<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.

Tak więc wszystkie odpowiedzi żartobliwe tego filuta stosowałem do siebie, a nie mogąc dociec prawdy, czułem się nieszczęśliwym. Nie raz już byłem bliskim powiedzenia mu: Nie grajmy w ciuciubabkę, wolimy porozumieć się, w jakiby sposób oddać dziecko matce. Zanieś jej tę rozkoszną nowinę. Ta tajemnica cięży mi; oddaj mi tę przysługę i uwolnij mię od tego ciężaru. — Fałszywy wstyd powstrzymywał mnie. Pochlebiało mojej próżności, że pokierowałem tą całą sprawą tak dobrze, zwłaszcza że na wstępie uważałem ją sam prawie za niewykonalną. A dziś przyznać temu wieśniakowi że był zręczniejszym odemnie? Na to nie mogłem się zdobyć. Tak więc upadałem z jednej strony pod brzemieniem wyrzutów własnego sumienia, a z drugiej obawiałem się widoku tryumfu Ambrożego. Te cierpienia moralne trawiły mnie, z dniem każdym zapadałem na zdrowiu, dostałem gorączki i cztery dni leżałem nieprzytomny. Michelin’y pielęgnowali mnie troskliwie, a Ivoine za pomocą jakiegoś napoju z ziół górskich, wyleczył mnie zupełnie.
Świtało właśnie, kiedy odzyskałem przytomność. Spojrzałem naokoło z zadziwieniem, po straszliwem pasowaniu się z widmami, zdumiony powrotem do jakiegoś błogiego spokoju. Ambroży stał przy mojem łóżku. Spytałem go, co się ze mną działo? odpowiedział że rzucałem się i krzyczałem w gorączce, ale że on zna się na tem i służył mi za lekarza. Z ufnością zażywałem dalej jego zioła; wkrótce czułem się zdrów zupełnie, tak, że po kilku dniach byłem wolny od dawnych dolegliwości i cierpień.
— Mój dzielny Ambroży, mówiłem do niego pewnego poranku, zajadając śniadanie z takim apetytem, jakiego już od sześciu miesięcy nie miałem — nie wiem czy winienem wam życie. ale że zdrowie, to pewna. Wiem żeście mnie pielęgnowali jak brata, staliście nademną dniem i nocą i nie opuściliście mnie na chwilę. Nie umiem wyrazić wam mojej wdzięczności — powiedzcie, co mogę dla was uczynić?
— Nie żądam nic od pana, odrzekł mi z wyrazem szczerości w oczach, chyba tego, żebyś się pan już czuł zupełnie zdrowym. Nie jestem nieszczęśliwym bo nie mam żadnych zachcianek. Mam przecież jedną, a tą jest zamieszkanie tego folwarku do końca życia. Pan wiesz, że zrosłem się już prawie z rodziną Michelin’ów. Uzbierałem kilka groszy, a że nie mam własnej rodziny, oprócz brata, który także jest bezdzietny, postanowiłem zostawić mój grosik któremu z dzieci Michelin’ów, pańskiej chrzestnej córce, albo pańskiej kumie, wreszcie małemu Esperance’owi gdyby się jego rodzina do niego nie przyznała. Mówiłem już o tem z Michelin’em i jego żoną, nie mają nic przeciw temu, chętnie mnie do siebie przygarną. Teraz zależy wszystko wyłącznie od pana, bo jeźli mówiliśmy kiedy o tem żartem, pomówmy dziś na serjo. Czułem już zeszłej zimy powracający reumatyzm, a nie chciałbym zginąć w rowie. W pogodę dobrze jeszcze potrafię biegać, ale jak śniegi zapadną chciałbym jak stary zając mieć dobre schronienie? I cóż pan na to?
Ani mogłem ani chciałem mu odmówić, cieszyło mnie, że staremu mogłem się na coś przydać — jednakowoż to bezustanne jego naleganie aby zamieszkać przy Esperance, dawało mi znowu wiele do myślenia. Napróżno próbowałem wydobyć z niego jakie wyznanie. Musiałem przyznać, że jeźli owładnął moją tajemnicą, był w zachowaniu jej o wiele zręczniejszy ode mnie. Dla czegożby zresztą nie miał być zręczniejszym? Nie odgrywałże on tu pięknej i szlachetnej roli, gdy ja wbrew mojemu sumieniu i moim uczuciom, w komedji rolę zdrajcy chyba odgrywałem!
Przepędziłem w Flamarande jeszcze sześć tygodni. Czułem się tu pomimo zgryzot spokojniejszym niż kiedykolwiek. Michelin’y byli istotnie poczciwymi ludźmi, ich dzieci kochały mnie, a Ambroży rozrywał mnie swojem ruchliwem i wesołem usposobieniem. Po pewnym czasie powziąłem zamiar wyswobodzenia się z pod narzuconego jarzma. Przedsięwziąłem napisać do pani hrabiny z uwiadomieniem o życiu i o dobrem zdrowiu starszego jej syna. Zaczynałem kilka razy list do niej pisać, ale zawsze skończyłem na tem, że list zaczęty spaliłem.
