<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L[1].

Wszystko to było bardzo piękne, ale realniejsza albo jaśniej patrząca pani de Montesparre pisała do pana Salcéde: „Posyłam panu wszystkie jej listy do mnie pisane, boś mi pan wydarł tę obietnicę a ja nie chcę pana zasmucać; ale nie wiem czy dobrze, że ten pachnący olejek rozlewam po zawsze żarzącym się ogniu. Wolałabym żeby pisała do mnie w inny sposób, żeby starała się mnie przekonać, że nie kocha tak, jak jest kochaną; ale uniesienie matki, która tyle panu zawdzięcza, porywa ją do takiej skali uczuć czysto kobiecych że drżę cała. Ona chce nas pożenić! Niech się do tego nie mięsza, jej pierwsza próba w Montesparre źle się powiodła. Teraz, nie pożądam już tego małżeństwa, o którem tyle niegdyś marzyłam, byłoby ono nieszczęściem dla nas trojga! Skoro tylko miałabym prawo być zazdrosną, używałabym go w całej pełni a może bym go nadużyła nawet. Przekładam naszą bezinteresowną przyjaźń i moje poświęcenie.” Pani de Montesparre nie zawsze była tak zrezygnowaną. Były także bileciki krótkie i namiętne jak n p. tej treści: „Wiedz, że jednemu jej słowu nie wierzę, ani nawet Tobie. Dla czego mnie okłamywać? To zniewaga, to sroga niewdzięczność.“
Inny bilet brzmiał:
„Cóż znowu? Gaston jest pańskim synem, jestem teraz tego pewna!
Inny znowu: „Jeźli dziecko jest synem pana, Flamarande, dla czego go pan nie nienawidzisz? Ja, nienawidzę go czasami, tego przybranego syna, który pochłania całą twoją duszę i nareszcie wymaże mnie całkiem z twojej pamięci!“
Baronowa usiłowała niedopuścić Salcéde’a do osiedlenia się w zakątku. W roku 1848, straciła swego jedynego syna „anioła z Montesparre” i przywiązała się goręcej jeszcze do markiza. Chciała żeby markiz osiedlił się z Gastonem w Montesparre, z czego wnoszono, że ma zamiar uznać go za swego syna. Nagrodą za poświęcenie jakie chciała zrobić z swojej reputacji miało być małżeństwo z Salcédem. Markiz nie przyjął tego zaparcia się z jej strony. Z tego powstały sprzeczki, kończące się pojednaniem. Baronowa rzadko i tajnie tylko widywała się z markizem, co przyprowadzało ją do rozpaczy. Nie chodził do niej ani wieczorem ani we dnie; nie spotykali się jak tylko podczas krótkich i tajemniczych przepraw do Paryża. Upodobał sobie niezmiernie pobyt w zakątku, znachodził wielką przyjemność w wychowywaniu Gastona, jednem słowem nie żałował ani świata ani ludzi.
Naszukałem się daremnie za listem pani Rolandy pisanym wprost do Salcéde’a. Albo nigdy nie pisała do niego albo nosił ten skarb przy sobie. Koniec końców z wszystkich tych poufnych zwierzeń nie wyciągnąłem żadnego wniosku który by się odnosił wprost do popełnionego wykroczenia, nie miałem żadnego dowodu, na mocy którego mógłbym zabezpieczyć prawa Rogera do całego ojczystego majątku. Przeciwnie, pani Flamarande bądź z otwartości bądź z wytrawnej przebiegłości, wszystko co napisała do swojej przyjaciółki, mogła wezwać na świadectwo swojej niewinności. Nie widziałem więc żadnej korzyści w przywłaszczeniu sobie tej korespondencji, a niebezpieczeństwo z jakiem połączona była ta kradzież było za wielkie, aby równoważyło rękojmią oddania prawdziwej przysługi Rogerowi, jednakowoż były to jedyne dowody jakie mogłem spodziewać się, że dostanę w ręce, a chcąc szukać innych, trzeba było chyba liczyć na jakiś szczególny wypadek.
Zapadłem w głębokie rozmyślania. Naraz, widząc się sam w tem cichem mieszkaniu którego spokój naruszyła moja ciekawość, zawładnęło mną uczucie wstydu i wstrętu dla samego siebie. Były tu pieniądze, nawet grube pieniądze, które że tak powiem powierzono uczciwości publicznej a ja, gorzej od kieszonkowego złodzieja przywłaszczam sobie bezkarnie cudze tajemnice serca i sumienia. Poukładałem starannie papiery, zamknąłem biurko z wszystkiemi jego tajemnicami a potem przystąpiłem do okna. Świtało zaledwie ale wieśniacy musieli już być na nogach, pospieszyłem więc pogasić świece. Jakim sposobem umknąć ztąd i zatrzeć za sobą wszelki ślad mojego tu pobytu. Nie miałem względem Esperanca żadnych więcej obowiązków do spełnienia, a wszystko czego mogłem dowiedzieć się w Flamarande, wiedziałem już dokładnie. Wyszedłem więc na strych i wziąłem ztamtąd gruby sznur zapewne od podciągania belków.
