Fermenty/Tom II/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Fermenty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Staś po odejściu pociągu wrócił do pokoju, dawniej zajmowanego przez Orłowskiego, bo zastępczo pełnił obowiązki zawiadowcy, i pisał list do mamy:
„Najdroższa mamusiu! Dawno nie pisałem, bo jestem tak zawalony robotą i tak zmęczony, że radziłem się już doktora i ten zalecił mi dłuższy odpoczynek. Podałem się też o urlop dwudziestoośmiodniowy. Mamusia poprosi wuja, żeby mnie poparł, gdzie potrzeba, dobrze? Będę mógł cały ten czas przepędzić z mamusią, prawda? Muszę też przy sposobności kupić w Warszawie wiele rzeczy do mieszkania, bo przecież teraz, zostawszy pomocnikiem zawiadowcy, powinienem żyć na odpowiedniej stopie. Mamusiu! mam jeszcze plan taki, że teraz będzie pora i czas, aby mnie mamusia zapoznała z panną Cesią, co to mamusia pisała niedawno. Przecież jestem już na takiem stanowisku, że mi o żonie myśleć wypada, co? Kołnierzyki odsyłam, bo o pół numeru są mniejsze, niż zwykle noszę. Wie mamusia? Orłowska, córka dawnego zawiadowcy, tego co zwarjował, wyszła zamąż, pomimo skandali, za tego chama Grzesikiewicza, dzisiaj odjechali w podróż poślubną do Włoch! słyszy mamusia: do Włoch! Tacy jeżdżą do Włoch, a my musimy służyć za jakieś marne paręset rubli! Nie ukłoniłem się jej nawet, bo przecież, żeby tylko było połowę prawdy w tem, co o niej mówią, to jużby należało wyprzeć się, że się ją znało kiedykolwiek! Dobrana para: karczmarski syn i cyrkówka!
„Może mamusia pójdzie do Zaleskich i odbierze od niego maszynkę do papierosów, parę mankietów, dwie spinki czarne do gorsu i rubla. Pożyczyłem mu to już dawno, pisałem już, żeby mi pozwracał trzy razy, ale mi nie odpisał. Koszyczek odsyłam, placek z powidłami był pyszny, tego z serem nie jadłem, bo bałem się przy obecnem rozdenerwowaniu, żeby mi nie zaszkodził, dałem go państwu Kubiczom. Całuję mamusię i t. d.“
Wysłał list z koszyczkiem i po skończeniu służby przebrał się i poszedł do Osieckiej.
Zaraz na wekslach spotkał się ze Świerkoskim, który wymyślał dróżnikowi:
— Psiakrew! złodzieje! psy! chamy!.. wypędzę, wygonię! oddam do kryminału! — krzyczał, tupał nogami i bił czapką o ziemię z taką wściekłością, że aż Amis szczękał zębami i skomlał cicho.
— Wielmożny nizinierze, juści, że winien jeżdem, ale się dopraszam łaski, powiem jak było i dopiero niech mie sądzą! — tłumaczył się pokornie dróżnik. — Roch, ten ze stacji, przychodzi i powiada, co nasza dawna panienka dzisia będzie jechać do Italji, a że moja kobieta chciała jej grzecznie podziękować, bo jak się wyprowadzali, kazała jej panienka dać różne statki, to moja mówi: — Rafał, polece na pociąg, ucałuje panience rączki, a może i da co jeszcze dla dzieciaków, bo tera taka wielka dziedziczka, i zaraz przylece. — Mówię: idź, zastąpie cie na służbie na te pare minut, bo myślałem, że choćby i pan nizinier się dowiedział, to gniewać się nie będą.
— Nie wolno krokiem ruszyć się ze służby bez mojego pozwolenia, nie wolno, bo złożę raport, zawieszę cię w służbie, wyślę na roboty, wygonię na cztery wiatry! nie wolno! — krzyczał, pieniąc się z wściekłości i przyskakując z pięściami do dróżnika, który wyciągnięty, sztywny, z ręką przy czapce, stał głęboko zmartwiony.
— Panie Świerkoski, chodź pan! — rzekł Staś, wziął go pod rękę i odprowadził. — Poco się pan irytujesz? szkoda zdrowia, taka bagatela zresztą...
