Padacie bezbronni pod ciosem przemocy
Od strzałów ulicznych, od razów z rąk wroga,
Śród lochów fortecznych, śród lodów północy,
Przed mordem gołemi stojący piersiami,
Przed gwałtem broniący się pieśnią do Boga —
O, biedni Polacy, Bóg z wami!“

Nie upłynął miesiąc od pogrzebu pięciu poległych, kiedy u steru rządu w Królestwie Polskiem stanął margrabia Aleksander Wielopolski, a pierwszym jego czynem było rozwiązanie Towarzystwa Rolniczego.
Musimy zdać sobie sprawę, kto to był Wielopolski i dlaczego tak postąpił.
Magnat polski, ambitny, dumny, wykształcony, człowiek żelaznej woli, należał do tych, którzy idą zawsze własną drogą.
Polityczne swoje przekonania wypowiedział otwarcie po rzezi galicyjskiej: wydał wtedy broszurkę pod tytułem: „List do księcia Metternicha“, to jest do austrjackiego ministra, który chytrze wypadki 46-go roku przygotował. W tym liście Wielopolski oburza się na Austrję, zdradzieckie jej postępowanie i wyraża się, że przyszłość Polski może być lepsza tylko w zjednoczeniu z Rosją, w zjednoczeniu wszystkich Słowian przeciw Niemcom.
Za ten list właśnie hrabia Andrzej Zamoyski nie przyjął go do Towarzystwa Rolniczego, jako Polaka, który wyrzekł się niepodległości ojczyzny.
Przeciwnie, rząd rosyjski miał do niego zaufanie i zwrócono się teraz do niego, ofiarując mu stanowisko dyrektora w Komisji spraw wewnętrznych i okręgu naukowego.
Wielopolski się zgodził, ale pod warunkiem przywrócenia w Warszawie uniwersytetu i wprowadzenia innych zmian w zarządzie, bardzo pożytecznych dla kraju.
Tym sposobem Wielopolski i Zamoyski stanęli naprzeciw siebie jako przeciwnicy, z których każdy inną drogą chciał prowadzić naród może — do jednego celu.
W Warszawie powitano go nieufnie, z ciekawością czekając, jak sobie pocznie dalej.
Dyrektorowi Komisji spraw wewnętrznych i komisji wyznań i oświecenia publicznego przedstawić się musiał liczny szereg urzędników; margrabia przyjął ich dumnie, wyniośle, traktował z góry, a moskaluszki karki zginali w pokorze. Sprawiało to powszechną radość. Powtarzano wyrazy, jakiemi powitał cenzorów: „Widzę, że w tym kraju więcej mażących, niż piszących“. Żydzi byli zadowoleni z łaskawego przyjęcia i obietnic, lecz z duchowieństwem katolickiem odrazu stanął na stopie wojennej.
Dlaczego?
Wielopolski postanowił położyć kres manifestacjom, skończyć z tem raz na zawsze. A przecież duchowieństwo brało w nich czynny udział, w jego przekonaniu było kierownikiem ruchu; surowo też wyraził się do delegacji, która przyszła przedstawić mu sprawy kościoła.
— Nie ścierpię rządu w rządzie.
Powtarzano te słowa z oburzeniem, a nazajutrz zniknęło ogrodzenie, którem nowy dyrektor kazał odgrodzić dla siebie kawałek uniwersyteckiego ogrodu. Do ostatniego pala przybito kartę z napisem:
„Nie ścierpimy ogrodu w ogrodzie“.
Z Andrzejem Zamoyskim szukał margrabia zbliżenia, rozumiał, że ono jest prawie konieczne, jeżeli chce zwyciężyć, uspokoić wzburzone umysły i uczucia. Lecz Zamoyski przyjął go zimno, unikał wszelkiego zetknięcia.
Wtem — dnia 6 kwietnia ogłoszono rozwiązanie Towarzystwa Rolniczego.
A więc otwarta wojna. Kto zwycięży?
W Warszawie zapanowało wzburzenie. Niechęć ku margrabiemu wybuchła płomieniem.
Towarzystwo Rolnicze miało nieprzyjaciół, a przynajmniej krytyków: zarzucano mu, że niedosyć energicznie występowało w sprawie uwłaszczenia ludu, że sprzeciwiało się manifestacjom, — lecz teraz zapomniano o tem wszystkiem. Dziś pamiętano tylko, ile zrobiło dobrego, ile dzięki niemu powstało szkółek, fabryk, ilu ludzi znalazło pracę i dobrobyt, ile światła spłynęło w ciemności. Żal i współczucie były powszechne i szczere. Musiano je okazać.
Na gmachu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, gdzie mieściły się biura Tow. Rolniczego, ukazuje się orzeł biały na purpurze, wieńce, herby województw całej ziemi polskiej, a na ulicy tłum kilkutysięczny, rozlegają się śpiewy, przemówienia. Wielka znowu manifestacja.
Co z tem począć?
Zjawia się nowy oberpolicmajster, wybrany przez Polaków i lubiany, pyta, co to znaczy? po co się zebrali?
Obchodzimy pogrzeb Tow. Rolniczego — odpowiadają mu grzecznie, pół żartem. Namawia do rozejścia. Kończą śpiewy, odchodzą, lecz zjawiają się wkrótce przed pałacem hrabiego Andrzeja na Nowym Świecie.
I znowu mowy, śpiewy.
W zamku radzą, jak z tem postąpić. Wtem zbliżają się tłumy, otaczają zamek.
Gorczakow po wypadkach lutowych obiecał, że w razie potrzeby sam porozumie się z ludem, wysłucha zbiorowych żądań. Więc może uspokoi ich swoją osobą, ukazuje się w oknie, coś mówi, aby się rozeszli do domów.
Śmieją się i żartują. — Zamknij okno, staruszku, dostaniesz kataru.
Zjawia się wojsko, Kozacy, konnica, uderzają szablami, nahajkami. Tłum cofa się, lecz wraca, stoi niewzruszony.
Noc dopiero rozproszyła zbiegowisko. Ludzie rozchodzili się z zadowoleniem, z uczuciem odniesionego zwycięstwa, tryumfu. Wypowiedzieli otwarcie, co czuli.
I może byłby koniec.
Lecz nazajutrz czytają na rogach ulic ogłoszenia, zabraniające wszelkich zebrań i pochodów, ostrzegające, że użyta zostanie broń palna.
Czyżby się ośmielili? Pięciu poległych zbyt świeżo w pamięci: to się powtórzyć nie może. A wobec groźby niepodobna stchórzyć. Nie odważą się strzelać do bezbronnych.
Na placu przed zamkiem gromadzą się tłumy, wychodzą z bocznych ulic, tu i owdzie krzyże, śpiewają, potem stanęły w milczeniu. Naprzeciw nich piechota i Kozacy. Kozacy nie żałują świszczących nahajek, ale lud nie ustąpi. Znosi bicie, modli się głośno. Postanowił wytrwać: zginie, lecz nie ustąpi.
Modli się.
Tratatata! — odgłos bębna. Występuje naprzód piechota z karabinami. — Powtórny odgłos bębna. Gorczakow siedzi w oknie, patrzy na wszystko spokojnie. Generał Chrulew spogląda ku niemu, jakby czekał rozkazu.
Namiestnik skinął głową.
W tej samej chwili rozległa się salwa.
Odpowiedział jej krzyk rozpaczy, ale nie było w nim trwogi. Tłum upadł na kolana i z tysiąca piersi buchnęła krwawa skarga:

„Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej,
Do Ciebie, Panie, bije ten głos!“


Jakieś uniesienie ogarnęło wszystkich: zginąć tak! zginąć z modlitwą na ustach! Krew i życie oddając za ojczyznę.
Salwy brzmią jedna po drugiej, a lud klęczy, modli się głośno, umiera. Płyną strumienie krwi, nikt nie ucieka. Gdy padł chrześcijanin, trzymający krzyż, Żyd Lande go pochwycił i podniósł wysoko.
A strzały powtarzają się i powtarzają.
Tętent: kareta jedzie. Na koźle znany doktór Chałubiński wiezie margrabiego, aby rzeź powstrzymał. Zasypuje ich grad kamieni, z brzękiem wypadają szyby, — wojsko otacza jadących.
Noc zapadła, strzały umilkły nakoniec.
Lud rozchodzi się zwolna, w głębokiem milczeniu. Trupów zabrać nie pozwolono.
Około dwustu osób zostało na miejscu. A ilu rannych?
Zabitych pogrzebano w rowach Cytadeli.



Ostatnie manifestacje, 15 października 1861.

Na ulicach Warszawy spokój, mało ludzi, wojska wiele. Obozuje po wszystkich placach, bezustannie krążą wojskowe patrole, niebezpiecznie zatrzymać się w gronie znajomych, bo mogą aresztować. Kobiety w czerni, ale każda z jakąś ponsową wstążką, czy kokardą, bo żałoby nosić niewolno.
Wojskowe rządy. Gorczakow nie żyje, a jego zastępca wierzy tylko w Cytadelę i nahajkę. Z Wielopolskim walka, oskarżają się wzajemnie przed cesarzem.
Margrabia bardzo zajęty szkolnictwem. Otworzył uniwersytet, który nazwał Szkołą Główną, bo inaczej nie pozwolono. Ale mniejsza o nazwę, kiedy rzecz jest dobra, a Szkoła Główna piękną zostawiła pamięć: z niej wyszli Prus, Sienkiewicz, Świętochowski i wielu innych znakomitych ludzi, choć istniała tak krótko, zaledwie lat kilka. Oprócz tego zakłada szkoły średnie i niższe, wybiera rozumnych, dobrych nauczycieli, ustanawia wizytatorów, którzy czuwają nad nauką i wychowaniem młodzieży. Takim wizytatorem był też znany pisarz, Józef Korzeniowski.
To praca bardzo piękna, pożyteczna, i nikt jej nie przeszkadza, tylko — choć manifestacje ucichły, łatwo zdać sobie sprawę, że coś się dzieje skrycie, coś się dzieje. Pod ziemią krąży jakieś życie tajemnicze.
W Warszawie ucisk straszny, zastępcy Gorczakowa zmieniają się jeden po drugim, coraz srożsi i okrutniejsi, oddychać tu niewolno pełną piersią.
Aż dnia jednego widzą z przerażeniem, że zniknęła żałoba. Kobiety w jasnych sukniach idą do kościołów, cicha modlitwa, potem zapełniają ogrody, aleje. Co to znaczy?
To 12 sierpnia, rocznica Unji Lubelskiej.
W Wilnie w kościołach nabożeństwa, śpiewy, pod Ostrą Bramą brzmi ogromnym chórem „Boże, coś Polskę“, a wieczorem zabawy, tańce, łączą się wszystkie stany.
W Lublinie pomnik Unji przybrano kwiatami, biały orzeł, śpiewy, zabawa. Powtarza się to w wielu innych miastach, lecz w Kownie uroczystość najwspanialsza.
Z kościoła wyszła procesja: panny w bieli, chorągwie, krzyże, kwiaty, wieńce, światła. Ze śpiewem dążą do mostu na Niemnie; bo tu się spotkać mają z procesją z polskiej strony.
Zastępują im drogę Kozacy. Krótki opór i nacisk, tłum przerwał linję pomimo nahajek i posuwa się dalej. Przed mostem znów Kozacy. Lud klęka na drodze i wśród płaczu modli się głośno. Kozacy zdjęli czapki, rozstąpili się na dwie strony.
Droga otwarta, lecz most rozerwany: usunięto łodzie środkowe, i dwie procesje złączyć się nie mogą. Więc klękają nad wodą Litwini i Polacy wyciągają ręce, pochylają się ku sobie z obu stron chorągwie, padają kwiaty, wieńce, księża błogosławią modlące się tłumy, wysoko wznoszą krzyże, z kilku tysięcy piersi brzmi śpiew uroczysty, modlitwa za ojczyznę i bolesna skarga.
A wtem przewoźnicy połączyli przęsła mostu, Polacy i Litwini rzucają się sobie w objęcia, płacz radosny, wróżby, okrzyki.
Więc nie stłumiono ruchu, uczuć nie wydarto z piersi, chociaż milczy pod batem Warszawa, choć i w Wilnie na Pohulance padło znów wiele ofiar niedaleko mogiły Konarskiego.
Modlić się za ojczyznę niewolno.
Jednak pogoda w Petersburgu zmienna; w walce z dzikimi ciemiężycielami zwyciężył Wielopolski: cesarz uznał, że trzeba pozyskać Polaków, dać im pewne ustępstwa, zastąpić srogość łagodnością. Inaczej — można się lękać wszystkiego.
Cesarz powstania nie chce. Wierzy Wielopolskiemu, że on zdoła kraj uspokoić, i odwoławszy zbirów, mianuje namiestnikiem człowieka z europejską kulturą, Francuza z pochodzenia, katolika. Nowy namiestnik, Lambert, powinien wzbudzić zaufanie, zjednać sobie przyjaciół, dążyć do zjednoczenia dwóch narodów.
Jest on istotnie grzeczny i wyrozumiały, umie bardzo pozyskiwać sobie ludzi, a Polak łatwo zapomina złego.
Ale cesarz takim ludziom niedowierza, dlatego dodał mu dozorcę, Gersztenzwejga. Ten pan, niby podwładny, generał, gra rolę Nowosilcowa: pilnuje, donosi, ma prawo nawet rozkazać, gdyby zaszła tego potrzeba. Czuwa on wciąż nad wszystkiem uważnie i bacznie, a na Lamberta patrzy podejrzliwie; nie lubią się nawzajem.
Musiało przyjść do starcia.
Sposobność zdarzyła się wkrótce. Dnia 10 października przypada rocznica Unji Horodelskiej, i Polacy nie pominęli sposobności, żeby okazać, czem są i co myślą.
