<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Filozofka
Podtytuł Szkic z natury
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
FILOZOFKA.
(SZKIC Z NATURY).


Wiem, że w codziennym repertuarze nie masz Pani ani chwilki wolnego czasu. Więc chociażbym miał Panią narazić na plotki całego miasta, muszę przyjść dziś wieczorem dla ostatecznego sprawozdania z powierzonej mi sprawy“.
List ten otrzymała panna Karolina dziś zrana, gdy wychodziła na pierwszą lekcję. List do niej! Miły Boże! Ależ ona prawie nigdy nie otrzymywała listów. Od czasu do czasu odzywali się dwaj siostrzeńcy, niby dwa puszczyki, jeden z głębi lasów nad Białem, drugi ze stepów nad Czarnem morzem. Obaj niby z jej łaski na ludzi wyszli. Wielkie rzeczy! Stancję za nich płaciła, odziewała z większego, a jak trochę do rozumu przyszli i zrozumieli, że sierotom smutno na świecie, no, to ich tam przytuliła i popieściła, zresztą nie było czasu na czułość. Dziesięć, czasem dwanaście godzin muzyki dawała codzień! Nie lubiła przy tem rozczulać się zbytecznie, przy tych pieszczotach zwykle taki ją żal ogarniał, jak gdyby to ona sama była sierotą, a ona właściwie nigdy nikogo na świecie nie miała; bo i ci siostrzeńcy, to po jakiejś cioteczno-stryjecznej siostrze; ale to wszystko jedno: każdy chłopak urwis i nic dobrego, czy to z rodzonej, czy z ciotecznej siostry na świat przyjdzie! Miała też z nimi kłopotu niemało: kryli się przed nią z dziurawemi butami, sami naprawiali ubranie, obchodzili się nawet bez książek. Musiała ich szpiegować, ukradkiem prawie zaspakajała ich potrzeby. Teraz zaledwo o swoich siłach stanęli, jeden i drugi w każdym liście do siebie ją ciągnie: jeden nad Białe, drugi nad Czarne morze, Tęsknią łotry! Z każdego listu taki smutek wieje, że ona, chociaż nigdy nie płacze, czytając, mimowoli z dziesięć razy nos wycierać musi; sami tam z życiem pogodzić się nie mogą, a jej raj obiecują! Ten z lasów szczególnie! Ha! żeby się mogła rozdwoić, nie tracąc przy tem całości, pojechałaby może, żeby zobaczyć, jak też wyglądają urwisy, dziś już niby ludzie! Dawniej, ten dzisiejszy leśniczy był wilkiem skończonym: ludzi bał się, książki pożerał, chudy był jak chart, bo nauka nie tuczy. Ten zaś, co teraz uczonego agronoma udaje, na panicza pozował! Kupiła mu raz perfum i parę rękawiczek na imieniny, uszczęśliwiony przysiągł, że jej nigdy tego nie zapomni! No i nie zapomniał! Jakie ten chłopak listy pisze! Tak umie treść ułożyć, że nawet te kilka rubli, które do listu wkłada, wyglądają, jak jedno więcej słówko serdeczne, nie zaś, jako datek, albo spłacanie starego długu! Po każdym liście panna Karolina jest prawie gotową do podróży, i gdyby jej nagle skrzydła urosły, poleciałaby na północ — prawdopodobnie ten mól książkowy więcej jej do serca przypadał. Ale ona nigdy z miasta nie wyjedzie. Przeżyła tu już lat pięćdziesiąt. Chciałaby im tylko żony miejscowego wyrobu: boi się, żeby tam z nudów głupstwa nie zrobili. Zimno jej się robi, gdy o tem pomyśli. O nie, ona zna swoich chłopców! Dla jednego ma już prawie żonę, tę swoją Antosię... to też sierota; chowa ją od piątego roku. Śliczne to, ale wątłe i niedołężne — księżniczka! Uboga, byłaby tylko ciężarem dla męża, ale na szczęście może mieć fortunę znaczną nawet. Panna Karolina myślą tą żyje od dwóch lat, t. j. od czasu, kiedy zmarł jakiś daleki dziadek Antosi. Po przeczytaniu dzisiejszej kartki adwokata jest prawie pewną, że proces wygrany!
Ten trzpiot Ławicki, to też jej uczeń dawniejszy! Zdolny był hultaj; gamy porządnie zagrać nie umiał:, ale mazurki i walce na jej cześć układał... Sześć lat go uczyła po to tylko, żeby jej teraz dokuczał.
— Oddaj mi pani moich sześćset sześćdziesiąt sześć godzin, panno Karolino! — woła, ile razy ją na ulicy spotka.
