Fizjologja małżeństwa/Rozmyślanie XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Fizjologja małżeństwa
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Physiologie du mariage
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZMYŚLANIE DWUDZIESTE CZWARTE
ZASADY STRATEGJI

Arcyksiąże Karol zostawił piękny traktat o sztuce wojennej, Zasady strategji stosowane w kampanjach roku 1796. Zasady te przypominają nam nieco poetykę ukutą dla istniejących już poematów. Dziś, zaszliśmy jeszcze dalej: tworzymy reguły dla dzieł i dzieła dla reguł. Ale nacóż się zdały dawne prawidła sztuki wojennej, wobec nieodpartego genjuszu Napoleona? Jeśli więc dziś ujmiecie w system nauki zostawione przez tego wielkiego wodza, którego nowa taktyka obaliła dawną, jakąż macie podstawę przypuszczać, że przyszłość nie wyda nowego Napoleona? Książki o sztuce wojennej dzielą, z małemi wyjątkami, los dawnych dzieł o fizyce lub chemji. Wszystko zmienia się — na polu bitwy lub w przebiegu wieków.
Oto w niewielu słowach historja naszej książki.
Póki mieliśmy do czynienia z kobietą uśpioną i bezwładną, nie było nic łatwiejszego, jak rozsnuwać sieci, w których trzymaliśmy ją spętaną; ale z chwilą gdy się obudzi i pocznie się szamotać, wszystko się wikła i plącze. Gdyby mąż próbował poprzedniego systemu, aby utrzymać żonę w tych nieco podziurawionych sieciach, jakie jej zastawiliśmy w drugiej części dzieła, podobny byłby do Wurmsera, Macka i Beaulieu, którzy robili marsze i kontrmarsze, gdy Napoleon okrążał ich z łatwością, wyzyskując na ich zgubę własne ich kombinacje.
Tak będzie postępowała i twoja żona.
Jak odgadnąć prawdę, gdy oboje będziecie próbowali ją ukryć pod jednakiem kłamstwem i zastawiali sobie wzajem tę samą pułapkę? Przy kim będzie zwycięstwo, gdy oboje uwięzicie ręce w tym samym potrzasku?
— Mężusiu, muszę wyjść, mam być koniecznie u pani X., kazałam zaprządz. Pojedziesz ze mną. No, bądźże raz uprzejmy i odprowadź żonę.
Ty myślisz w duchu:
— Ładnieby wpadła, gdybym się zgodził. Prosi tylko poto, abym odmówił.
I odpowiadasz głośno:
— Mam właśnie interes do pana X., gdyż powierzono mu raport, który mógłby bardzo zaszkodzić naszym interesom w pewnej sprawie, i koniecznie muszę się z nim widzieć. Później mam być w ministerjum; zatem, doskonale się składa.
— Więc, mój aniołku, ubierz się szybko, póki Celina nie dokończy mojej tualety, ale nie daj na siebie czekać.
— Jestem już, duszko, mówisz za kilka minut, wchodząc pięknie ubrany, obuty, ogolony.
Ale, tymczasem, wszystko się zmieniło. List jakiś przyniesiono; pani zasłabła; suknia niedobrze leży; krawcowa ma przyjść za chwilę; jeżeli nie krawcowa, to dzieci, matka. Na stu mężów, znajdzie się dziewięćdziesięciu dziewięciu, którzy wyjdą z domu zadowoleni, z przekonaniem, że żona jest pod dobrą strażą, wówczas gdy to ona pozbyła się ich z domu.
Prawowita żona, która pewna jest swego męża, której nie dręczą żadne troski pieniężne i która nie ma innego zużytkowania dla rozpierającego ją nadmiaru inteligencji, niż przyglądać się dniem i nocą zmiennym obrazom godzin, wkrótce odkryje błąd, który sprawił iż dała się raz ująć w pułapkę, lub pozwoliła zaskoczyć perypetją; spróbuje zatem obrócić twą broń przeciw tobie.
Istnieje np. w towarzystwie człowiek, którego sam widok drażni twoją żonę; nie może znosić jego tonu, obejścia, dowcipu. Wszystko ją w nim razi; działa jej wprost na nerwy, wstrętny jest; nie wolno przy niej o nim mówić. Zdawałoby się, że umyślnie chce ci robić na złość; bo tak się składa, że jestto człowiek na którym ci bardzo zależy; lubisz go, ponieważ ci schlebia: toteż, żona utrzymuje, iż twoje uznanie płynie z czystej próżności. Gdy macie zamiar dać bal, wieczór, koncert, zawsze prawie przychodzi do sporu: przyczem żona nie szczędzi ci wymówek, że zmuszasz ją do przyjmowania ludzi, których znosić nie może.
— Przynajmniej, mój drogi, nie będę sobie robiła wyrzutów, żem cię nie ostrzegła. Ten człowiek stanie się jeszcze kiedy dla ciebie powodem przykrości. Winieneś polegać na zdaniu kobiety, gdy idzie o mężczyznę. Pozwól więc sobie powiedzieć, że ten baron, w którym jesteś zakochany, to bardzo niebezpieczna figura, i że bardzo źle robisz, wprowadzając go do domu. Ale widzisz, jaki ty jesteś; zmuszasz mnie do przebywania z człowiekiem, którego nie mogę znosić, a gdybym cię naprzykład prosiła abyś zaprosił pana X, nie przystałbyś, ponieważ ci się zdaje że jego towarzystwo sprawia mi przyjemność! Przyznaję, że dobrze rozmawia, że jest miły, uprzejmy; ale mój mężuś jest jeszcze milszy od niego...
Te prymitywne próbki taktyki kobiecej, poparte obłudnemi gestami, spojrzeniami o wyrafinowanej przebiegłości, zdradliwemi intonacjami głosu, a nawet wyrachowanem milczeniem, są poniekąd istotą i duchem ich postępowania.
W tych okolicznościach, mało który mąż nie wpadnie na myśl zastawienia pułapki: wprowadza do domu i pana X i fantastycznego barona, ową osobistość znienawidzoną przez żonę, spodziewając się odkryć kochanka w osobie młodzika, zaszczycanego pozornemi względami.
Och, ileż razy zdarzało mi się widywać w świecie młodych dudków, którzy przyjmowali za najlepszą monetę fałszywą sympatję, jaką im okazywały kobiety, zmuszone zmylić ślady i zastosować u mężów system wizykatorji, jak mężowie stosowali go niegdyś u nich!... Biedne dudki trawiły czas na skwapliwem spełnianiu poleceń, na bieganiu za lożami, na konnych spacerach w lasku tuż przy powozie mniemanych kochanek; dawano im publicznie kobiety, których ręki nawet nigdy nie ucałowali, a miłość własna nie pozwalała im prostować tej przyjacielskiej obmowy: podobni młodym księżykom, dopuszczanym jedynie do odmawiania mszy bezpłatnych, oni, prawdziwi „nadetatowi“ Amora, opływają w pozory namiętności, rozmyślnie afiszowane.