— Trucizna moja! A, podłe chamy, w czułości psy się bawią... przejeżdża jakaś ostatnia... a ta leci całować ją po rękach, żegnać... ażeby cię psiakrew!
— Cicho, panie! usłyszy kto, doniesie Grzesikiewiczowi i awantura gotowa.
— Co mi taki cham, złodziej! oszukaniec! w kajdanach zgnije...
— Gadajże pan sobie, bo ja słuchać nie chcę. — Staś go puścił, zeszedł z plantu w las i zniknął.
Świerkoski gwizdnął na psa i zaczął go okładać batem. Staś zdala słyszał jeszcze wycie psa i krzyki Świerkoskiego, bieganie po lesie; wsadził watę w uszy i przyśpieszył kroku, nie lubił takich gwałtowności, denerwowały go i przyprawiały zwykle o pewne zaburzenia żołądkowe i bezsenność.
Zobaczył zdaleka Zosię, siedzącą na werandzie i zaczął machać czapką i krzyczeć. Wybiegła naprzeciwko niego i, zakryci olbrzymim krzakiem bzów rozkwitłych, ucałowali się serdecznie.
— Napisałem już do mamy o urlopie, mama niczego się nie domyśla i nawet pisałem, że na cały czas urlopu przyjadę do mamy odpocząć... — zaczął się śmiać.
— Panie Stachu, ale tak oszukiwać mamę, to...
— Panno Zosiu! przecież jestem mężczyzną! — wyprostował się dumnie — trudno, kiedy nie można inaczej, to trzeba oszukiwać.
— A jakby się skąd dowiedziała o wszystkiem i przyjechała?
— No to... nie dałbym się, oho! dosyć mam tego słodkiego jarzma, już mi się sprzykrzyło! — wykrzykiwał bardzo głośno, nawet za głośno.
— Panie Stachu! — zaczęła, owijając sobie na palec loczek z grzywki i patrząc nań z pod czoła.
— Panno Zosiu, słucham! — mówił jakimś miłosnym, przyduszonym głosem.
— Trzeba być zawsze mężczyzną, zawsze... zawsze... nie trzeba się obawiać mamy, trzeba mnie kochać i słuchać; dobrze, panie Stachu?
— Panno Zosiu! alboż pani nie widzi, że jestem mężczyzna? kocham panią, przesiedliłem się do tutejszej gminy, dałem na zapowiedzi, prosiłem o urlop, weźmiemy ślub, wyjedziemy, no i tak panią kocham, tak kocham, że nigdy tak nie kochałem! — i łzy mu zaświeciły w niebieskich oczach.
Przytuliła się do niego i rozgarniała mu paluszkami włosy zwichrzone, bo czapkę trzymał w ręku, a on ją zaczął całować po twarzy, po oczach, ustach, włosach, rękach, gdzie dostał, i szeptał łzawo:
— Moja złota Zośka, moja dobra, moja kochana, najdroższa, święta, moja ty mateczko!
— Dzieci! a chodźcie-no do domu! — zagrzmiał z werendy bas Osieckiej i echem rozległ się po lesie.
Wzięli się za ręce i poszli.
Osiecka roztyła się przez ostatnie czasy, włosy miała bielsze, a twarz różowszą. Patrzyła na Stasia groźnie i gdy ją na powitanie całował w rękę, uszczypała go w policzek.
— Rzepa nie chłopak. Po ślubie dziateczki do lasu, po ślubie. A to takie smyki, jak pan, co psem śmierdzą jeszcze, to zdaleka od narzeczonej... kiedy mówię, że zdaleka, to zdaleka! — krzyknęła, czerwieniąc się nagle.
— Ależ ja nie zaprzeczam — tłumaczyć się począł.
— Głupiś, mój kochany. Franka, przyprowadzić na obiad Tolę! — wrzasnęła.
— Proszę pani, już wszystko gotowe. Urlop mieć będę w piątek najdalej, to w sobotę ślub możemy wziąć i wyjedziemy zaraz na parę tygodni.
— Dobrze... matkę biorę na siebie, już ja ją uprzedzę o wszystkiem, no, mówię, że uprzedzę, że wszystko będzie dobrze.
— Dziękuję pani.

Poszli w głąb domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.