Fabrykant, który nigdy nie wyzyskiwał robotników/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Fabrykant, który nigdy nie wyzyskiwał robotników
Wydawca Tygodnik „Wolne Słowo”
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Fabrykant, który nigdy nie
wyzyskiwał robotników.



Wrzawa rosła...
Strajk trwał czwarty tydzień.
Odzywały się głosy groźne... Wyrzucano fabrykantowi, że od dwóch lat fabryka rozrasta się, kwitnie, że przynosi zyski stutysięczne, że rodzina fabrykanta co roku sześć miesięcy spędza na Rivierze, że on sam posiada pałac, dwudziestu lokai, powóz, automobil, ma pełne piwnice, sprowadza dla żony i córek najmodniejsze suknie z Paryża, pali najdroższe cygara hawańskie — a przez cały ten czas nie pomyślał nigdy o podwyższeniu płacy robotnikom nawet o szeląg...
Milioner — pan — Wolf Szwindelberg przypatrywał się z kwaśnym uśmiechem ubrylantowanym swoim palcom i ciężko oddychał. Chwila stanowcza nadchodziła. Fala rozgorączkowanych twarzy i zaciśniętych pięści przysuwała się ku niemu.
Wreszcie zdecydował się:
— Stać! — krzyknął — wybierzcie jednego delegata, najmędrszego i najuczciwszego z pośród was. Pomówię z nim na osobności. Ale niechaj to, co on postanowi po rozmowie ze mną — będzie wyrokiem dla wszystkich. Zgoda? Przyrzekacie?
— Przyrzekamy i uszanujemy święcie! — odwrzasnęły wszystkie głosy...
Nie potrzebowano naradzać się długo. Wybór padł na Kowalczuka. On prowadził strajk... On najlepiej rozumiał masowy interes... On był najwymowniejszy, zagrzewał słabnących, prowadził pertraktacje... Miał głowę na karku... Pracował w kilku fabrykach westfalskich i poznańskich... znał się nawet trochę na buchalteryi... na wiecach obnażał tak zwane przezeń „kradzieże czasu roboczego przez krwiożerczy kapitał“.
— Niech idzie gadać Kowalczuk!
Fabrykant uśmiechnął się. Był pewny, że takim będzie wybór. Ba! robotnicy dodali: „Kowalczuk w ogień pójdzie za naszą sprawę“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbadawszy dobrze, czy nikt nie podsłuchuje za drzwiami, milioner zasiadł w wygodnym fotelu i wskazał Kowalczukowi miejsce naprzeciw siebie przy wspaniałem secesyjnem biurku.
Obejrzawszy gruntownie paznokcie, odchrząknął i ozwał się w te słowa:
— Kowalczuku, słuchasz mnie dobrze?
— A, panie Szwindelberg!... jak można inaczej?
— Więc uważasz pan... w swoich przemowach przedewszystkiem zarzucałeś mi, że ja łatwo zdobyłem swój kapitał... Było to nieuczciwie... No! nie oburzaj się... Zarzut pochodził z twojej nieświadomości... I dla tego wybaczam ci... Spójrz teraz proszę, na tę szafę...
Oczy Kowalczuka skierowały się ku oszklonej szafie w kącie gabinetu.
— Widzisz... ta szafa jest napełniona papierami od góry do dołu... Są tam akta spraw moich... Trzy razy urządziłem plajtę... raz w Poznaniu, raz w Odesie i raz w Łodzi, zanim mogłem założyć fabrykę w Warszawie... Wspomniałeś, że zapewne kapitał odziedziczyłem po rodzicach.. Kłamstwo!.. Mój ojciec prawie wszystko przegrał na giełdzie... Ja musiałem się dorabiać prawie wszystkiego temi dziesięcioma palcami... Trzy razy groził mi kryminał... Książki — nie były w porządku... Czy ty wiesz, Kowalczuku, jaka to robota napisać nowe książki... parafowane... za cały rok w ciągu kilku dni i nocy?... Dość powiedzieć, że moi adwokaci za dowiedzenie, że trzy razy bankrutowałem nieszczęśliwie, wzięli odemnie 40 tysięcy rubli. Jednemu musiałem dać 20 tysięcy, t. j. o 10 więcej nad umowę, bo w samym środku sprawy cofał się i obiecywał, że dowiedzie inną drogą (nie jako mój obrońca), iż jestem więcej złośliwy niż nieszczęśliwy bankrut... Mój kapitał zdobyłem w krwawym pocie czoła...
Kowalczuk głowę pochylił i mruknął coś niezrozumiałego. Fabrykant ciągnął:
