Flamarande/LIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pojechał i przepędził w Anglji ostatnie dziesięć lat życia, nie pokazując się tylko od czasu do czasu w Paryżu. Służył mu rzeczywiście ten chłodny i mglisty klimat, odmłodniał w nim prawie. Prawda że więcej tam uważał na siebie, tak, jakby się bał narazić sobie kogo swojemi naukowemi zajęciami. Pewną jest rzeczą, że dał się usidlić i opanować. Ten uparty i nieugięty człowiek wynalazł sobie panią bez zasad, chciwą lekkich rozrywek, oddaną tylko wyłącznie instynktom, a co najdziwniejsza — bez rozsądku i wykształcenia. Szczęściem nie mieli dzieci. Hrabia mało bywał w świecie, chociaż niechętnie wyrzekał się częstych stosunków z wielkim światem, przyjmował za to u siebie poufałe grono osób wybranych. A raczej kochanka jego odsuwała go rozmyślnie od poważnych zajęć i stosunków, pod pozorem troskliwości o jego zdrowie i otaczała go nijakimi ludźmi i upadłemi kobietami. Urządzeni byli wystawnie, ale bez wielkiego zbytku, nie było obawy o to, by czerpała z kapitałów pana Flamarande. Ta kobieta lubiła tylko wydawać, ale nie myślała wzbogacać się przez oszczędność.
Widziałem to wszystko w Londynie, gdzie pojechałem porozumieć się z hrabią co do zarządu objętego przezemnie gospodarstwa. Trzymał zawsze w rękach ster edukacji Rogera, którego nie posyłano do szkół publicznych, tylko uczył się prywatnie pod kierownictwem swego nauczyciela. Tym nauczycielem był zawsze jeden i ten sam ksiądz Ferras, człowiek spokojny i cichy, nie mięszający się do niczego i nie zastanawiający nad tem, co się koło niego dzieje. Zajmowała go jedynie bibliomania. Na wsi, gdzie Roger mało albo wcale nie pobierał lekcji, poczciwy człowieczyna zatapiał się w swoich katalogach bez końca. W Paryżu, jak tylko pokończył swoje zatrudnienia z Rogerem chodził po wybrzeżu, albo pod arkady Odeonu szperać za starymi szpargałami.
Zauważałem z łatwością, że Roger wcale się z nim nie uczył. Gdyby nie starania jego matki, która siedziała prawie przy każdej lekcji i starała się, aby wszystko podane mu było w sposób zrozumiały dla jego pojęcia, byłby z niego skończony nieuk. Praca myśli była mu nieznaną, oszczędzano mu nawet poniekąd tego trudu. Liczył on wiele na to i uspokajał księdza mówiąc doń naiwnie:
— Aby tylko mama mnie rozumiała, o resztę nie dbam.
Hrabia w pierwszych latach zdawał się uwielbiać swego syna; ale później widząc go lekkim, niepohamowanym do zabaw, a niezdolnym do poważnego rozmyślania, mroził go swymi ironicznymi wyrzutami. W miarę częstych i długich wydaleń się hrabiego zapominał prawie Roger o ojcu i dziwił się nawet, gdy go znów obaczył.
Hrabia utrzymywał, że to dziecko tak szczere, miłe i powabne dla drugich, jest obojętne, zimne i niezgrabne. Chciał być dumnym z swego syna, a widział w nim tyko niedostatki. Zdaje się, że chciał go wziąć ze sobą i kształcić podług swego widzimisię, ale pani postanowiła jechać za nim, a tamtej kobiecie wcale by to nie było pożądanem. Mowy więc już o tem nie było.