Tym razem manifestacja miała się odbyć w Horodle, tem mieście pamiątkowem. Ze wszystkich dzielnic byłej Rzeczypospolitej tu zgromadzić się miały delegacje, procesje, przedstawiciele.
Lecz władze rosyjskie były uprzedzone. Przed morzem głów, płynących w stronę miasta, ukazała, się garstka oficerów, otaczająca już siwego generała.
Stanęli na drodze. Tłumy się wstrzymały.
— Dokąd idziecie?
— Do Horodła, uczcić pamiątkę przeszłości.
— Do miasta was nie wpuszczę — rzekł generał stanowczym tonem, ukazując stojące działa, przy nich kanonierów z lontami i długą linję wojska.
— Chcemy się modlić.
— Macie pola — i wskazał ręką na rozległe równiny zaoranej ziemi.
To niby pozwolenie, bo nie zamknie przecież do więzienia kilkunastu tysięcy ludzi.
Najwyższe wzgórze otoczono chorągwiami, wzniesiono na niem ołtarz, rozpoczęła się msza polowa, przemówienia, pochylało się czterdzieści chorągwi i znów wznosiły dumnie złocone przyczoły, łopotały z wiatrem ciężkie jedwabne materje, jak purpurowe maki zakwitały nad nieskończoną falą różnobarwnych strojów, głów pochylonych, albo wzniesionych ku niebu.
Obok Polaków stoją Litwini, Żmudzini, przedstawiciele Rusi, Kurpie, Pomorzanie, wszystkie dzielnice Polski z chorągwiami dawnych województw. I Żydzi stanowią tu oddzielną grupę.
Przemawia ksiądz Laurysiewicz, unita, Bazyljanin; kapucyn odprawia mszę świętą; płyną modły i śpiewy z tysięcy piersi, łkania, — wezbrane serca rwą się w głośnym szlochu, ramiona tulą się do matki ziemi, wspólnej matki wszystkich tych dzieci, choć w niewoli, w kajdanach.
Na zakończenie podpisano nowy akt unji Polski, Litwy i Rusi na zasadach braterstwa i równości.
W Warszawie tegoż dnia z wielką uroczystością i królewskim niemal przepychem odbył się pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego, który od początków ruchu szedł z narodem i bronił praw jego całą swą mocą i władzą.
Niesiono też przed trumną koronę cierniową, orła, berło, śpiewano pieśni narodowe, wygłaszano mowy pełne miłości ojczyzny, wzywające do ofiar i wytrwania.
Gersztenzwejg zgrzytał zębami. Na to nie pozwoli więcej: pobłażliwość Lamberta rozzuchwala, on ma prawo temu zapobiec. A ponieważ wkrótce potem przypadały smutne rocznice śmierci Kościuszki i księcia Józefa, które miały być obchodzone uroczyście, wymógł rozporządzenie, wzbraniające zebrań ulicznych i pamiątkowych obchodów w kościołach.
Lambert uległ bardzo niechętnie, lecz uległ i podpisał zakaz.
Pogodny zaświtał ranek dn. 15 października. Nabożeństwa przygotowane w kościołach, czyż nikt się modlić nie ośmieli? Czy można zakazać modlitwy?
Bez pochodu, spokojnie i w milczeniu zapełniają ludzie kościoły Ś-tego Krzyża, Bernardynów i Katedralny. Po nabożeństwie powrócą do domów, lecz kościoła się nie wyrzekną. To przecież miejsce święte, nietykalne.
Gersztenzwejg wściekły, zażądał natychmiast, aby kościoły otoczono wojskiem. Lambert nie śmie tego uczynić. Znowu spory. Wreszcie Lambert ulega. Gersztenzwejg daje słowo, że nie popełni gwałtu.
Kościoły otoczone i lud w nich zamknięty, nikt nie wychodzi.
Upływają długie godziny. W mieście zdenerwowanie i na zamku także. Tego się nikt nie spodziewał.
Wieczór i noc zapada. Ciemność na ulicach. Rozkazano rozpalić ognie. Miasto wygląda ponuro i groźnie. Krążą plotki, że lud się rzuci na żołnierzy, aby odbić zamkniętych, że nastąpi wybuch powstania.
Lęk ogarnia wszystkich, nikt nie wie, co począć.
Wreszcie około północy Gersztenzwejg zdenerwowany każe wojsku wejść do kościołów, aresztować obecnych.
Otwierają przemocą kościół Ś-tego Krzyża: ciemno w nim, pusto. Nikogo tu niema.
Publiczność się rozeszła w ciągu dnia tylnem wejściem przez sąsiednie domy.
Kościół Święto Jański jaśniał od świateł płonących; na środku wspaniały katafalk żałobny pod srebrnym baldachimem i portret Kościuszki; księża w lśniących ornatach, lud milczący klęczy, ku ołtarzowi zwrócony.
Gersztenzwejg osobiście wezwał do rozejścia, lecz nikt nie odpowiedział. Klęczeli wszyscy, jakby skamienieli, nieruchomi, milczący, martwi. A światła wkoło płoną uroczyście, lśnią srebrne ozdoby na kirach żałobnych.
Padł rozkaz aresztowania. Żołnierze weszli do świątyni, otaczali z brzegu niewielkie gromadki i prowadzili na zamek. Lud nie stawiał oporu. Wtem ktoś uderzył w dzwony, i groźnie, ponuro popłynęły śpiżowe dźwięki niby skarga.
U Bernardynów broniono się ławkami przed żołnierstwem. Ukończono aresztowania już nad ranem; około piątej więźniów pod konwojem prowadzono do Cytadeli.
— Ilu? — zapytał Lambert, gdy Gersztenzwejg zdawał mu sprawę z czynności.
— Około trzech tysięcy.
Lambert wybuchnął gniewem i rozpaczą, kazał uwolnić wszystkich. Widział, że praca jego zmarnowana, lud wzburzony i groźny zapełnia ulice, — niewiadomo, co stać się może.
Wtedy z Gersztenzwejgiem nastąpiła kłótnia, pojedynek amerykański i w parę godzin potem dziki tryumfator odebrał sobie życie.
Lambert zachorował ciężko i wyjechał.
Kościoły duchowieństwo rozkazało zamknąć, by uchronić je na przyszłość od zniewagi.