— Dalej, powoływałeś się na to, że moje maszyny posiadam dzięki waszej pracy... Znowu skłamałeś!... Moje maszyny są wszystkie z zagranicy... i zawdzięczają swoją taniość, która pozwala mi zarabiać na produkcyi, mojej pomysłowości... Przychodziły przez dwie komory, jako części... cło jest wówczas tańsze... A tu, czy widzisz to? — Wyjął z szuflady fotografję młodego, przystojnego mężczyzny, i pokazał Kowalczukowi.
— To jest fotografia mojego najlepszego przyjaciela!... Tak jest!... Służy na komorze... Czy wy wiecie, mój Kowalczuku, ile nocy nie dosypia ten człowiek, aby wymagania Ustawy celnej pogodzić z przyjaźnią dla mnie?... i nie złapać się!... Pod jaką grozą żyje długi rok?... A tu — (w tem miejscu uderzył po Hauptbuchu) — obaczysz, co mnie ta przyjaźń kosztuje...
Otworzył księgę... Kowalczukowi długie szeregi cyfr zaroiły się w oczach...
— To wszystko... zapisane na Haushaltung... utrzymanie domu.. Ale to są wydatki na „przyjaciela domu handlowego“...
Kowalczuk długo ślepił w „contach“... Wtem głową pokręcił z determinacją, jął pięścią bić po suknie biurka i szybko rzucał wyrazy.
— Pan Szwindelberg zawraca mi gitarę... tak, gitarę!... To jedno, a tamto drugie!... Tu rozchodzi się o fabrykację!... A fabrykacja — to nasza praca... nasza praca...
— Uspokójcie się, Kowalczuku — rzekł milioner z gestem pełnym godności... Oto na tamtym stole masz wszystkie próbki lekarstw, które wyrabiamy wspólnie w mojej fabryce na porost włosów, na nieuleczalny reumatyzm, na zastarzałą neurastenię, na przyrodzoną głuchotę, na pocenie się nóg i na niepłodność... Czy wy myślicie, Kowalczuku, że ta farba w tych różnokolorowych flaszeczkach tak drogo kosztuje?... A może woda?
— Przypuśćmy — bąkał Kowalczuk — że największą wartość ma wynalazek... Ja wiem, woda nic nie kosztuje — farba bardzo mało... Ale my pracujemy przy tym wynalazku tak samo, jak pan... I my mamy prawo zarabiać razem z panem na cudzej idei, bo bez nas, bez pracy naszych rąk, te ciecze, proszę pana, nie nabrałyby swojej pożytecznej mocy... My wciskamy treść odkrycia, ideę, siły natury w taką formę, że, proszę pana...
— Kowalczuku, jesteście bardzo głupi — wyrzekł cicho, ale z wielką precyzją miljoner — jesteście bardzo głupi, chociaż niemieccy studenci nauczyli was filozofować według socjalistycznych książeczek...
— Panie Szwindel — man!... berg!...
— Kowalczuku! powtarzam raz jeszcze, jesteście bardzo głupi... Te wszystkie lekarstwa to... to... jedno i to samo... Woda... rozmaicie farbowana... A to jest moje odkrycie, że to można sprzedawać, jako pożyteczne środki... Wy robicie... nic... A to nic ja wymyśliłem... ja je wynalazłem... i to moje nic ja sprzedaję z zyskiem... dzięki mojej pomysłowości, dzięki umiejętnemu wyszukiwaniu rynków zbytu dla tego niczego, które my niby fabrykujemy... Rozumiesz?
Kowalczuk zbladł.
— Ależ to jest o-o-o-szustwo — bełkotał.
Milioner wyprostował się dumnie:
— To jest rzecz mojego sumienia...
I tu głos jego nabrał tonów żałosnych:
— A kto z tego powodu cierpi, jeśli nie ja... Co roku jestem cały jeden dzień w synagodze... i poszczę... A kto z was pości w mój sądny dzień?... Dotychczas braliście pieniądz za swoją pracę, bo za tę głupią mechaniczną pracę mieszania wody z farbą, korkowania buteleczek, pakowania do pudełek i robienia niepotrzebnych rękoczynów około maszyn dla upozorowania fabrykacji — to otrzymujecie akurat w sam raz... Jedna kopiejka więcej — i poczniecie brać zysk z oszustwa!... i zostaniecie nieuczciwymi ludźmi!... Czy to się godzi z waszem sumieniem i z sumieniami tych prostych ludzi, którzy was wydelegowali, odpowiedzcie, Kowalczuku?!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kowalczuk z głową pochyloną, na palcach, wyszedł przed próg fabryki, gdzie kotłowała się ciżba ludzka.
— Dzieci moje! rzekł, kładąc rękę na sercu — fabrykant ma słuszność... Nam nie wolno brać więcej...
Strajk się skończył...
We fabryce zakipiała na nowo robota...