Postanowiłem tu tyle tylko mówić o sobie, ile tego wymagają wypadki odnoszące się do rodziny Flamarande, a ponieważ nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się w pierwszych latach mojego zarządu, chciałem o sobie zamilczeć aż do czasu, póki znowu los nie każe mi wystąpić w szranki; ale zdaje mi się, że z rozpoczęciem mego opowiadania mimowolnie robiłem nad sobą studja psychologiczne, które widzę się zmuszonym podjąć na nowo, chcąc, aby moje postępowanie miało przecież jakąś podstawę. Najprzód, urządziwszy się z wielką dla Rogera radością w pawilonie intendentury w Menouville, zdawało mi się, że będę już zupełnie szczęśliwy. Nie byłem już lokajem ale urzędnikiem. Nie byłem już Karolem ale nazywano mnie familijnem nazwiskiem, byłem panem Louvier. Nie podlegałem, tylko władzy nieobecnego pana, który znał mnie nadto dobrze, aby mi się sprzeciwiać.
Starałem się powiększyć dobytek domu bez zmniejszenia dochodów z ziemi, co było mi łatwem od chwili, kiedy nie spekulowałem na własny rachunek, a nie byłem zdolnym do oszustwa. Z tej strony nie potrzebuję się wstydzić przyjętej na siebie roli.
Po pierwszych zajęciach w zaprowadzonym przezemnie porządku znowu mnie smutek owładnął. Ludzie i rzeczy nudziły mnie. Okazywany mi szacunek i przyjaźń wydawały mi się nieszczeremi. Byłem niesprawiedliwy, bo wszyscy nie wyjąwszy pani, przedewszystkiem zaś pani okazywała mi zaufanie bez granic w zarządzie jej majątku, a moich podwładnych ująłem sobie grzecznością i delikatnem obejściem. Ale cóż? nie byłem kontent z siebie. Przeszłość, z którą zerwać chciałem, trapiła mnie jak przykry sen. Za wiele myślałem o życiu i czynach drugich, a teraz nie mogłem zapanować nad mojem własnem życiem. Nie mogłem nagiąć mojej woli do spokoju i chłodu potrzebnego w moim nowym zawodzie. Ciężkie sny mię trapiły: Podróżowałem we śnie, przebiegałem góry, wykradałem dzieci, które mi znowu odkradano, błądziłem po pieczarach, ścigano mnie albo ja kogo ścigałem. Budziłem się oblany gorącym potem, albo zlodowaciały z przestrachu. Rozpaczałem, trapiły mnie marzenia zbrodniarza, a jednak nie chciałem nikomu zrobić nic złego.
Nie, mówiłem sobie, intencje moje nie były bez zarzutu. Nie w interesie samego Rogera ukryłem tamto dziecko i wykradłem tajemnicę jego matki. Byłem rozgniewany na nią, przywłaszczyłem sobie prawo sądzenia jej, prawo należące tylko do męża. — Wtedy mała zapisana karteczka, którą w takiej samej, jak Salcéde nosiłem torebce, zaciężyła mi na piersiach ołowiem. Zrozumiałem siłę tego talizmanu na mojem wiernem sercu. Jakże by piękną była rola Salcéde’a gdy spotwarzona kobieta mogła napisać do niego. „Czuwaj nad mojem dziecięciem“. Do mnie ona tylko mogłaby to powiedzieć i poświęciłbym temu zadaniu tak jak i Salcéde całe moje życie; ale gdzież jego wielka zasługa, jeżeli poświęca się swemu własnemu synowi? Pełni tylko swoją powinność chcąc powetować zdradę przyjaźni i uwiedzenie młodej niedoświadczonej kobiety. Ale dlaczegóż nie mogłem brać tego wszystkiego zimno i oczekiwać spokojnie przyszłości z pewną bronią w ręku? Nie, nie mogłem; nie umiałem zdobyć się na spokój, potrzebowałem potępić albo rozgrzeszyć. Często pytałem sam siebie dla czego teraz zaraz nie staram się porozumieć z hrabiną i zmusić ją do wyrzeczenia się złowrogich względem Rogera zamiarów; to znów brakło mi odwagi poniżyć dumę tej tak przebiegłej kobiety i zranić serce tak namiętnie kochającej matki. Gdyby też ona posądziła mnie, widząc moje nieprzyjacielskie kroki, o niegodne względem niej uczucia! Nie przeniósłbym tego poniżenia, żebym wystawiał się w jej oczach na pośmiewisko a kiedy przedstawiłem sobie chwilę tego położenia, przepędzałem bezsenne noce na przygotowywaniu najboleśniejszych zaprzeczeń, nie mogąc wynaleźć dostatecznego dla siebie rozgrzeszenia. Wreszcie złamała się cała moja energja. Osłabłem i dostałem zawrotu głowy. Przedstawiłem sobie jej łzy, jak niegdyś w Sévines i powiedziałem sobie, że nie jestem stworzony na kata.
