Emigracja — Rok 1863/Szymon Konarski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emigracja — Rok 1863 |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szymon Konarski.
W kraju ucisk niewoli, a my giniemy marnie na obczyźnie, dlaczego? Walczyć trzeba o wolność — powtarzali wygnańcy coraz głośniej.
Ale walczyć orężem niepodobna, dopóki do tej walki nie stanie naród cały: trzeba przedtem uświadomienia narodu, oświaty. Taka praca musi poprzedzić powstanie.
Zrozumieli to emigranci po kilku nieszczęśliwych próbach zbrojnego powrotu do kraju, wyobrażając sobie, że lud powstanie na hasło: Do broni!
Nie, nie powstanie, bo nie rozumie po co, — nie wie, co to wolność, nie wie, kto jej wrogiem.
Trzeba go przygotować i oświecić.
Wielka to i mądra droga, lecz trudna wobec przeszkód, jakie na każdym kroku stawia nieprzyjaciel. Wymaga poświęcenia, zaparcia się siebie, oddania jej życia. Ale któż z nich go nie odda dla ojczyzny? Kilka lat takiej pracy, kilka ofiar wystarczy — wierzą mocno — by lud poznał prawdę, — wtedy inaczej uda się powstanie. Wtedy zaświta wolność.
Więc spieszą do kraju najlepsze jednostki, najdzielniejsze, najszlachetniejsze; wielu zginie, lecz rzucą ziarno. Między nimi Szymon Konarski.
Rzucił wolną Szwajcarję, ciche życie i byt zapewniony pracą, wdział chłopską sukmanę i przeszedł granicę.
Rozpoczął trudne, niebezpieczne życie.
Wędruje jako wyrobnik po kraju, od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, pracuje siekierą, piłą, jak się zdarzy, rozmawia z ludem; — bardziej zbliżyć się nie można: budzi w nim duszę.
Lecz sam — wie dobrze — nie wskrzesi miljonów, potrzebuje pomocy. Zbliża się więc do dworów, młodzieży, kobiet, trafi i na plebanję, a wszędzie umie przemówić, zachęcić, zbudzić zapał, zorganizować robotę. Łączy chłopa i pana, prostaka i księdza, starca, kobietę, młodzież w jedno wielkie „Stowarzyszenie ludu polskiego“. Setki, tysiące ludzi składają mu przysięgę, w tysiącach dusz zapalił iskrę życia.
I idzie coraz dalej. Ogarnął Wołyń, Podole i Litwę, wszędzie ma pomoc, bezpieczne schronienie w jakim zapadłym dworze pośród lasów.
A w dworach, dworkach, po wsiach uczą wiejskie dzieci, rozpowszechniają książki, szerzą jasne myśli, w martwych sercach budzą uczucia. Widzi owoc tej pracy i podwaja siły: każdej godziny szkoda.
Już trzeci rok w ten sposób pracuje wytrwale. Wiedzą o nim szpiegi, szukają go władze, ale napróżno: niema zdrajcy wśród przyjaciół Konarskiego, uchodzi wciąż szczęśliwie, schwytać go nie mogą.
Wreszcie są pewni, że musi być w Wilnie.
Obstawiono wszystkie rogatki, wszędzie rewizje, śledztwa, rozrzucono w policji fotografje: zostanie ujęty.
Ze szpitala, gdzie się ukrywał, wywieziono go w trumnie, jako nieboszczyka.
Usmolony, przebrany, w chłopskim kożuchu usiadł obok woźnicy na koźle i wyjeżdża szczęśliwie w powozie swego znajomego.
W pierwszym jednak zajeździe, gdy zmieniano konie, poznał go szpieg. Nie było już ratunku. Uwięziono go w tej samej celi klasztoru Bazyljanów, w której siedział niegdyś Mickiewicz.
Zapomocą mąk strasznych chcą mu wydrzeć nazwiska spiskowych, lecz trafili na żelaznego człowieka. Znosi największe męczarnie i milczy: nie zdradzi nikogo, a sam do wszystkiego przyznaje się chętnie.
— Uczyłem, budziłem, oświecałem, — pracowałem dla wolności, oddam za nią życie.
Dla wroga to mało, on się pastwi nad nieszczęśliwym, — wyrok śmierci dla niego będzie wyzwoleniem. Skazano go na rozstrzelanie.
26 lutego 1839 r. wbito pal na Pohulance, przedmieściu wileńskiem, gdzie „pohulała“ nieraz dzicz moskiewska. Dokoła stoją żołnierze pod bronią, za chwilę ukaże się więzień.
Całą przestrzeń wolną zajął tłum milczący. Nie przez ciekawość tu przyszedł: wszystkie serca przenika ból wielki i miłość. Chcą go raz jeszcze zobaczyć, pożegnać. To bohater. Umrze, lecz praca jego nie pójdzie na marne — niech ta wiara mu świeci w ostatniej godzinie. On zrozumie, co znaczy ten tłum czarny: My z Tobą!
A car pozwala patrzeć: niech widzą, jak karze; niech się boją i drżą buntowniki!
Ukazały się sanki: jedzie obok księdza. Podniósł się szloch i łkania, ręce w górę, białe chustki chwieją się w cichem powietrzu, jakby na znak spotkania tam wysoko, wyżej...
Stanął pod słupem, związali mu ręce, oczu zasłonić nie dał. Brzęknęły kajdany, zawarczały bębny. Niewolno mówić skazańcowi, głos jego bęben zgłuszy. Patrzy tylko, mówi oczyma:
— Żegnajcie. Śmierci niema. Duchem zostanę z wami. Dla tej ziemi ukochanej! dla niej — dla narodu —
A żołnierze ustawili się szeregiem, broń skierowali do słupa. — Salwa i zwisł męczennik na łańcuchu.
Nagle jak burza lud rzucił się naprzód, złamał kordon, rozerwał suknie Konarskiego, zabrał kajdany, które miał na nogach. To są święte relikwie.
Żelazny „pierścień Konarskiego“ nosili długo Polacy i Polki jako symbol poświęcenia i mężnej pracy dla ojczyzny.
Bo słusznie powiedział poeta, że
„grób proroka, mędrca, bohatera
Nowych żywotów staje się kołyską“.
Asnyk.