DWIE RACJE.

„Historja winna być mistrzynią życia“ —
Taki jest wielu ulubiony konik...
Więc wydobywszy z przeszłości ukrycia,
Tu pewien fakcik zacytuję z kronik;
Będzie wskazówką on antysemicie,
Jak swe idee trzeba wcielać w życie!..

Król Adrjan Rzymski w południowej dobie
Po rannych trudach używał wywczasu;
I z zamkowego poglądał tarasu,
Dumając sobie,
Jak dzielnie Daków zbił lud niespokojny,
Jak szczęśnie toczył z Sarmatami wojny,
Jak świetnie z Gallem legiony się starły,
Jak z granic państwa Alanów wyparły...
Jedna myśl tylko życie mu ohydzi:
Przeklęci żydzi!
Oni urągać śmią mocy Cezara,
Poglądać z gniewem, pogardą i żalem
I krzyczeć: „Wara!“
Kiedy na gruzach miasta Jeruzalem
Kolonja rzymska rozkwitać poczyna:
Aelia Capitolina...

Już orły Rzymskie zgniotły Barkoheba!
Oni ufają jeszcze w pułki z nieba!
I jeszcze srożą się w bezsilnym gniewie!
I jeszcze tleje powstania zarzewie!“

Wtem Cezar dostrzegł ze stopni tarasu
Jakiegoś człowieka,
Co z poblizkiego palmowego lasu
Szedł chyłkiem, cicho — a snadź szedł zdaleka,
Bo mu na szatach osiadła kurzawa;
Twarz śniada, oczy smętne, a postawa —
Korna i zgięta; po niepewnym chodzie

Znać, że w królewskim zabłądził ogrodzie
I szuka wyjścia...
Wtem rozgrzmiała cisza:
„Na Jowisza! —
Wrzasnął Adryjan: „To żyd! — Pójdź tu, żydzie!“
Tamten usłyszał — zbladł — powoli idzie,
A kiedy stanął przed groźnym Cezarem,
Schyla się całym ciała ciężarem...
„Ty śmiesz się kłaniać Nam? — Cezar zawoła —
„Cóż bezczelności takiej zrównać zdoła?!
„Ileż jest pychy w mniemanej pokorze!
„Czy żyd ma oczy? Światło widzieć może?!
„Kłaniasz się! — zatem ty widzisz Cezara!
„Tak wielkie bóstwo tobie widzieć wara!
„Ażeby skarać tak bezczelne oczy,
„Głowa twa, śmiałku, z karku się potoczy!..“
Rzekł, skinął ręką — biegnie straż zamkowa...
Pod mieczem spada krwawa żyda głowa!..


∗             ∗
Przeszło dni kilka... Na leśnej polance

Adrjan po łowach oddał się hulance...
Błyszczy na uczcie Cezara oblicze...
Potrawa szybko idzie po potrawie:
Przynosi służba języki słowicze,
Smaczne mureny i pieczone pawie,
Granatów Azyi owoc wyszukany
I Kartagińskie jabłka i banany;
Wszystko, co dziwi rzadkością niezmierną..
I złotą strugą leje się Falerno!..
Wesoło Cezar od stołu powstaje...
Wtem — ogień gniewu strzela mu z pod powiek...
Nie! Cezarowi chyba się wydaje!
Przed chwilą zblizka przeszedł jakiś człowiek,
Spojrzał, Cezara zoczył,
Szybko w gęstwinę uskoczył:
Odchodząc — przed stopiem tronu
Nie wybił zwykłego pokłonu!
Nie ujdzie kary niesłychana zbrodnia:
„Dogonić! zaraz wrócić tu przechodnia!“
Spełniono w moment ten rozkaz Cezara...
Idzie związana jakaś ludzka mara...
Starzec... Twarz śniada, w zmarszczki poorana...
Na ustach widać jakieś strachu drgania...
Drży... Trzęsą się kolana...
Stanął przed tronem... Znowu się nie kłania!
Żyd!.. Poznał Adrjan i woła:
„Kto uwierzyć zdoła
Takiej ohydzie?!
„Ty śmiesz się nie kłaniać! — ty — żydzie!
„Ty wiesz, że dzierżę moc nad całym światem,

„Widzisz światło, bijące od mojej korony;
„Przed moim Majestatem
„Wszystkie ludy się korzą i biją pokłony...
„I po świątyniach do mnie wznoszą modły!
„A nie widzi mnie jeden żyd podły!
„Ażeby skarać tak bezczelne oczy,
„Głowa twa, śmiałku, z karku się potoczy!“
Rzekł, skinął ręką — już miecze gotowe,
Już wzniósł się jeden, starzec karku nagnął,
Otworzył usta... coś powiedzieć pragnął...
Nie zdążył...
Scięto mu głowę...
Milczenie... Tylko coś naczelnik straży
Przygryza wargi, a w myślach coś waży..
Waha się... nie śmie przemówić odrazu...
Nareszcie rzecze: „O wielki Cezarze!
Wszakże ten człowiek teraz uległ karze
Za to, że twego usłuchał rozkazu!“
A Adrjan powie:
— „Milcz! jakoś pstro masz w głowie.
„Ty chciałbyś uczyć bogów,
„Jak mają niszczyć wrogów?!“
Zawstydził się strażnik, zrozumiał swój błąd...

A morał ztąd?
We wszystkiem słuchaj powag,
Przeczyć im jest bezwstydem...
Żyd zrobił tak, czy owak
Był winien, bo był — żydem!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.