Branka.

I jeszcze raz zwyciężył Wielopolski. Przekonał cesarza, że bez poważnych ustępstw w kraju wybuchnie powstanie. Więc niech cesarz wybiera, jeszcze pora.
Cesarz powstania nie chciał. Nie obawiał się samej Polski, ale nuż stanie w ogniu cały Zachód? Źle wyszła Austrja na włoskiem powstaniu i teraz głaszcze Węgrów, żeby byli zadowoleni, — tak samo trzeba z Polską. Bo któż może zgadnąć, czy Napoleon III nie da im pomocy, jak Włochom? — czy Anglja nie przypomni, że na kongresie wiedeńskim Polska uznaną była za królestwo konstytucyjne?
Lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Więc zgadza się na wszystko, daje rzeczywiście wiele. Jeśli burzę zażegnać można, to chyba ją zażegna.
Wielopolski jest naczelnikiem władz cywilnych, namiestnikiem książę Konstanty, brat cesarski.
Mówią o przywróceniu konstytucji, o zupełnej zmianie w stosunku rządu do Polaków, szepczą nawet o odzyskaniu Poznańskiego, o dążeniach Konstantego do korony...
I kraj dzieli się na dwa obozy: tak zwani „biali“ gotowi są przyjąć poczynione Polsce ustępstwa, pogodzić się z Konstantym, Wielopolskim, starać się uspokoić wzburzone umysły, zapomnieć krwi przelanej, i na razie przynajmniej utrzymać w kraju spokój.
Lecz „czerwoni“ nigdy się na to nie zgodzą. Nie chcą ustępstw, bo to chwilowa obłuda. Car dziś daje, jutro odbierze. Oni pragną niepodległości i walki. Wierzą, że lud powstanie, wierzą w pomoc Francji, a najwięcej we własne serca. Te im nie pozwalają uścisnąć ręki wroga.
Ale jak ją odrzucić? Wielka, wielka odpowiedzialność.
Jednak odrzucą. W pojednaniu z wrogiem właśnie widzą niebezpieczeństwo największe. To wyrzeczenie się niepodległości. Nie chcą sprzedać praw kraju za miskę soczewicy, precz z łaską carską! Niech odda wszystko, co zagrabił.
Odrzucono zgodę sztyletem. Spiskowiec Jaroszyński na rozkaz swej partji usiłował zabić księcia Konstantego, Ryll i Rzońca — Wielopolskiego. Wszyscy trzej ujęci i skazani na śmierć.
Ogół narodu zamachy potępił: sztylet nie jest bronią Polaka. Lecz spodziewano się ułaskawienia.
Akt łaski Konstantego zjednałby mu serca więcej, niż mamka Polka i syn Wacław; ułaskawienie byłoby dowodem, że rozumie i odczuwa ból narodu, a więc można mu ufać. Miał w ręku wielką moc, moc miłosierdzia.
Nie umiał z niej skorzystać. Ani książę Konstanty, ani Wielopolski, nie rozumieli, jak wielką jest chwila, nie rozumieli, że własny los trzymają w ręku. Zimnych serc cierpienie ludzkie nie wzruszyło.
Wyroki śmierci wykonano w sierpniu roku 1862. Trzy szubienice stanęły nieprzebytym murem między narodem a sędziami ofiar. Niema tu dla nich już żadnej nadziei. To była godzina upadku.
A oni idą dalej, nie wiedząc, co czynią.
Pozwolono obywatelom zjechać się w Warszawie i wyrazić otwarcie swe życzenia, a gdy się ośmielili wspomnieć o Litwie i Rusi, Zamoyskiemu, jako przywódcy, rozkazano wyjechać za granicę.
Daremnie Wielopolski wprowadza zmiany użyteczne, nikt z nich korzystać nie chce. Odsuwają się wszyscy od niego, ruch tajemny wzrasta, śledzić go musi zapomocą szpiegów. Co za okropne czasy!
Wtedy zły duch nasunął mu pomysł szatański: do wojska wszystkich spiskowych!
Ogłasza nowe prawo: uwalnia w tym roku od branki właścicieli ziemi, chłopów, czeladź dworską, a rekruta z miast weźmie, — bez losowania, podług ułożonej listy.