Zdarza się wówczas nieraz, iż wracający mąż, na zapytanie czy był kto w domu, usłyszy odpowiedź odźwiernego: Pan baron pytał o Jaśnie Pana o drugiej; ponieważ była tylko Pani, nie wchodził wcale; ale pan X jest u pani.
Wchodzisz, zastajesz młodego kawalera, wyświeżonego, pachnącego, we wspaniale zawiązanym krawacie, słowem skończonego dandysa. Otacza cię nadzwyczajnemi względami: żona nadsłuchuje szelestu jego kroków i tańczy z nim nieustannie; gdy jej zabronisz go przyjmować, podnosi wielki krzyk; — i nieraz, dopiero po latach (patrz Rozmyślanie o Ostatnich oznakach) zdarzy ci się przekonać o niewinności pana X, a czarnej intrydze barona.
Jako przykład jednego z najzręczniejszych manewrów, obserwowaliśmy postępowanie młodej kobiety, pochłoniętej niezwalczoną namiętnością. Podstęp polegał na tem, iż okazywała bardzo jawnie niechęć człowiekowi którego nie kochała, kochankowi zaś dawała nieznaczne dowody miłości. W chwili gdy mąż jest już przekonany, iż cicisbeo jest przedmiotem jej uczuć, patito zaś wstrętu, pozwala się z rozmysłem zaskoczyć wraz z patito w sytuacji, której drażliwość z góry była obliczona i która wpoiła w męża, a nawet w znienawidzonego wielbiciela przekonanie, iż jej miłość i niechęć były zarówno udane. Rzuciwszy w ten sposób męża w odmęt niepewności, postarała się, aby mu wpadł w ręce liścik miłosny. Pewnego wieczora, w pełni wspaniałej perypetji, którą sama przygotowała, pani rzuca się do stóp małżonka, zrasza je łzami i obraca cały efekt teatralny na swą korzyść.
— Zbyt wiele mam dla ciebie czci i poważania, wykrzyknęła, abym, poza tobą, szukała powiernika. Kocham! czyż człowiek jest w stanie pokonać to uczucie? Ale jedno mogę uczynić, to jest wyznać ci je, błagać byś ratował mnie przedemną samą, abyś mnie wybawił z tej otchłani. Bądź moim panem, bądź mi surowym opiekunem, wyrwij mnie stąd, oddal tego który jest sprawcą nieszczęścia, pociesz mnie; ja zapomnę, chcę zapomnieć. Ja nie chcę cię zdradzić. Na kolanach błagam cię o przebaczenie za obłudę, którą natchnęła mnie miłość. Tak jest, wyznaję, że uczucie, jakie udawałam dla mego kuzyna było jedynie pułapką, zastawioną twej przenikliwości, mam dla niego wiele przyjaźni, ale kochać... Och, przebacz mi!... kochać potrafię tylko... (W tem miejscu obfite łkanie). Och, jedźmy stąd, uciekajmy z Paryża!...
Zalewała się łzami, włosy rozsypane okalały jej twarz, strój znajdował się w kuszącym nieładzie; było około północy, mąż przebaczy. Odtąd, kuzynek mógł przebywać w domu bez niebezpieczeństwa, i Minotaur pochłonął jedną ofiarę więcej.
Jakież reguły można przepisywać, gdy chodzi o walkę z takim przeciwnikiem? Cała dyplomacja Kongresu Wiedeńskiego mieści się w ich głowie; równie są niebezpieczne gdy się wydają w ręce, jak gdy się wymykają. Gdzież znajdzie się mężczyzna dość giętki, aby odłożyć swą męskość i siłę i kroczyć śladami kobiety w tym labiryncie?
Bronić w każdej chwili fałszu aby dowiedzieć się istotnej prawdy; przemawiać w obronie prawdy aby wykryć fałsz; zmieniać niespodzianie kierunek baterji i zagważdżać własne działa w chwili gdy miały dać ognia; wspinać się wraz z nieprzyjacielem na góry, aby, w pięć minut później, uganiać za nim po równinach; towarzyszyć mu w obrotach tak szybkich i niespodzianych jak lot czajki; być w potrzebie zdolnym do posłuszeństwa, a gdy trzeba znowu stawić bezwładny opór; umieć przebiegać całą skalę przypuszczeń i możliwości równie szybko, jak młody pianista biegnie jednym rzutem ręki od najniższej do najwyższej nuty, i odgadywać tajemne pobudki kobiety; mieć się na baczności przed jej pieszczotami i szukać w nich raczej ukrytych myśli niż wzruszeń rozkoszy: wszystko to jest zabawką dla człowieka rozumiejącego życie, dla owych jasnych i bystrych wyobraźni, u których czyn idzie równo z myślą; jednak olbrzymią ilość mężów przerazi sama myśl urzeczywistnienia tych zasad.
Tacy wolą trawić życie, zadając sobie o wiele więcej trudu aby zostać drugorzędnym szachistą lub zręcznie robić karambole.
Jedni powiedzą wam, że nie są zdolni ustawicznie trzymać w napięciu władz umysłowych i zrywać z wszystkiemi przyzwyczajeniami. Wówczas, kobieta tryumfuje. Poznaje, iż góruje nad mężem rozumem lub energją, jakkolwiek wyższość ta może być tylko chwilowa. Budzi się w niej uczucie lekceważenia dla głowy rodziny.
Jeśli mężowie tak rzadko są panami w domu, nie wynika to z braku dobrych chęci, ale z braku zdolności potemu.
Co do tych, którzy podejmują trud owych krótkotrwałych lecz straszliwych zapasów, musimy przyznać, iż trzeba im wielkich zasobów siły moralnej.
W istocie, w chwili gdy trzeba rozwinąć wszystkie środki tajemnej strategji, nieraz próżnym jest trudem zastawiać jakiekolwiek pułapki tym szatańskim istotom. Skoro kobieta raz dojdzie do pewnej siły w panowaniu nad wzruszeniami, twarz jej staje się nieprzenikniona jak Nicość. Oto znany mi przykład:
Pewna młoda, bardzo ładna Paryżanka, równie sprytna jak zalotna, leżała jeszcze w łóżku, koło łóżka zaś siedział jeden z jej najmilszych przyjaciół. Wtem, przynoszą list od drugiego wielbiciela, człowieka bardzo gwałtownego, któremu dała prawo przemawiania tonem władcy. Bilet był pisany ołówkiem i zawierał te słowa:
„Dowiaduję się, że C. jest u ciebie w tej chwili, czekam nań, aby mu w łeb strzelić“.