Poczciwy chłopak! Kolega jej Jasia i Stasia, sam ofiarował się prowadzić proces Antosi; wprawdzie z początku drwił sobie z całej tej sprawy:
— Dudkę na kościele wygramy, panno Karolino! Rudawicki, to bodaj krewny Antosi po Adamie i Ewie, a że, jak pani wiadomo, potop powszechny przerwał wszelkie koligacje z tej oddalonej epoki, więc nie wiem, czy się uda węzeł pokrewieństwa nawiązać. Spróbuję, od tego jest prawo, żeby istniało bezprawie. Wszak i pani najprawniej w świecie okradłaś mię z sześciuset sześćdziesięciu sześciu najlepszych godzin mego życia!
Ławicki drwi sobie z całego świata, ale jest uczciwy i rozumny, ma przy tem swoje dziwactwa. Kiedy pierwszy raz przyszedł do niej po dokumenta niezbędne do procesu, oglądał izdebkę jak lichwiarz albo komornik.
— I w tej ciupie znalazłaś pani miejsce dla sieroty! — rzekł w końcu. Doprawdy, panno Karolino, chęć mię bierze darować pani moje sześćset sześćdziesiąt sześć godzin. Niech już będzie między nami kwita!
Pannie Karolinie spadł kamień z serca, gdy sprawę w jego ręce oddała; wiedziała bowiem, że będzie jej bronił jak swojej własnej. Sprawa była zawikłaną, proces mógł potrwać lat kilka.
Żebym przynajmniej mogła umrzeć spokojnie — powtarzała w duchu panna Karolina.
Rozpieściła tę dziewczynkę, zmarnowała ją prawie dobrowolnie, pielęgnowała, jak cieplarną roślinę. W przeciągu pięciu lat dla niej pięć razy zmieniała mieszkanie, aż w końcu znalazła suchą, ciepłą izbę na przedmieściu z oknami na ogrody i p o la; stąd trochę nieba, drzew i słońca widać było. Dziewczyna rosła, wyładniała, miała lat czternaście i dotąd zaledwo nauczyła się czytać i pisać; do roboty i do nauki sił brakło...
Warto ją było od śmierci ratować! — powtarzała w duszy panna Karolina. Miała żal do siebie, że nic więcej nad to, co robiła, zrobić nie mogła.
— Żeby jeszcze chociaż lat kilka przetrwać... ale tej sztuki bodaj już nie dokażę.
Nogi puchły, z sercem było coraz gorzej; wprawdzie z jednego końca miasta na drugi przerzucała się prawie bez zmęczenia, ale na schody wchodziła z coraz większą trudnością. Tylko cera wciąż kwitła, niebieskie oczy śmiały się wesoło, a w jasnych włosach siwizny ani śladu! I energja nie upadała. Dziś jeszcze, jak przed trzydziestu laty, mogła pracować od rana do nocy. Na wszelkie mniej lub więcej wyraźne oznaki współczucia podrzucała ramionami z wesołym uśmiechem. Głupi ludzie! Ona by tylko swoje spuchnięte nogi i chore serce zamieniła chętnie, ale więcej nic! Żeby znowu zaczęła żyć od początku, żyłaby tak samo, jak teraz żyje!
Dziś nawet bólu w nogach nie czuła, biegała z lekcji na lekcję, jak w gorączce; serce to zamierało, to znów biło jak młotem, na policzkach miała silne rumieńce, oczy błyszczały, w roztargnieniu nie słyszała prawie ani jednej nuty.
— Czyżby to była prawda? czyżbym ja dziś jeszcze mogła być tak szczęśliwą? — powtarzała w duszy, licząc takt i wskazując nuty drżącą ręką.
Parę razy chciała zwrócić z drogi i biedź do adwokata, bała się, że go w domu nie znajdzie. Dzień był nieskończenie długi; na ostatniej lekcji miała gorączkę; żółte i czerwone nuty skakały przed oczami, serce drgało, to zamierało kolejno, ogarniał ją dręczący niepokój.
— Niema racji warjować przed czasem — szeptała drżącemi ustami — zwarjuję z radości... albo... Machnęła ręką nieznacznie; dla siebie osobiście zawiedzionej nadziei nie bała się wcale.
— Panna Karolina wygląda dziś jak narzeczona — żartował stary profesor, emeryt — spoglądając w jej twarz rozpromienioną. A cóż, może?... Ale byłby to straszny afront dla mnie! Stary żołnierz zawsze zna lepiej służbę, niż młody, no i wiary łatwiej dochowa na starość.
Zaśmiali się oboje. Ona mu zeszłej zimy zrobiła sześć par wełnianych skarpetek; odtąd żartobliwie nazywał ją swoim ideałem. Miał ośmdziesiąt lat i dwie wnuczki dorosłe.
Skończyła się ostatnia lekcja... Panna Karolina wiedziała, że Ławicki przed ósmą nie przyjdzie. Spieszyła jednak, żeby jak najprędzej dostać się do domu. Był mroźny księżycowy wieczór, na ulicach prawie pusto. Szła coraz prędzej, ale droga wydłużała się dziś jakoś bez końca. Pierwszy raz przyszło jej na myśl, że może za daleko mieszka. Nie pomyślała o tem, szukając izdebki suchej, ciepłej dla swojej dziewczyny. Na rogu ulicy oparła się plecami o ścianę.