Noc z 14 na 15 stycznia 1863 r. Na ulicach Warszawy zwykła ciemność, rozpalono tylko ogniska na placach, gdzie obozuje wojsko, rozstawione na głównych ulicach Warszawy. Po całem mieście gęste i liczne patrole.
Do wskazanych domów wchodzą policjanci pod osłoną bagnetów. Straż przy bramie. Idą do wskazanych mieszkań i zabierają mężczyzn.
To branka. W taki sposób odbywał się pobór do wojska.
Zabranych podług listy prowadzono do ratusza, a stamtąd liczniejszemi oddziałkami pod konwojem do Cytadeli. Pobór ukończono nad ranem.
Zabrano przeszło 1500 mężczyzn, lecz z tych około 900 niezwłocznie musiano uwolnić. Zabrani byli „przez pomyłkę“.
Nic dziwnego. Branki się spodziewano, znaczna część młodzieży nie nocowała w domu, zabrano ich ojców i braci.
Gdzież oni, ci spiskowcy, skazani do pułków rosyjskich?
Mimo czujności straży, szpiegów i policji niema ich już w Warszawie, uszli w sąsiednie lasy i czekają. Lepiej tu zginąć z głodu albo od bagneta, niż gdzieś tam na obczyźnie, w walce z kaukaskim góralem czy Turkiem.
A Wielopolski jakby na szyderstwo ogłasza w urzędowym dzienniku, że młodzież chętnie wstępuje w szeregi i okazuje radość, iż kształcić się będzie w szkole porządku, jaką jest służba wojskowa.
To było kopnięcie nogą wszystkich uczuć narodowych.



Noc 22 — 3 stycznia 1863 r.

„Chce wróg krwi naszej, niechaj ją wychłepce,
Chce wróg krwi naszej — niech ją pije rzeką,
Lecz precz z niewolą! my do niej niezdolni,
Niechaj ostatnie krople krwi wycieką,
I padniem wszyscy, ale padniem wolni!

Wł. Anczyc.

Komitet Narodowy, który już przeszło od roku kierował organizacją ruchu w całym kraju, stał się w tej chwili rządem. On musiał zdecydować co dalej: pokój czy wojna.
Pokój — to znaczy uznać się bezsilnym i zdać na łaskę cara; przyjąć w pokorze odrzucane dotąd dobrodziejstwa i wyrzec marzeń o wolności. To znaczy wydać na stracenie ten kwiat młodzieży o najgorętszem uczuciu, który zaufał przywódcom; nazwać ich szaleńcami za to, że nie chcieli dać głowy pod jarzmo. Niech zginą.
Cóż wtedy? — Wtedy car przestanie lękać się „buntowników“ i uczyni z Polską, co zechce.
A co on zechce?
Nie będzie miał przecież powodu do zemsty. Może mniejszem nieszczęściem zguba kilku tysięcy młodzieży, niż klęska narodu? Czy podobna zrywać się do walki dzisiaj, gdy nie mamy broni, pieniędzy, przyjaciół, nic nie przygotowane; wróg zdepcze nas, stratuje jak trawę na łące, dzikie hordy zamienią kraj w pustynię. Czyż możemy w tej chwili oprzeć się jego potędze? Z gołemi rękami pójdziem na armaty?

Pójdziemy, bo musimy.

„Wy się trwożycie tą liczbą ogromną?
I tą przemocą, co się zda niezłomną?
Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu,
Wylęgła z prochu, czołgająca w prochu,
Którą do boju popędzają biczem,
Aby nie pierzchła przed wolnych obliczem?

A nas — nas wszystko do boju porywa:
Każda piędź ziemi, mogiłami żywa,
To jasne niebo, co niesie w obłoku
Cienie poległych, widne duszy oku,
I cała przeszłość, ta przeszłość wiekowa,
Co w swojem łonie tyle sławy chowa!“

(K. Ujejski)

Tak, my się cofać nie mamy dziś prawa. Myśmy wierzyli i myśmy budzili do życia naród cały, my uczyliśmy nie lękać się wroga, gardzić nim, kochać wolność, — a dzisiaj mamy zdradzić tych, co nam ufali? Zdrada po stokroć gorsza od nieszczęścia, — to hańba.