Pani D... nie przerywając rozmowy z panem C..., prosi, aby jej podał teczkę z czerwonego safjanu.
— Dziękuję ci, kochanie, rzekła. Mów dalej, ja słucham.
C... mówi, ona odpowiada, kreśląc równocześnie następujący bilecik:
„Z chwilą gdy jesteś zazdrosny o C..., strzelajcie do siebie ile wam się podoba; możesz zginąć, ale oddać ducha[1]... wątpię“.
— Mój złoty, rzekła, bądź tak dobry i zapal świecę. Doskonale, jesteś nieoceniony. A teraz, pozwól mi się ubrać i oddaj ten list panu d’H..., który czeka pod bramą.
Wszystko to było powiedziane z najzupełniejszą swobodą. Dźwięk głosu, intonacja, rysy, nic nie zdradzało najmniejszego wzruszenia. Ten śmiały pomysł osiągnął najpomyślniejszy skutek. Pan d’H..., otrzymawszy tę odpowiedź z rąk pana C..., uczuł, iż gniew jego opada i jedyną jego udręką w tej chwili była trudność ukrycia ochoty do śmiechu.
Ale, im więcej się rzuca pochodni w tę olbrzymią jaskinię którą próbujemy oświetlić, tem głębszą się ona wydaje. To przepaść bez dna. Zdaje się nam, iż wywiążemy się z zadania w przyjemniejszy i bardziej pouczający sposób, pokazując zasady strategji na przykładzie, datującym z epoki, w której kobieta osiągnęła najwyższy stopień swej przewrotnej sztuki. Przykład taki odsłoni więcej pewników, wskaże więcej sposobów, niż wszystkie teorje.
Było to pewnego wieczora, pod koniec uczty, którą książę Lebrun wydał dla przyjaciół. Biesiadnicy, rozgrzani szampanem, zapuścili się właśnie w niewyczerpany temat kobiecej przebiegłości i podstępów. Świeża przygoda, przypisywana hrabinie R. D. S. J. D. A., a związana z historją pewnego naszyjnika, była zawiązkiem rozmowy.
Pewien ceniony artysta, a zarazem uczony, zaszczycony przyjaźnią cesarza, bronił z zapałem owego niezbyt męzkiego poglądu, iż niepodobna mężczyźnie walczyć skutecznie z podstępami kobiety.
— Miałem szczęście przekonać się, rzekł, że nie istnieje dla nich nic świętego.
Wszystkie panie okrzyknęły się.
— Ale ja mógłbym przytoczyć fakt...
— To wyjątek!
— Wysłuchajmyż go!... rzekła pewna młoda osoba.
— Och, dobrze! prosimy! zawołali biesiadnicy.
Przezorny staruszek powiódł okiem dokoła i, sprawdziwszy przelotnem spojrzeniem wiek obecnych pań, rzeki z uśmiechem:
— Ponieważ widzę, iż wszyscy świadomi jesteśmy życia, mogę zatem opowiedzieć tę przygodę.
Zrobiła się cisza, opowiadający zaś odczytał w całości książeczkę, którą miał przy sobie.

„Kochałem się bez pamięci w hrabinie X. Miałem lat dwadzieścia i byłem naiwny, więc mnie zdradziła; oburzyłem się, więc mnie rzuciła; byłem naiwny, więc tęskniłem za nią; miałem lat dwadzieścia, więc mi przebaczyła; że zaś miałem dalej lat dwadzieścia, byłem dalej naiwny, ona zaś zdradzała mnie, ale już nie rzucała, czułem się kochankiem najbardziej ubóstwianym pod słońcem, zatem najszczęśliwszym z ludzi. Hrabina była przyjaciółką pani de T..., która miała może na mnie pewne zamiary, ale w sposób nienarażający w niczem jej godności, jako że była to osoba ostrożna i szanująca pozory. Pewnego dnia, w teatrze, czekając na hrabinę, usłyszałem, że mnie ktoś woła z sąsiedniej loży. Była to pani de T.
— Jakto! rzekła, już na posterunku! Czy to wierność, czy brak zajęcia? No, chodźże pan!
Głos i zachowanie miały odcień zalotności, ale daleki byłem od myśli o romansowej przygodzie.
— Ma pan jakie projekty na dziś wieczór? rzekła. Nie trzeba mieć. Jeśli pana wybawię z nudów samotności, trzeba mi za to oddać się na dzisiaj... Och, nic nie pytać, tylko być posłusznym. Proszę zawołać moich łudzi.
Pochylam z pokorą głowę, pani de T. każe mi się odprowadzić na dół, idę bez oporu.
— Pójdziesz do pana, rzekła pani de T. do lokaja, i powiesz, że pan wróci dopiero jutro.
Następnie, przyzywa lokaja znakiem, ten podchodzi, otrzymuje pocichu jakieś zlecenie i oddala się. Opera się zaczyna. Próbuję zagaić rozmowę; towarzyszka daje mi gestem rozkaz milczenia: słucha muzyki lub udaje że słucha. Po pierwszym akcie, lokaj wraca z bilecikiem, i oznajmia że wszystko gotowe. Wówczas, pani de T. uśmiecha się, prosi bym jej podał rękę, sprowadza mnie na dół, każe wsiąść do powozu; za chwilę, znajduję się na gościńcu, nie mając pojęcia co się dzieje. Na każde pytanie jakie pozwalam sobie uczynić, otrzymuję głośny wybuch śmiechu za jedyną odpowiedź. Gdybym nie wiedział, że mam do czynienia z kobietą, która pojmuje miłość jedynie w stylu wielkiej namiętności, że oddawna łączą ją związki z markizem de V., że nie może przypuszczać aby romans ten był dla mnie tajemnicą, mógłbym myśleć, iż zmierzamy do awanturki miłosnej; ale pani de T. znała stan mego serca, a hrabina X. była jej najbliższą przyjaciółką. Nie pozwalałem sobie zatem na żadne zarozumiale domysły i czekałem wypadków. Dotarłszy do pierwszej stacji pocztowej, ruszyliśmy natychmiast dalej, obsłużeni błyskawicznie. Rzecz zaczynała wyglądać poważnie. Spytałem stanowczo, dokąd prowadzi mnie ten żart.
— Dokąd? rzekła pani de T. śmiejąc się. Do najpiękniejszego ustronia pod słońcem; proszę samemu zgadnąć gdzie. Zresztą, niech pan nie sili sobie głowy; nigdy pan nie zgadnie. Jedziemy do mego męża. Czy pan go zna?