— No, proszę, więc to tak działa nadzieja — szeptała z wesołym uśmiechem, przyciskając mocno ręce do serca. Odpoczęła chwilę i poszła dalej, zatrzymując się co kilka kroków.
— Jeden taki dzień pochłonął więcej sił i zdrowia, niż rok spokojnej, ciężkiej pracy! Głupio robię, że się poddaję wrażeniom. Ale jeżeli to prawda... jeżeli moja biedna dziewczyna będzie miała zabezpieczone jutro: no, to z radości nawet umrzeć warto!
Reflektowała się chwilami, ale raz rozbudzona nadzieja nie dała się ująć w karby. U drzwi mieszkania siły ją opuściły... Z ręką na klamce stała czas jakiś, oddychając z trudnością.
W pokoju, na środku paliła się lampa na stole, samowar szumiał przy piecu; na łóżku spała Antosia, przykryta ciepłą chustką; w ciemnym kącie, przy komodzie krzątała się stróżka, przygotowując szklanki do herbaty; ujrzawszy wchodzącą pannę Karolinę, wysunęła się za drzwi cichaczem. Panna Karolina zdejmowała zwolna paltot, kapelusz; ręce i nogi ciążyły jak ołowiane. Znała ten stan, powtarzało się to nieraz; dziś jednak zanadto ją zmęczyło wzruszenie; zataczając się, przeszła z ciemnego przedpokoju do izby.
Na stole obok lampy leżał list; od progu już wpatrzyła się w niego badawczo: poznała pismo Ławickiego. Ból, odrętwienie znikły, krew uderzyła do głowy. Otworzywszy kopertę, jednym rzutem oka przeczytała: „Nie mam czasu ani chwili, zaledwo jutro wieczorem mógłbym wpaść do pani, nie chcę jednak zwlekać z zawiadomieniem o wcale pomyślnym rezultacie naszego procesu: mała ma już w kieszeni piętnaście tysięcy rubli, a drugie tyle otrzyma po sprzedaży majątku. Ha! czasami i ślepa fortuna umie płatać mądre figle! O szczegółach jutro“.
List wypadł z ręki. Panna Karolina usiadła na krzesło. Łzy miała w oczach, chciała zawołać Antosię, głos ugrzązł w gardle.
— A więc to prawda! — szepnęła w duszy — więc to prawda!...
Oparta plecami o poręcz krzesła, z rękami na kolanach siedziała nieruchoma, wpatrzona w list, leżący przed nią na stole... Więc to, o czem marzyła przez lat tyle, sprawdziło się nareszcie!... Dziwna rzecz, jak wszystko w jej życiu składało się szczęśliwie! Sierotą w dzieciństwie zaopiekowali się dobrzy ludzie... Potem odrazu dostała dużo pracy. Kok jeden był smutny, ciężki... najpiękniejszy rok w jej życiu... Świat cały uśmiechał się do niej... nazywano ją wówczas „różyczką“... kochała!... Tak to już dawno, a każdą godzinę z tego roku pamięta... Szczęście trwało kilka miesięcy. Najsmutniejszy koniec łagodziło to przekonanie, że i ona, będąc na jego miejscu, może tak samo-by postąpiła... Ożenił się z kobietą dobrą, rozumną... bogatą! Ratował rodzinę i majątek... Kiedy ból pierwszy minął, życzyła mu szczęścia... wprawdzie ze łzami w oczach!
Po tym to roku coś się tam w sercu zepsuło... Późniejszy spokój i zadowolenie już tego naprawić nie mogły... A miała tyle chwil szczęścia z powodu tych swoich chłopców! Podjęła z nędzy, niemal od śmierci głodowej uratowała, i z tych zbiedzonych, zmarniałych dzieciaków tacy ludzie wyszli! Uczciwi, pracowici, zahartowani!... Ile to razy ona łzy szczęścia miała w oczach, myśląc o swoich chłopakach!
A teraz... Oh, straszne jakieś gorąco rozlało się w piersiach, przymknęła oczy, ociężała głowa opadła na poręcz fotelu.
W ciszy słychać było lekki oddech Antosi; lampa gasła, smugi księżycowego światła, zaglądające przez okna, rysowały się na podłodze coraz wyraźniej...
Sen ją ogarniał. Z przed oczu znikał stopniowo zmrok srebrzysty, miejsce jego zajęła słoneczna przestrzeń! Uśmiech błogi zastygał na ustach... było jej tak lekko, jak tylko w śnie rozkosznym być może... Chore, sterane pracą jej ciało zostało w spokoju; młoda, silna dusza rozpłynęła się w słonecznej atmosferze.
Z takiego snu budzić się nie warto!

Warszawa.Ostoja (Józefa Sawicka).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.