Starałem się wydobyć koniecznie z pod panowania tych szalonych myśli i zajmowałem się tysiącznemi rzeczami będącemi po za obrębem moich obowiązków. Oddałem się ogrodnictwu i hodowałem najpiękniejsze o dwadzieścia mil naokoło róże; Roger zrywał mi je dla matki, a ja nie miałem ani władzy przeszkodzić mu w tem, ani czułem się godnym sam jej te kwiaty ofiarować.
Szczepiłem drzewa i zakładałem szkółki drzew owocowych. Bardzo mnie za to chwalono; ale i to zatrudnienie nie dawało mi jeszcze zupełnego zadowolenia. Próbowałem przypomnieć sobie muzykę, której uczono mnie w młodości. Mój poprzednik zostawił w spuściźnie stary fortepian, własność niegdyś jego żony; ułożono, że nie warto zabierać go z sobą. Wziąłem się do naprawy, wyczyściłem klawisze, powiązałem struny, nastroiłem i nakoniec wydobyłem dźwięki. Wtedy wygrywałem walce, romanse, komponowałem nawet, ale brakło oryginalności moim utworom. Roger, który wcale zręcznie zaczynał już brzdąkać na swoim fortepianie, powiedział, że nie rozumie mojej gry i podziwiał tylko moją cierpliwość.
Zajmowała mnie jakiś czas gra w szachy i co wieczora przychodził ksiądz profesor dawać mi lekcje. Nareszcie przyszła mi chętka do autorstwa i zacząłem pisać romanse. Było to gorączkowe i bolesne dla mnie zatrudnienie. Zawsze wracałem do moich spraw osobistych. Brakowało mi zupełnie imaginacji. Nic nie mogłem odgadnąć i stworzyć po za obrębem własnego mego doświadczenia.
Było to na wiosnę w r. 1855. Nie zapomnę nigdy tego pięknego wieczoru czerwcowego, który sprowadził wielką zmianę w moim stanie moralnym.
Siły moje były prawie wyczerpane. Oddany na pastwę prawdziwego splenu wracałem z folwarku i zwracałem już na ścieżkę ku memu pawilonowi, gdzie przynoszono mi i zazwyczaj nietknięte odnoszono jadło. Szedłem po nad skalistą przepaścią i za każdym krokiem mówiłem sobie: Po co żyć z tą niewyleczoną chorobą? Tak łatwo zakończyć wszystko! Owładnęła mnie tak silna pokusa samobójstwa, że zatrzymałem się nad głębokiem urwiskiem, zamąciło mi się w głowie i wyciągnąłem do przepaści ramiona, jakby na jej dnie czekała mnie droga jaka osoba. Straciłem przytomność i nie miałem już siły oprzeć się tej gwałtownej żądzy. Zdawało mi się, że marzę. Być może, że mówiłem do siebie bezwiednie. Naraz na dźwięk jakiegoś głosu zadrżałem i ujrzałem naprzeciw wylęknioną postać pani Flamarande. Odzyskałem przytonność i usunąłem się, aby jej zostawić wolne przejście. Przeszła nie dotknąwszy mnie nawet suknią, a potem zatrzymała się: — Czy pan powracasz do domu panie Karolu? — zapytała.
— Tak, pani hrabino.
— Czy zaraz?
— Chyba, że pani hrabina ma mi dać inny rozkaz.
— Nie, dziękuję.