— Ani trochę.
— Doskonale; obawiałam się. Ale mam nadzieję, że będzie pan zadowolony ze znajomości. Próbują nas pogodzić. Już od pół roku toczą się układy, a od miesiąca pisujemy do siebie. Sądzę, że daję dowód wielkiej uprzejmości, odwiedzając go.
— Zapewne, ale cóż ja tam będę robił? Cóż za rola przy tem pojednaniu...?
— Och, to już moja sprawa! Jest pan młody, sympatyczny, nie zanadto przeżyty, właśnie czegoś takiego potrzebuję dla wybawienia mnie od nudów małżeńskiego sam na sam.
— Jednakże, obierać dzień, lub raczej noc pojednania małżonków na pierwszą wizytę, zdaje mi się nieco dziwaczne: moje zakłopotanie, miny jakie będziemy mieli wszyscy troje, wszystko razem nie wydaje mi się zachęcające.
— Wzięłam pana byś mnie zabawiał, proszę zatem nie mówić mi kazań, rzekła towarzyszka moja dość ostro.
Wobec tak stanowczej decyzji, nie pozostało mi nic innego, niż pogodzić się z sytuacją. Zacząłem żartować z mej roli, i rozmowa przybrała nader wesoły obrót. Tajemnicza latarnia nocy rozświecała niebo nieskażenie czyste i przesycała atmosferę łagodnym blaskiem. Zbliżaliśmy się do kresu podróży, który miał zakończyć nasze sam na sam. Od czasu do czasu, dama kazała mi się zachwycać pięknością krajobrazów, ciszą nocy, przejmującem milczeniem natury. Rzecz naturalna, że, aby wspólnie podziwiać, wychylaliśmy się przez okno; twarze nasze dotykały się. Niespodziane wstrząśnienie sprawiło, iż pani de T. ścisnęła mnie za rękę, i — jakimś przypadkiem, który zdziwił mnie samego, gdyż kamień o który zawadził powóz musiał być bardzo nieduży, — znalazła się na chwilę w mych ramionach. Sam już nie wiem co mieliśmy oglądać, ale to wiem na pewno, że, mimo księżyca, przedmioty zaczęły mi się mroczyć w oczach; — nagle, towarzyszka moja odtrąciła mnie gwałtownie i wcisnęła się w głąb karety.
— Czy pańskim zamiarem, rzekła po chwili zadumy, jest przekonać mnie o nierozsądku mego postąpienia?
Proszę sobie wyobrazić moje zakłopotanie!...
— Zamiary... odparłem, względem pani?... to byłoby zbyt naiwnie z mojej strony! przejrzałaby je pani zbyt łatwo! powiedzmy raczej przypadek, zapomnienie, a to chyba można wybaczyć.
— I na to pan rachował, o ile mi się zdaje?
W czasie tej rozmowy, sami nie wiedząc kiedy, znaleźliśmy się na dziedzińcu zamkowym. Wszystko jarzyło się od świateł i zwiastowało wesołość, z wyjątkiem fizjognomji gospodarza, która, na mój widok, daleka była od radości. Pan de T. zbliżył się do powozu z wymuszoną czułością. Później dowiedziałem się, iż porozumienie to było niezbędne z przyczyn familijnej natury. Pani de T. przedstawia mnie, lekki ukłon. Pan de T. podaje rękę żonie, ja postępuję za parą małżeńską, pogrążony w myślach o mojej roli przeszłej, obecnej i przyszłej. Przebiegłem apartamenta przybrane z najwytworniejszym smakiem. Widocznie gospodarz silił się na wyrafinowania zbytku, aby, zapomocą atmosfery oddychającej rozkoszą, pobudzić swe gasnące siły. Nie wiedząc o czem mówić, szukałem ucieczki w zachwytach. Bogini tego przybytku, umiejętnie roztaczająca jego skarby, przyjęła pobłażliwie moje komplementy.
— To jeszcze nic, rzekła, trzeba dopiero, aby pan zobaczył pokoje męża.
— Och, już pięć lat mija, jak kazałem je rozebrać.
— Ach, tak... rzekła pani.
Przy kolacji, pani de T. podsunęła mężowi jakąś potrawę.
— Dziękuję, od trzech lat jestem na mleku.
— Ach, tak... rzekła znowu.
Proszę sobie wyobrazić trzy osoby jednako zdziwione iż znalazły się razem. Mąż był wyniosły i sztywny, na co znów ja odpowiadałem bezceremonjalną śmiałością. Pani de T. uśmiechała się i była czarująca; pan de T. przyjmował mnie jako zło nieuniknione, żona zaś odpłacała mu w tej samej monecie. W istocie, w życiu nie brałem udziału w dziwaczniejszej wieczerzy. Gdyśmy wstali od stołu, sądziłem, że się udamy wcześnie na spoczynek, ale przypuszczenie okazało się trafne tylko co do pana de T. Gdyśmy przeszli do salonu, rzekł:
— Bardzom pani obowiązany za przezorność, jaką okazałaś przywożąc tego pana. Odgadła pani, iż byłbym nieszczególnym towarzyszem wieczoru. Uczyniła pani bardzo roztropnie, gdyż, co się mnie tyczy, udaję się do siebie.
Następnie, zwracając się w mą stronę, dodał z głęboką ironją:
— Zechce pan łaskawie wybaczyć i usprawiedliwić mnie przed żoną.
Pan de T. wyszedł. Co się we mnie działo?... w jednej minucie przeleciało mi przez głowę więcej myśli, niż kiedyindziej w ciągu roku. Zostawszy sami, wymieniliśmy z panią de T. spojrzenie tak wymowne, iż ona, chcąc nas wybawić z drażliwej sytuacji, zaproponowała przechadzkę po terasie, aby, jak mówiła, doczekać aż służba skończy wieczerzę.
Noc była przepyszna. Przedmioty ledwo majaczyły w ciemności, która zdawała się rzucać na nie swoją zasłonę, aby tem swobodniej dać szybować wyobraźni. Ogród wsparty o zbocze góry, spadał terasami aż do Sekwany: widać było liczne jej skręty, pokryte malowniczemi wysepkami. Stąd tysiące obrazów, ożywiających tę miejscowość, zachwycającą urokiem niespodzianych skarbów. Przechadzaliśmy się po terasie, gęsto ocienionej drzewami. Moja pani ochłonęła już po brutalności męża i, wśród przechadzki, uczyniła mi parę zwierzeń... Jedne zwierzenia pociągają drugie; rozmowa stawała się coraz bliższa i bardziej zajmująca. Zrazu, ujęła mnie pani de T. pod ramię; później, niewiem jak, ramię to oplotło się koło mnie, gdy ja prawie niosłem ją w powietrzu, ledwie pozwalając jej dotykać ziemi: pozycja przyjemna, lecz, po pewnym czasie, nieco nużąca. Długo już chodziliśmy tak razem, a jeszcze mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Trafiła się darniowa ławeczka; siedliśmy nie zmieniając pozycji. Tak przytuleni, poczęliśmy śpiewać hymny na cześć ufności, jej uroków, słodyczy...