„Zmartwychwstaje się z pod gromu,
Nie zmartwychwstaje z pod sromu!“

Komuż zaufać można, jeśli zdradzają bracia, przodownicy? A bez wzajemnej wiary, zaufania — niema dla nas przyszłości. Zdradzić to znaczy wydać się na zgubę i na hańbę, już bez nadziei, na wieki.
A więc wojna? Ilu nas stanie — bez broni?
Może powstanie lud. Wtedy nikt nas nie zwycięży.
Gdyby był uwłaszczony! Gdyby zamiast uchwał każdy pan powiedział chłopu: — Ziemia, na której pracujesz, jest twoja. Rozumiałby wtedy, że bronić jej musi. Lecz chłop dotąd nie dostał ziemi.
Dostało bardzo wielu.
Lecz niewszyscy. Nikt nie zgadnie, co lud uczyni w tej chwili.
Więc my uczyńmy to, co dawno stać się już było powinno: pierwszym czynem naszym uwłaszczenie ludu. To dziś postanawiamy. Księża ogłoszą w kościołach, cały kraj wiedzieć będzie, że zniesiona pańszczyzna. Lud od dziś jest wolnym właścicielem ziemi, — niech jej broni.
Jeśli uwierzy...
Spełnimy zawsze obowiązek. Wahać nam się niewolno. Cóż innego uczynić możemy? Przyszłość nas sądzić będzie i historja. Mogliśmy błądzić, lecz serca nasze były czyste. Jeśli zginiemy nawet, to krew nasza plon wydać musi.
A może zwyciężymy. Bóg odważnym sprzyja.
Nie mamy wyboru.
Straszną odpowiedzialność bierzemy na siebie.
Któż nas od niej uwolnić może? Każda godzina droga. Otoczą ich, wymordują, a krew na nas spadnie. Niema czasu na sejmy i porozumienia, dziś zdecydować trzeba.
A więc wojna?
? ? ? ? ?
Nikt nie śmie zdecydować.
Konieczność zmusza. Świta.
Głosowanie.
Powstanie zdecydowano. Nie mogli postąpić inaczej.

„Za świętą sprawę, za tę ziemię laszą,
Wolność powszechną — i naszą i waszą!“

M. Romanowski.



W lasach.

„O, nie wsiąka w ziemię mocno
Krew ta, co za wolność płynie:
Taka krew jest krwią ofiarną,
Nie umiera, kto tak ginie!“

Zima, styczeń, las nagi, śnieg dokoła, wicher i mróz. Lecz tam w głębi, w sosnowym borze jakieś życie: płoną ogniska, śnieg wydeptany, straże, a pośrodku grono młodzieży. Twarze spokojne, śmiałe, kożuszki baranie, owdzie kurtka sukienna, szynel szkolny. W ręku myśliwski nóż lub dubeltówka, stara szabla po dziadku lub rewolwer. Dokoła czarna noc, więc jedni śpią przy ogniu, czuwają, inni oczekują.
Wieść nadejść musi wkrótce. Co tam postanowią. Każdy z nich zginąć gotów, choćby zaraz. Wierzy, że nie zginie marnie.
Mało mówią, bo oczekują. Lada chwila stać się coś musi: tam czuwają nad nimi.
Dzielą się chlebem, wódką, to cały posiłek, lecz żołnierzowi więcej nie potrzeba; będzie lepiej, gdy złamie wroga. Ten i ów nuci półgłosem:

Dalej, bracia, w las.
Czekać już nie czas!
Wszak jużeśmy dość czekali
I śpiewali i płakali,
Knutowano nas!“


Cyt, cyt! Ktoś się zbliża, słychać kroki. Hasło? — Nie zna hasła, goniec z Warszawy. Powstanie!
Ogłoszono powstanie całego narodu, wolność i niepodległość, równość stanów, ziemia własnością jest ludu. Za te hasła walczyć i ginąć kazano.

„Na bój, Polacy! na święty bój!
Wolności duch — to Boga miecz!
Na bój! na bój! Nikczemny zbój
Jak zwierz spłoszony pierzchnie precz!“