Z okna salonu doskonale byłoby mi spuścić się na dół i już miałem sznur uwiązać, kiedy nowa myśl powstała w mojej głowie. Ta starożytna budowa tworzyła przed wieki część zamku, zkąd musiał być tajemny podziemny kurytarz, służący za schronienie obrońcom zamczyska. Wszystkie prawie obronne siedziby tego rodzaju miały podobne przejścia, albo wychodzące na odległe pola, albo łączące twierdzę z inną warownią. Zresztą byłem pewny, że człowiekiem, który w roku 1815 niepojętym dla mnie sposobem znikł pod skalą był przebrany Salcéde, zkąd wyprowadziłem wniosek, że musiało tu dotąd istnieć przejście podziemne. Kurytarz ten musiał mieć swój początek w tym domu, bo przeglądając przed chwilą kontrakt sprzedaży, natrafiłem w nim na niezrozumiały dla mnie wyraz, tyczący się jakiegoś wejścia, którego wyłączny użytek i posiadanie Salcéde sobie zastrzegł. Trzeba więc było znaleźć tę tajemniczą drogę i skorzystać z niej w mojej ucieczce.
Z łatwością znalazłem pod jedną z owczych skór, pokładzionych w salonie na wzór dywanu ukryte drzwi poziome, otwierające się lekko bez zamku i sprężyn. Prowadziły one na dziesięć albo dwanaście drewnianych stopni w dół, z poręczą po jednej stronie. Ujrzałem się w sklepionej piwnicy, opatrzonej jedną tylko beczką wina i małym zapasem opałowego drzewa, za który mogłem się ukryć, gdyby kto nadszedł z nienacka. Obszedłem w około piwnicę i znalazłem w starożytnem obniżonem sklepieniu nowe niezamknięte drzwi dębowe, z zamkiem bez klucza. Zapuściłem się w ten otwierający się przedemną kurytarz, narażając, się na spotkanie z panem Salcéde, wracającym z ostatniego swego noclegu w zamczysku. Galerja z początku obmurowana, dalej wykutą była w skale. Wygodnie mogła pomieścić dwoje osób obok siebie idących, ale nie było w niej ani kącika, ani szczeliny, za którą możnaby się ukryć w razie spotkania. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, przypatrując się uważnie tej galerji, dzięki świecy, w którą się zaopatrzyłem. Wkrótce dostałem się do prawdziwej jaskini, szerokiej i nieregularnej, nietkniętej nawet ręką ludzką. Była ona bez wątpienia dziełem wybuchu wulkanicznego. Inne ciasne i niedostępne galerje przytykały do tej głównej, gdzie na wilgotnej ziemi zobaczyłem świeże ślady grubego obuwia Ambrożego. Po dziesięciu minutach zaświecił przedemną jakiś jasny punkcik. Zgasiłem pospiesznie świecę i spoglądałem w stronę tego stałego światełka. Nie było to ruchome światło, tylko biały dzień; jaskinia kończyła się przy rwącym potoku, którego szmer dokładnie rozpoznawałem. Pobiegłem ku niemu, lecz żadnego tu wyjścia nie było, tylko woda staczała się w otchłań. Zbłądziłem więc w galerji; pani Flamarande nie mogła tędy przechodzić. Przyglądałem się przez chwilę z zachwytem prześlicznemu wodospadowi i bujnej roślinności, rozsianej po urwistej ścianie skały. Stałem w głębi przepaści, zkąd niepodobieństwem było wyjść po stronie rzeki, nad którą się znajdowałem. Na przeciwnem wzgórzu snuła się ścieżka, na której ukazał mi się na chwilę pan Salcéde, aby potem zniknąć niespodzianie.
Nie było więc sposobu przejść po nad kaskadę, trzeba było znowu tracić wiele czasu na bezowocnych poszukiwaniach. Robiło się coraz jaśniej, a różowy odbłysk, którym jaśniały otaczające przedmioty, zwiastował bliski wschód słońca. Wróciłem po omacku napowrót do ciemnicy, gdyż spodziewałem się schwycić powracającego Salcéda i zobaczyć, którędy przechodzi; wtem natrafiłem na jakąś przeszkodę i kroku dalej postąpić nie mogłem; chcę zaświecić świecę, szukam jej przy sobie i widzę z przerażeniem, żem ją zgubił w drodze. Dzięki chemicznym zapałkom, które zawsze nosiłem przy sobie, mogłem się na chwilę zorjentować, wyjść z tego labiryntu i odszukać przystępniejszą drogę. Jednakowoż nie byłem pewny, czy idę ku domowi, czy wracam do łożyska potoku. Zapałki zwilgotniały i pozbawiły mnie tego trochę światła, jakiem jeszcze posługiwać się chwilami mogłem. Od dwudziestu czterech godzin nie jadłem i nie spałem, jak odurzony wlokłem się w ciemnościach. Umysł mój tracił stopniowo siłę, a wyobraźnia zamroczona jednostajną ciemnością pieczary, zaczynała mnie dręczyć nielitościwie.
Szedłem trzymając się bocznej ściany galerji, bez potrącenia jakiejkolwiek przeszkody, ale odległość ta, tak mała z początku, wydała mi się ogromną z powrotem. Naraz uczułem obok siebie próżnię; postąpiłem jeszcze kilka kroków, szukając w około rękami, ale nie znalazłem oparcia. Zabłądziłem w tym labiryncie bez wyjścia. Za pierwszym krokiem naprzód czekała mnie może przepaść bezdenna. Bojaźń dławiła mnie; chciałem krzyczeć, ale wstyd mi było; obezwładniało mnie przeczucie strasznej śmierci, jakiej uledz mogłem w tej jaskini. „Chciałeś stać się panem przeznaczenia drugich — szeptało mi sumienie — byłeś sługą, nie cofnąłeś się przed niczem, aby tylko zawładnąć losem wyżej od ciebie położonych osób, za to teraz bezsilny zginiesz nędznie w tej pieczarze, nie żałowany przez nikogo, ho taka należy ci się nagroda.“




  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.