— Ach, rzekła, któż mógłby napawać się nią lepiej od nas i z mniejszą obawą? Wiem zbyt dobrze, jak drogie są panu jego więzy, abym mogła czegokolwiek lękać się przy panu...
Może pani de T. pragnęła abym zaprzeczył; nie uczyniłem tego. Stwierdziliśmy tedy jednomyślnie, iż możemy być jedynie nietykalną parą przyjaciół.
— Obawiałem się, rzekłem, że to zdarzenie tam, w powozie, mogło panią zaniepokoić?...
— Och, ja się tak łatwo nie przestraszam!
— Boję się, czy nie zostawiło jakiejś chmurki.
— Co zrobić, aby pana uspokoić?...
— Pozwolić mi dokończyć pocałunku, który traf...
— Najchętniej; inaczej wyobrażałby pan sobie w swej pysze, że się obawiam...
Otrzymałem pocałunek... Z pocałunkiem jest jak ze zwierzeniami; pierwszy pociągnął następny, i jeszcze jeden... tłoczyły się nam na usta, przerywały rozmowę, wciskały się na jej miejsce; ledwie zostawiały chwilę czasu na westchnienia... Nastała cisza... Słyszeliśmy ją, bo ciszę można słyszeć. Wstaliśmy bez słowa i poczęliśmy się przechadzać.
— Trzeba wracać... rzekła pani de T., dziwny chłód wieje od rzeki...
— Nie sądzę, aby był dla nas niebezpieczny... odparłem.
— Może! Wracajmy jednak.
— Więc to przez wzgląd na mnie? Chce mnie pani uchronić od niebezpiecznych wzruszeń takiej przechadzki... od skutków, jakieby mogła mieć... dla mnie... samego...
— Nadto pan skromny!... rzekła śmiejąc się; przypisuje mi pan szczególną delikatność.
— W istocie? Ale, skoro pani tak bierze sprawę, dobrze, wracajmy, żądam tego.
Wysilaliśmy się, aby kleić rozmowę, jak dwoje ludzi, którzy przymuszają się do mówienia o czem innem niż myślą.
Tak więc, pani de T. zmusiła mnie, bym skierował drogę ku zamkowi. Nie wiem, a raczej wówczas nie wiedziałem, czy to był gwałt który zadaje sama sobie, czy dobrze obmyślone postanowienie, czy towarzyszka podziela moje zmartwienie, że już się skończyła scena tak dobrze zaczęta; dość, że, pod wpływem jakiegoś wspólnego instynktu, kroki nasze wolniały, wlekliśmy się smutni, nieradzi z siebie. Nie wiedzieliśmy, o co zaczepić. Żadne z nas nie miało prawa niczego wymagać, ani o nic prosić. Nie mieliśmy nawet prawa do wyrzutów. Och, jakżeby nam ulżyła mała sprzeczka! Ale skąd? o co?... Tymczasem, zbliżaliśmy się do zamku, łamiąc sobie w milczeniu głowę nad sposobem uchylenia obowiązku, któryśmy sobie nałożyli tak niezręcznie. Byliśmy przy bramie, gdy pani de T. rzekła:
— Mam żal do pana!... Po zaufaniu, jakiego panu dałam dowód, pan nie okazał mi żadnego!... Nie powiedział mi pan ani słowa o hrabinie. Tak słodko przecież mówić o istocie którą się kocha!... Byłabym słuchała tak chętnie!... To się panu należało za to, że pozbawiłam go jej towarzystwa...
— Czyż ja nie mógłbym zrobić tego samego zarzutu?... przerwałem. I gdyby pani, zamiast czynić mnie powiernikiem tego dziwnego pojednania, w którem odgrywam tak szczególną rolę, zechciała mi mówić o margrabi...
— Cicho! zawołała. Jeśli pan zna choć trochę kobiety, powinien pan wiedzieć, iż trzeba umieć czekać aż same dojdą do zwierzeń... Wróćmy do pana. Czy pan jest bardzo szczęśliwy z moją przyjaciółką?... Ach, obawiam się, że nie...
— Czemuż pani przykłada wiarę do ludzkich gadań?
— Niech pan sobie oszczędzi udawania... Hrabina jest mniej tajemnicza od pana. Kobiety tego rodzaju nie zwykły ukrywać tajemnic swych miłostek i swych wielbicieli, zwłaszcza gdy zachowanie tak dyskretne jak pańskie mogłoby zostawić ich tryumfy w ukryciu. Daleka jestem od zarzucania jej zalotności, ale skromnisia może być nie mniej próżna od kokietki... Może pan więc mówić otwarcie: czy nie ma pan żadnego powodu do skargi?...
— Czy pani nie uważa, że w istocie robi się chłodno? rzekłem z uśmiechem. Może wrócimy.
— Tak pan sądzi?... To dziwne. Jest zupełnie ciepło.
Wzięła mnie pod ramię i podjęliśmy na nowo przechadzkę; dokąd, którędy? nie zdawałem sobie sprawy. To, co usłyszałem od pani de T. o jej stosunku, o którym wiedziałem, to co mi mówiła o mej kochance, cała ta podróż, scena w karecie, potem na ławeczce, noc, księżyc, wszystko wprowadziło mnie w zamęt. Unosiła mnie miłość własna i pragnienie, powściągała refleksja; zarazem, byłem zbyt wzruszony, aby zdać sobie sprawę z wrażeń. Podczas gdy mnie przepełniały tak sprzeczne uczucia, towarzyszka mówiła wciąż o hrabinie, a milczenie moje zdawało się potwierdzać jej słowa. Jednakże, niektóre szczegóły obudziły mą uwagę.