A więc do dzieła. Każdy proboszcz ogłosi uwłaszczenie ludu. Każdy dwór wam dostarczy zapasów i broni. Każdy Polak pośpieszy do obozu, lud powstanie, wzrośniemy w siłę, a „zapał tworzy cudy“, „jedność większa od dwóch“ — jak słusznie powiedział Mickiewicz. Bądźmy „rozumni szałem“, wtedy „jedno nasze ramię tysiąc najeźdźców zgruchocze i złamie!“
Tak marzy młodzież, ten gorący kwiat narodu, najsilniejszy wiarą niezłomną. Uchodząc przed branką, napełniła puszczę Kampinoską i inne lasy pod Warszawą, i czeka hasła, gotowa zginąć lub zwyciężyć. Młodość sił jej dodaje, wiara, nadzieja i miłość.
Nie zginie, kto tak ginie.
A położenie było bardzo trudne. Lud nieuświadomiony, podżegany, szlachta wahająca się, niepewna, co robić, i srogi a potężny wróg.
Wojsko pruskie stanęło na granicy, by przeciąć komunikację z Poznańskiem i stamtąd nie dopuścić posiłków. Od strony Rosji nowe przysyłają pułki, bo nie są pewni tych, które oddawna karmiły polskie łany; wybierają starannie dzicz najsroższą.
Lecz pierwsze starcia wypadają świetnie: małe oddziałki walczą z lwią odwagą, jeden rzuca się śmiało na dziesięciu i zwycięża lub ginie. Budzą podziw, zdumienie i lęk nawet.
— Z takiem wojskiem świat podbić można — mówi stary generał rosyjski — gdyby mieli broń — armaty.
Ale broni właśnie nie mają, trzeba ją zdobyć na wrogu.
A wodzowie?
Mierosławskiego ogłoszono dyktatorem. Przedarł się na Kujawy, stoczył nawet parę szczęśliwych potyczek, lecz rozbity, ścigany, otoczony, uszedł za granicę, aby nie powrócić więcej.
W Kieleckiem powodziło się Langiewiczowi: zgromadził większe siły, ma kosynierów, jazdę, rozbił raz i drugi większe oddziały moskiewskie, więc jego ogłoszono dyktatorem.
I znowu otoczony, pobity, ujść musiał, dostał się do więzienia w Austrji.
Przekonano się wtedy, iż władza powstania musi być tajna, nie zwracać na siebie uwagi. Utworzono Rząd Narodowy w Warszawie.
A w lasach partyzantka. Kilkudziesięciu wodzów. Każdy może być wodzem, kto zna się na sztuce wojennej, umie gromadzić siły i grać z nieprzyjacielem w ciuciubabkę, a zalewać mu sadła za skórę.
To też wodzów jest wielu. Każdy z nich działa w swojej okolicy, czasem się łączą, czasem rozdzielają, jak trzeba, jak los zdarzy. Bez broni, armat, swobodnego miejsca, gdzieby można się porozumieć czy schronić, każdy musi być samodzielnym, zależy przedewszystkiem od wypadków i otoczenia.
Ma np. kilkuset ludzi, źle uzbrojonych, zmęczonych i głodnych, przed nim nieprzyjaciel kilkakroć silniejszy, poszukujący spotkania i starcia. Wódz na razie cofa się, kryje w lasy, rozprasza, oznacza miejsce zboru, a jeśli mu się uda, napadnie niespodzianie, nieoczekiwany, zada poważne ciosy: rozbije, spłoszy, zmęczy i zadziwi, i znowu nagle znika, bo inaczej walczyć nie może.
Były oddziały po parę tysięcy, były po paruset ludzi; niektórzy walczyli jeszcze, chociaż zginął Rząd Narodowy, i Moskwa zalała kraj cały, — inni jak świetna gwiazda: błysnęli i zgaśli. Imiona ich przechowa historja i poezja. Najczęściej powtarzały się: Padlewski, Suzin, Sierakowski, Bosak, Lelewel-Borelowski, Narbut, Bobrowski, Czachowski, Kruk — i tylu innych! Krótkie ich dzieje — to już wielka księga. Księga bohaterska, z którą równać się nie mogą w najbujniejszej fantazji zrodzone powieści. Księga chwały, która zaszczyt nam przynosi, z której możemy i powinniśmy być dumni.
Lud nie powstał. Dlaczego? To zupełnie łatwo zrozumieć: bał się silniejszego wroga, jego zemsty. Gdyby gwiazda zwycięstwa zaświeciła jaśniej, byłby niewątpliwie rzucił się do broni. Wielu włościan było w powstaniu, przybywało ich coraz więcej, choć uwłaszczenie wprowadzonem nie zostało, bo Moskal nie pozwalał. Pomoc ludu jednakże wielkie oddawała powstańcom usługi, pozwoliła im przetrwać w lasach aż dwie zimy, czuli się pośród swoich, o ruchach nieprzyjaciela byli często zawiadamiani.
W niektórych okolicach występowali chłopi niechętnie, nawet wrogo; zdarzały się okropne wypadki; na szczęście nie było ich wiele.
W oddziałach powstańczych łączyli się ludzie wszystkich stanów i czuli, że stanowią całość, że są jednym narodem. Szedł hrabia obok chłopa, szlachcic z rzemieślnikiem, czeladź dworska i mieszczuch, ksiądz, robotnik — wszyscy są równi. Kobiety pełniły służbę wywiadowców, żywicielek, pośredniczek i sanitarjuszek. Pełniły obowiązki mężnie, niestrudzenie, nikt ich zastąpić nie mógł.
Byli w oddziałach także cudzoziemcy, zwłaszcza Francuzów wielu, ich bezstronne świadectwo najchlubniej mówi o naszych wysiłkach, oddaje hołd szczery miłości ojczyzny, męstwu i poświęceniu.
Powstaniec w lesie mimo niebezpieczeństw czuł się wolnym, swobodnym. W chwilach wypoczynku, zwycięstwa nad wrogiem, jeśli głód nie dokuczał, był w dobrym humorze. Jutro może zginie, lecz dziś nie ma pana.

„Wzrok się śmieje, płoną lica,
Konik pod nim hasa,
Skrami pryska mu szablica,
Rewolwer u pasa“.


Czyż po tem wszystkiem miała pozostać jedynie zielona mogiła gdzieś na skraju lasu?



Na stokach Cytadeli.

„Szkołą życia nie są księgi,
Ni uczonych pism foljały,
Ale groby bohaterów,
Zmarłych dla ojczystej chwały“.

M. K. Sarbiewski.


Ciężką walkę toczyli powstańcy po lasach z przeważającym wrogiem. Rosja rzuciła na nich przeszło dwakroć sto tysięcy wojska, mogli więc szydzić rosyjscy żołnierze na widok garstki bohaterów.

„Szaleni, szaleni!
Jeden na tysiąc! My niezwyciężeni“.


I ginęła szlachetna młodzież, hojnie rzucała w ziemię krwawy posiew, który po latach, dla przyszłych pokoleń miał zakwitnąć kwiatem wolności.
Dla nich — pasmo trudów, kilka zwycięstw bohaterskich, kilka promieni nadziei i chwały, a potem — wróg dokoła, zasadzka i przemoc, ostatnia walka — i cisza grobowa.

„Na pobojowisku

Po całodziennem morderczem igrzysku,
Po krwawym trudzie, po skończonej wojnie
Waleczna młodzież — zasnęła spokojnie...
............
A przy nich kruki skaczą i godują,
I chrypłym głosem braci swych zwołują“.

(K. Ujejski).