Zresztą jak tu się pisemnie wytłumaczyć? Jakiem czołem takiej szlachetnej kobiecie powiedzieć, o co ją oskarżają! Jak przeszkodzić tak namiętnie kochającej matce, aby nie uczyniła kroku nierozważnego, coby zgubne dla niej wywołało następstwa? — Hrabia wynalazł najsroższą karę w razie oporu, zagroził jej odebraniem Rogera, a wiedziałem, że umiał dotrzymywać słowa. Postanowiłem więc osobiście przygotować hrabinę do tego odkrycia; ani listom, ani komu innemu nie mogłem tego powierzyć. Za powrotem z Włoch dopiero miałem jej to wszystko powiedzieć. Uchwyciłem się silnie tego postanowienia, w nadziei okupienia sobie nareszcie zupełnego spokoju sumienia, i czerpałem w niem odwagę do zajęcia się Gastonem z całą troskliwością.
Nieszczęściem Gaston nie lubił mnie i był nieczułym na wszelkie oznaki mojej przychylności. Nie okazywał mi wprawdzie wyraźnej niechęci, ale ile razy ośmieliłem się pocałować go w czoło, natychmiast ocierał je sobie rękawem.
Usposobienie Gastona było wręcz przeciwne usposobieniu Rogera, który okazywał dziś już charakter otwarty i niczego zataić nie umiał. Rozpieszczony, gorączkowy i pełen fantazji, Roger nie miał chwilki spokoju. Psuł co tylko wpadło mu w ręce, a mało go to obchodziło, czy w zabawie zrobił komu przykrość czy nie; ale natychmiast żałował tego: pieścił, całował, przepraszał, przemawiając czule a zabawnie. Prośbom jego niepodobna było się oprzeć, jego gniew przerażał, a pustota jego była urocza. Sam bez ustanku w ruchu — poruszał wszystkich swoją żywością.
Gaston spokojny, był więcej zamknięty w sobie i wyrobiła się w nim pewna podejrzliwość. Łagodności niewzruszonej, żadnej nie miał fantazji i bawił się sam tak dobrze jak i z drugiemi dziećmi. Wszystko go zajmowało, przypatrywał się całemi godzinami skrzętnym pracom mrówek lub pszczół. Kładł się na łące i przypatrywał się kiełkującym trawkom, albo przemawiał do koników polnych. Nie lubił wielkich zwierząt, ale nie bał się ich, a powiedziawszy prawdę, nie bał się niczego. Ustępował we wszystkiem dziewczątkom domowym; ale najlepiej lubił najmłodszą i nie pozwolił jej nigdy robić przykrości. Hałaśliwych zabaw unikał. Cichy i zamknięty w sobie, nie żądał niczego, a gdyby mu zapomniano dać jeść, wolał raczej pójść na górskie korzonki albo poziomki leśne, aniżeli upominać się o jadło.
Nie dziwiono się różnicy, jaka zachodziła między nim a drugiemi dziećmi. Od razu widziano go zawsze smutnym, bo nie rozumiał nikogo i nikt jego nie rozumiał, pojmowano więc, ile go pracy kosztowało nauczenie się obcego języka i przywyknięcie do obcych ludzi. Upewniano mnie, że rozweseli się zupełnie, jak tylko przeszłość zatrze się w jego pamięci i jak zacznie wyrażać się dokładnie. Ale te słuszne uwagi nie przekonywały mnie. Widziałem w nim zawsze istotę wyrwaną gwałtownie z pomiędzy swoich, i skazaną na byt nie odpowiadający jego odziedziczonemu usposobieniu i skłonnościom, na byt zgoła odmienny a gorszy od tego, do jakiego samo urodzenie go przeznaczało. To też spuszczałem oczy, ilekroć spojrzał na mnie, a gdy unikał moich pieszczot, mówiłem sobie:
— Dobrze ci tak, masz, na coś zasłużył.
Miałem urlop tylko na miesiąc, pozwoliłem sobie jednak przedłużyć go na dwa miesiące, bez zapytania o to mego pana. Bałem się jego obecności i pragnąłem go zniechęcić do siebie, aby z nim zerwać na zawsze. Zaręczył za długi mojego ojca, wierzyciele więc przycichli.
Byłem jeszcze młody i mogłem wstąpić do urzędu i z wolna dług cały spłacić — ale hrabia wiedział że byłem skrupulatny i że nie zapomnę nigdy mego zobowiązania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.