— Jaka to bogata natura! mówiła pani de T. Ile wdzięku! Przewrotność robi w jej ustach wrażenie dowcipu; zdrada zdaje się wysiłkiem rozsądku, ofiarą dla przyzwoitości; nigdy chwili zapomnienia, zawsze pod bronią; rzadko serdeczna, nigdy szczera; lekka z natury, przezorna z wyrachowania; pełna życia, ostrożna, zręczna, roztrzepana; mieniąca się kształtami Proteusza, czarująca powabem Gracji; równocześnie wabi i wymyka się. W iluż rolach ją podziwiałam! Mówiąc między nami, iluż dudków wkoło niej! Jak ona umiała wywieść w pole barona, ile sztuczek płatała margrabiemu! Gdy wzięła pana, to dlatego, aby odwrócić uwagę dwóch rywalów: byli już bliscy wybuchu, bo zadługo ciągnęła grę, i mieli czas się połapać. Wówczas, wysunęła na widownię pana, zajęła ich panem, zmusiła do nowych dociekań, pana tymczasem doprowadziła do rozpaczy, ulitowała się, pocieszyła... Ach, jakże łatwą rolę ma zręczna kobieta, kiedy, prowadząc taką grę, bawi się uczuciami nie wkładając nic z siebie! Ale też, czy to jest szczęście?...
To ostatnie zdanie, któremu towarzyszyło wiele mówiące westchnienie, było szczytem mistrzostwa. Miałem uczucie, iż jakaś zasłona spada mi z oczu, bez świadomości że równocześnie wkładano mi inną. Kochanka moja wydała mi się nagle najfałszywszą istotą; wierzyłem, że dziś dopiero trafiłem na kobietę z sercem. Westchnąłem i ja, nie wiedząc dobrze pod czyim adresem... Pani de T. zdawała się ubolewać nad przykrością jaką mi sprawiła i żałować, iż dała się unieść szczerości i posunąć do skreślenia obrazu, który, w ustach kobiety, mógł się wydać podejrzany. Odpowiedziałem sam już nie wiem co; stopniowo, mimo iż nie zdawałem sobie sprawy jak, weszliśmy nieznacznie na gościniec uczucia; zaczęliśmy zaś z tak wysoka, iż niepodobna było przewidzieć kresu. Na szczęście, skierowaliśmy się równocześnie ku altance, którą widzieliśmy poprzednio z terasy i która była świadkiem najsłodszych naszych chwil. Pani de T. opisała mi szczegóły urządzenia. „Jaka szkoda, że nie mamy klucza!“ Tak rozmawiając, doszliśmy do altanki, która szczęśliwym trafem okazała się otwarta. Brakło jej światła, ale i ciemność ma wiele uroków. Gdyśmy wchodzili, ogarnęło nas drżenie... Czy to sanktuarjum ma się stać świątynią miłości? Siedliśmy na kanapce i, przez chwilę, słuchaliśmy w milczeniu naszych serc. Ostatni promyk zachodzącego księżyca uniósł z sobą wiele skrupułów. Ręka, która mnie odpychała, czuła bicie mego serca. Towarzyszka moja zrywała się do ucieczki i osuwała się bezbronna. Słyszeliśmy wśród ciszy mowę naszych myśli. Niema nic czarowniejszego jak te nieme rozmowy. Pani de T. chroniła się w moje ramiona, kryła głowę na mem łonie, wzdychała i uspokajała się pod pieszczotą; to pogrążała się w smutku, to znów szukała pocieszeń żądając od miłości aby jej zwróciła wszystko co miłość jej wydarła przed chwilą. Strumień płynący opodal przerywał ciszę nocy słodkim szmerem, zestrojonym z uderzeniami serc. Było zbyt ciemno aby rozróżnić przedmioty, ale, w przeźroczystej gazie cudnej nocy letniej, królowa tego ustronia wydała mi się czarująca.
— Ach! rzekła niebiańskim głosem, oddalmy się z tego niebezpiecznego miejsca... Tutaj jest się zbyt słabym, aby się opierać...
Pociągnęła mnie z sobą i wyszliśmy, nie bez żalu.
— Jaka ona szczęśliwa!... szepnęła pani de T.
— Kto? spytałem.
— Czy ja co powiedziałam?... zawołała z przerażeniem.
Doszedłszy do ławeczki, zatrzymaliśmy się mimowoli.
— Cóż za przestrzeń, od tej ławeczki do altany! rzekła pani de T.
— A więc, rzekłem, ta ławeczka zawsze ma mi być złowrogą? czy to żal, czy też...
Nie wiem jakim cudem, ale rozmowa zmieniła się i przybrała mniej poważny charakter. Moja pani odważyła się nawet mówić lekkim tonem o słodyczach miłości, oddzielając od nich stronę duchową, sprowadzając je do najprostszego wyrazu i dowodząc, że ustępstwa pod tym względem są tylko kwestją przyjemności; że zobowiązania (w pojęciu filozoficznem) istnieją tylko o tyle, o ile sami zaciągamy je wobec świata pozwalając wglądać w nasze tajemnice i popełniając, w stosunku doń, niedyskrecję.
— Jakąż uroczą noc znaleźliśmy przypadkiem!... I gdyby, dajmy na to, jakieś przyczyny kazały nam się jutro rozłączyć, szczęście nasze, osłonione cieniem nawet dla przyrody, nie zostawiłoby żadnych więzów, któreby trzeba zrywać... może nieco żalu, nagrodzonego sowicie słodkiem wspomnieniem; słowem, sama rozkosz bez wszystkich odwłok, utrapień i przymusu.
Człowiek jest tak dalece zwierzątkiem, iż ze wstydem wyznać muszę, że, zapomniawszy o wszystkich skrupułach które dręczyły mnie przed chwilą, najzupełniej wchodziłem w te śmiałe poglądy, i niewiele brakowało, aby zbudziła się we mnie tęsknota za zupełną swobodą.
— Cóż za cudowna noc! mówiła pani de T., cóż za czarowne ustronie! Nabrało dziś dla mnie nowego powabu. Och, nigdy, nigdy nie powinniśmy zapomnieć tej altanki... Zamek, rzekła z uśmiechem, posiada jedno schronienie jeszcze bardziej urocze, ale panu nie można nic pokazać: jesteś jak dziecko, które wszystko chciałoby ruszać i psuje czego się dotknie.
Wiedziony ciekawością, począłem się zaklinać, iż będę rozsądny. Ale pani de T. już zmieniła przedmiot.
— Ta noc, rzekła, byłaby bez chmurki, gdybym nie miała żalu do siebie za to, co mówiłam o hrabinie. Nie iżbym miała urazę do pana. Każda nowość pociąga. Wydałam się panu sympatyczna, chętnie wierzę w pańską szczerość. Ale nad tem by zniweczyć moc przyzwyczajenia, trzebaby długo pracować, a ja nie posiadam tej sztuki. — Mówmy o czem innem. Jak się panu podobał mój mąż?
— Dość kwaśny; zresztą, nie mógł być inny dla mnie.
— Och, to prawda; djeta której przestrzega nie przyczynia się do dobrego humoru; nic dziwnego, że go pan niecierpliwił. Nasza przyjaźń wydałaby mu się podejrzaną.