To los walczących bronią.
Inną i może jeszcze cięższą walkę toczył Rząd Narodowy o pomoc dla powstania, o broń, o pieniądze.
Pieniądze jeszcze zdobyć można było, nie zbrakło ofiarności, ale broń? ale pomoc?
Broń jedynie na wrogu zdobyć można, bo granica zamknięta, nikt jej nie przywiezie. A pomoc?
Francja życzliwie patrzy na powstanie, Napoleon pomógłby chętnie, ale nie sam. Ogląda się na Anglję, Austrję, a oba państwa zwłóczą. Wojny nie zaczną o Polskę.
Więc daremne wysiłki i złudzenia?
A Rosja trochę lęka się Zachodu, pragnie stłumić walkę, nim się tam namyślą, i działa energicznie, w sposób wypróbowany tyle razy z najlepszym skutkiem. Wybiera dwóch oprawców: Murawjew obejmuje Litwę, Berg Królestwo, — ci przywrócą szybko porządek.
I zaczęły się kontrybucje, konfiskaty, aresztowania, zsyłki, szubienice. Obywatelom odbierano ziemię, jeśli kogoś z rodziny brakowało w domu, jeśli ktokolwiek świadczył, że dawali pomoc powstańcom.
A któż mógł jej nie dawać?
Chłopów obietnicami zachęcano do denuncjacji, zapełniono więzienia, dręczono, katowano, mordowano.
Uczciwi Rosjanie rzucali urzędy, nie mogąc patrzyć na to, co się działo. W Wilnie pokazują obszerne podziemie, w którem zamurowano kilkudziesięciu powstańców. Rozstrzeliwano księży, wieszano kobiety, pastwiono się z okrucieństwem nad wszystkimi.
Murawjew krótki, gruby i szeroki, z wielką głową, twarzą buldoga i nieodstępnym kijem, przechadzał się po Wilnie, upatrując ofiar. Wystarczało, że ktoś mu się nie podobał. Winę znaleziono zawsze.
Za zdeptanie nieszczęsnej, krwią przesiąkłej ziemi wystawiono mu pomnik w Wilnie.
Podobnie postępował Berg w Warszawie, tutaj jednak usunąć należało księcia i Wielopolskiego. Książę wrócił do Petersburga, a margrabiemu kazano podać się do dymisji.
I zaczęła się nowa gospodarka. Wycinano lasy, ażeby powstańcy nie mieli się gdzie ukrywać; zabierano zboże ze dworów, ażeby ich ogłodzić. Chociaż jeńców, w potyczkach wziętych, zabijano, więzienia były przepełnione, wprowadzono tortury, aby wymuszać zeznania.
Nikt nie jest pewny życia, rozpacz ogarnia wszystkich. Budzi się chęć odwetu: zabić okrutnika!
Z domu Zamoyskiego na Nowym Świecie pada bomba w chwili, gdy Berg jedzie powozem, otoczony Kozakami. Padł Kozak i kilka koni, Berg wyszedł cało z przygody.
Lecz ma powód do zemsty. W jednej chwili dom otoczony, zamknięty, rewizja. Wszystkich mężczyzn aresztowano, kobiety i dzieci wypędzone na ulicę, meble wyrzucano oknami, wyrzucono w ten sposób i kolebkę z dzieckiem i pamiątkowy fortepian Chopina. Dom skonfiskowano dla rządu, wyrzucone rzeczy spalono, między niemi wiele drogich rękopisów, obrazów i pamiątek.
W mieście aresztowania i rewizje, wojsko dopuszcza się gwałtów, nakładają na mieszkańców ogromną kontrybucję. Niech będą wszyscy ukarani.
W tej walce kilkakrotnie zmieniał się Rząd Narodowy: jedni nie mogli podźwignąć ciężaru takiej władzy, inni nie umieli, jeszcze inni dostali się w moc wroga.
W październiku 1863 r. oddano znowu władzę w ręce dyktatora, Romualda Traugutta.
Człowiek cichy, gorący Polak, mężny żołnierz wolności, stanął na stanowisku kierownika w chwili, kiedy wszystko już chyliło się ku upadkowi. Objął władzę, bo mu kazano, bo nie było już komu jej sprawować, bo wszystko zawiodło i nikt nie chciał teraz dźwigać brzemienia odpowiedzialności.
Traugutt dobrał sobie kilku mężnych współpracowników i rąk nie opuszczał, robił wszystko, co było w ludzkiej mocy.
Byle przetrwać, — przychodziły jeszcze wieści z Francji — byle przetrwać do wiosny; obiecują pomoc.
Ale w marcu nad ranem zbudził go szczęk broni. Do pokoju weszli żandarmi. Zrozumiał.
— Już! — powiedział tylko i spokojnie zaczął się ubierać.

Na stokach Cytadeli szubienica. Tłum ludu ją otacza zbolały, znękany. Chce raz ostatni spojrzeć na skazańców, przesłać im pożegnanie. Ginie Romuald Traugutt i czterech przywódców powstania, których nazwano Rządem Narodowym, Toczyski, Krajewski, Żuliński, Jeziorański. Śmierć przyjmują spokojnie: potrzebna widać ta ofiara dla przyszłości.
Stało się 5 sierpnia 1864 r.

„Szubienica w całym świecie wzgardą jest dotknięta, ale w Polsce jak krzyż prawie i jak ołtarz święta.
Szubienice takim właśnie stawiali Moskale, których imię nie zagaśnie w narodowej chwale.
Relikwjarzu narodowy, polska szubienico, czcią całego się narodu twe ofiary szczycą“.

M. Konopnicka.

W tymże roku łaskawy cesarz nadał włościanom ziemię, za co rozkazano wystawić mu pomnik w Częstochowie.








  1. Tak nazwał Mickiewicz wychodźców z kraju po r. 1831.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.