— Och, jest nią już zapewne.
— Przyznaj, że nie bez słuszności. Toteż, nie trzeba, aby pan przedłużał pobyt; męża by to drażniło. Jak tylko zaczną zjeżdżać się goście, a ma przybyć kilka osób, dodała z uśmiechem, niech pan ucieka. Zresztą, i pan musi zachować pewne względy... Niech pan sobie tylko przypomni minę, jaką miał mąż, opuszczając nas wczoraj!...
Słowa te dały mi do myślenia. Cała przygoda zaczęła na mnie robić wrażenie pułapki; widząc wrażenie, jakie na mnie wywarły jej słowa, hrabina dodała:
— Och, weselszy był wówczas, kiedy urządzał ów gabinecik, o którym wspomniałam. Było to przed ślubem. Gniazdko to sąsiaduje z mojemi pokojami. Niestety, jest ono świadectwem, jakich środków potrzebował pan de T. aby ożywić swoje uczucia.
— Cóż za rozkosz, rzekłem zaciekawiony ostatniemi słowy, cóż za rozkosz byłaby pomścić tam właśnie zniewagę, jaką wyrządzono pani wdziękom, i zwrócić im wszystko, z czego je okradziono!
Żart mój znalazł wyraźnie łaskę w oczach pani de T., jednak rzekła:
— Przyrzekł pan być rozsądny!...
Rzucam zasłonę na szaleństwa, które każdy wiek przebacza młodości w imię tylu zawiedzionych pragnień, tylu wspomnień... Nazajutrz rano, pani de T., wznosząc ku mnie swe wilgotne oczy, piękniejsze niż kiedykolwiek, rzekła:
— I cóż, potrafisz kiedy kochać hrabinę tak jak mnie?...
Miałem odpowiedzieć, gdy wtem wpadła pokojówka, wołając:
— Niech pan ucieka, prędko, niech pan ucieka! Jasny dzień, jedenasta, słychać już gwar w zamku.
Wszystko rozwiało się jak sen. Nim zdołałem zebrać zmysły, znalazłem się bezradny na korytarzu. Jak trafić do mego pokoju, w którym nigdy nie byłem?... Wszelka pomyłka byłaby niedyskrecją. Postanowiłem udawać, że wracam z rannej przechadzki. Chłodne i czyste powietrze uspokoiło stopniowo mą wyobraźnię i sprowadziło z krainy cudów na ziemię. W miejsce czarów, widziałem już tylko rzeczywistość. Czułem, że prawda wraca na nowo do mej duszy, że myśli budzą się jasne i niezmącone, słowem, oddychałem na nowo. Nie miałem nic pilniejszego, niż spytać siebie, czem byłem właściwie dla kobiety, z którą rozstałem się przed chwilą... Ja, który wiedziałem z pewnością, iż kocha do szaleństwa, i to od dwóch lat, margrabiego de V... — Czyżby zerwała? Czy wzięła mnie jako następcę, czy tylko jako narzędzie zemsty?... Cóż za noc! co za przygoda! ale co za rozkoszna kobieta! Podczas gdy utonąłem w myślach kłębiących się w mej głowie, usłyszałem szelest kroków. Podniosłem oczy, przetarłem je, nie chciałem wierzyć... ujrzałem... zgadnijcie kogo? margrabiego!
— Nie spodziewałeś się mnie tak rano, nieprawdaż?... rzekł. No i cóż, jakże się wszystko odbyło?
— Wiedziałeś że tu jestem? spytałem w osłupieniu.
— No, oczywiście! Zawiadomiono mnie w chwili wyjazdu. Dobrze odegrałeś rolę? Cóż mąż? twój przyjazd wydał mu się bardzo dziki? Bardzo cię znienawidził? bardzo go drażnił widok kochanka żony? Kiedyż dostaniesz odprawę?... Och, nie bój się, pomyślałem o wszystkiem: postarałem się o wygodny powóz, który czeka na twoje rozkazy. Zastrzegam sobie prawo oddania ci w potrzebie podobnej usługi. Możesz na mnie liczyć; to rzeczy, których się nie zapomina...
Ostatnie słowa dały mi klucz tajemnicy: odgadłem, jaką rolę grać mi wypada.
— Ale czemu zjawiasz się tak prędko? spytałem; byłoby może rozsądniej odczekać jeszcze ze dwa dni.
— Wszystko przewidziane; sprowadził mnie tu prosty przypadek. Bawiłem w sąsiedztwie, wstąpiłem niby po drodze. Ale czyż pani de T. nie wtajemniczyła cię we wszystko? Doprawdy, mam jej za złe ten brak zaufania. Po tem, co dla nas zrobiłeś!...
— Musiała mieć swoje przyczyny, mój drogi! Może nie byłbym się tak dobrze wywiązał z roli.
— To musiało być paradne! Opowiedzże szczegółowo, jak wszystko się odbyło, opowiedz...
— To bardzo proste. Nic nie wiedziałem, że to ułożona komedja i, chociaż pani de T. wciągnęła mnie do sztuki...
— Nie miałeś w niej szczególnej roli.
— Och, tem się nie trap; niema złych ról dla dobrych aktorów.
— Zatem, wywiązałeś się dobrze.
— Znakomicie.
— A pani de T.?...
— Czarująco...
— Czy wyobrażasz sobie, aby można było przywiązać podobną kobietę! rzekł, przystając aby mi spojrzeć w oczy z wyrazem tryumfu. Och, kosztowało mnie to niemało trudu. Ale wkońcu udało mi się urobić ją tak, że, ze wszystkich kobiet w Paryżu, pani de T. jest osobą na której wierności najwięcej można polegać.
— Dokazałeś prawdziwej sztuki...
— Och, to mój talent. Niestałość jej płynie jedynie z kaprysu, z nieokiełzanej wyobraźni. Ta dusza potrzebowała, aby nią ktoś zawładnął. Ale też nie możesz mieć pojęcia, do jakiego stopnia jest do mnie przywiązana. No, przyznaj, czy nie urocza istota?...
— Ależ przyznaję.
— A przecież i ona, mówiąc między nami, posiada jedną wadę. Natura, dając wszystko, odmówiła jej owego boskiego płomienia, który jest szczytem wszystkich jej darów. Ta kobieta wszystko budzi, wszystko roznieca, sama zaś nie czuje nic. Marmur.
— Muszę wierzyć na słowo, bo sam nie mogę o tem sądzić. Ale czy wiesz, że ty znasz tę kobietę tak dobrze, jakgdybyś był jej mężem? Możnaby się pomylić, doprawdy. Gdyby nie to, że wczoraj siedziałem przy kolacji z prawdziwym... gotów byłbym cię wziąć...
— Powiedz, czy był uprzejmy?
— Och, przyjął mnie jak psa!
— Rozumiem. Ale wracajmy do zamku, pójdziemy do pani de T.; jest już zapewne widzialna.
— Czy nie wypadałoby raczej zacząć od męża? odparłem.
— Masz rację. Ale wstąpmy na chwilę do twego pokoju, chciałbym się nieco przypudrować. — Powiedz mi więc, czy cię zupełnie wziął za kochanka?
— Będziesz mógł to sam ocenić z zachowania; chodźmyż zaraz do niego.
Chciałem wykręcić się od prowadzenia margrabiego do mego pokoju, którego nie znałem, ale sam przypadek nas tam zawiódł. Przez otwarte drzwi, spostrzegłem mego służącego, drzemiącego w fotelu. Dopalająca się świeca stała obok. Zbudzony, poskoczył, aby, nawpół przytomnie, podać szlafrok margrabiemu. Stałem jak na rozżarzonych węglach; ale margrabia był w usposobieniu tak podatnem do złudzeń, że nie dostrzegł w tem nic, prócz komicznego odurzenia śpiocha. Udaliśmy się do pana de T. Można sobie wyobrazić, jak przywitał się ze mną, a jakiemi uprzejmościami i komplementami obsypał margrabiego, zatrzymując go niemal przemocą. Chciał go zaraz zaprowadzić do żony, w nadziei, że może ona potrafi go skłonić aby został choć kilka dni. Co do mnie, pan de T. nie śmie, jak mówił, robić mi tej propozycji. Wie, że jestem delikatnego zdrowia; okolica jest wilgotna, bagnista; już dziś wydaję się tak znużony, że jasne jest, iż dłuższy pobyt w zamku byłby dla mnie wprost niebezpieczny. Margrabia ofiarował mi powóz; — przyjąłem. Mąż nie posiadał się z radości i wszyscy trzej byliśmy zadowoleni. Nie chciałem jednak wyrzec się przyjemności pożegnania z panią de T. Niecierpliwość moja była wszystkim bardzo na rękę. Mój przyjaciel nie mógł pojąć przyczyny tak długiego snu ukochanej.
— Czy to nie jest paradne? rzekł do mnie, idąc za panem de T.; gdyby mu kto podpowiadał co ma mówić, nie mógłby się lepiej znaleźć. To się nazywa człowiek dobrze wychowany. Serdecznie się cieszę z tego pojednania z żoną; razem będą stanowić dom bardzo miły, a przyznasz chyba, że nikt lepiej od pani de T. nie potrafiłby robić honorów.
— O tem nie wątpię! odparłem.
— Jakkolwiek całe zdarzenie jest bardzo zabawne, rzekł tajemniczo, cicho, sza! Postaram się zapewnić panią de T., iż sekret jej znajduje się w dobrych rękach.
— Wierz mi, drogi, ona więcej może liczy na mnie niż na ciebie; jak widzisz, żadna obawa nie zmąciła jej snu.
— Och, przyznaję, nie masz równego sobie, gdy chodzi o to aby uśpić kobietę.
— I jej męża, i w potrzebie nawet kochanka, mój drogi.
Wreszcie, pan de T. uzyskał dla nas wstęp do pokojów pani. Wszyscy znaleźliśmy się tam w swoich rolach.
— Drżałam z obawy, rzekła pani de T., czy pan nie wyjechał przed mojem przebudzeniem; serdecznie jestem wdzięczna, że pan umiał odczuć przykrość, jakąby mi to sprawiło.
— Pani, rzekłem głosem w którym pani de T. musiała odczuć głębokie wzruszenie, chciej przyjąć wyrazy pożegnania...
Rzuciła kolejno na mnie i na margrabiego niespokojne spojrzenie; ale pewny siebie i zadowolony wyraz kochanka odjął jej obawy. Uśmiechnęła się ukradkiem w sposób który mógł być dla mnie pocieszeniem, nie obniżając jej w mych oczach.
— Dobrze odegrał swą rolę, rzekł półgłosem margrabia, i wdzięczność moja...
— Dajmy już pokój; proszę mi wierzyć, że sama wiem, ile zawdzięczam pańskiemu przyjacielowi.
Wreszcie, pan de T. pożegnał mnie, nie szczędząc różnych złośliwości; przyjaciel mój grał komedję wobec męża, równocześnie zaś podrwiwał ze mnie; ja odpłacałem im obu, podziwiając panią de T., która umiała wywieść w pole nas wszystkich, nie tracąc nic ze swej godności. Nacieszywszy się tą sceną, czułem iż nadszedł czas odjazdu. Skłoniwszy się raz jeszcze, opuściłem pokój, lecz pani de T., pod pozorem jakiegoś zlecenia, pospieszyła za mną.
— Jeszcze raz żegnam pana. Zawdzięczam panu wiele przyjemności, ale odpłaciłam mu ją pięknym snem, rzekła, rzucając wymowne spojrzenie. Żegnam pana i na zawsze. Zerwałeś kwiat, rozkwitły w samotnem ustroniu, którego żaden mężczyzna...
Zamilkła, kryjąc swą myśl w cichem westchnieniu; ale, po chwili, wstrzymała ten liryczny wybuch, i dodała z filuternym uśmiechem:
— Hrabina kocha pana. Jeśli wykradłam jej parę chwil wzruszenia, zwracam jej zato pana mniej niedoświadczonym. Żegnam pana, i proszę, byś mnie nie poróżnił z przyjaciółką.
Ścisnęła mi rękę i znikła“.

Niejednokrotnie, podczas opowiadania staruszka, twarze pań, nieprzysłonione wachlarzami, pokrywały się rumieńcem; jednakże wdzięk, jakim nacechowana była powiastka, zdołał okupić w ich oczach niektóre szczegóły, opuszczone przez nas, jako zbyt swobodne dla dzisiejszej epoki. Bądź co bądź, trzeba przypuścić iż każda z pań wyraziła na osobności miłemu staruszkowi swoje uznanie, gdyż, w jakiś czas później, ofiarował on wszystkim damom, jak również i towarzyszom biesiady, po jednym egzemplarzu tej ślicznej historyjki, odbitej w dwudziestu pięciu egzemplarzach u Piotra Didot. Z takiego właśnie egzemplarza Nr. 24, przepisał autor główne rysy opowiadania, które ma tę zaletę, iż zawiera wiele pouczających wskazówek dla mężów, a zarazem, w rozkosznym obrazku, odtwarza nam obyczaje minionego wieku.





  1. Rendre l’esprit: gra słów we francuskim oryginale; esprit znaczy duch albo inteligencja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.