Flirt z Melpomeną/Zapolska, Ich czworo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr miejski im. Słowackiego: Ich czworo, tragedya ludzi głupich, w 3 aktach, Gabryeli Zapolskiej. (Wznowienie).

Ich czworo Zapolskiej jest jedną ze sztuk, po których opuszcza się teatr z uczuciem pokrzepienia na duchu. Nie iżby treść była tak szczególnie budująca; ale dlatego, że przyjemność sprawia widzieć polską komedyę, tak doskonale, — poza całym talentem — tak porządnie zrobioną i napisaną. Wstyd powiedzieć, ale, ze wszystkich naszych współczesnych komedyopisarzy, ta baba ma może najbardziej męzki chwyt; największą zborność spojrzenia, najdalej posuniętą ekonomię scenicznego wyrazu i gestu. Od początku do końca, każde słowo jest potrzebne, każde jest na swojem miejscu, każde niesie; nie licząc tych — a jest ich bez liku — które iskrzą się samorodnym i nieodpartym dowcipem.
Powie ktoś, iż, przy wszystkich tych niezaprzeczonych zaletach, szkoda że p. Zapolska nie czyni z nich szlachetniejszego użytku; iż swą świetną zdolność analizy i obserwacyi poświęca duszom które może nie warte są tego trudu; środowiskom o których istnieniu wolałoby się raczej zapomnieć; iż lubuje się w grzebaniu w „błocie“, etc. Zapewne, zapewne... Ani mi w głowie wskrzeszać przedawnionego dylematu o wyższości dobrze pomalowanego buta nad źle namalowanym Kościuszką; a jednak sądzę, iż pani Zapolska dobrze uczyniła, puszczając mimo uszu te głosy. Obawiam się, iż, gdyby sforsowała w powyżej wspomnianym duchu miarę i rodzaj swego talentu i starała się go „uszlachetnić“, stałoby się z nim to, co w jej ostatnich powieściach, kuszących się o ambicye reformatorsko-kaznodziejskie; poświęciłaby swoje niewątpliwe wartości sceniczne dla więcej niż wątpliwych etycznych. Dlatego, zdaje mi się, iż najlepiej jest przyjąć olbrzymi talent Zapolskiej takim jak jest, „z dobrodziejstwem inwentarza“.
A zresztą! Czy przyjdzie komu do głowy zaprzeczyć, iż Paryżanka Becque’a jest, w swoim rodzaju, arcydziełem? Czemużby jej daleka kuzynka z nad Pełtwi, bohaterka wczorajszej sztuki, miała mieć inne prawa? Dlatego że z „gorszej sfery“, że biedniejsza, mniej wykwintna? A gdzie równość, gdzie demokracya? Co dzisiaj sfera, wykwint, nawet majątek! Ani się spodziewamy, kto, na tej huśtawce na której dziś jesteśmy, będzie jutro na dole, kto na górze. Taki Fedycki naprzykład z wczorajszej sztuki. To tylko źle zrobił, że zawcześnie wyjechał do Monaco. Gdybyż był został na miejscu, we Lwowie! Dzisiaj dopiero otwarłoby się dla niego pole, dziś pływałby jak ryba w wodzie. Już go widzę, jak byłby bohaterem „afery“ automobilowej, skórzanej, tłuszczowej, czy ja wiem zresztą jakiej jeszcze. Bo jednak, mimo swego „ukraińskiego“ nazwiska, Fedycki byłby pozostał przy nas: przytuliłaby go gościnnie jakaś centrala lub intendentura.
Z przymiotów Zapolskiej jako komedyopisarki wypływa naturalnym sposobem to, iż daje ona świetne role. Każde słowo gra, ani jedno zdanie nie jest czczą gadaniną w którą aktor musi wstrzykiwać litrami własną krew aby jej nadać pozory życia. Wyborna zeszłoroczna obsada sztuki zmieniła się tylko w drobnej mierze: niestety, nie można rzec aby szczęśliwie. Przykro to komuś powiedzieć, ale p. Wasilewski nie ma warunków na kochanka (tj. we wczorajszej sztuce, pozatem nie mam prawa sądzić). Nie ma ani warunków, ani tego rozbrajającego humoru, który jest nieodzowny w tej roli, jeżeli nie ma się stać obrzydliwą. Wyznaję, iż nie mogłem się w niej odżałować p. Żarskiego. Bywają role, które, szczęśliwym trafem, tak zlewają się z osobistą indywidualnością danego artysty, iż doprawdy trudno rozróżnić gdzie się kończy sztuka a zaczyna natura. Nie mogłem się odżałować p. Żarskiego, choćby dla tej uroczej pogody, z jaką mówił do kochanki: „Wiesz, umiem już jeździć na rowerze; przejechałem psa i dziecko i nie spadłem“. Rola Żony w interpretacyi p. Pancewiczowej jest małym arcydziełem. Nietylko artystka uwydatnia w niej każdy najdrobniejszy szczegół, każdą intencyę autorki, ale grą swoją, pełną ognia i żywiołu, podnosi ją, z płaskiej sfery w jakiej akcya się rozgrywa, do wyżyn wiekuistych zagadek kobiecości. Ta arcypłytka dusza, będąca jedynie funkcyą gatunku, ma w gruncie — mimo iż najgorsza matka — jeden szczery akcent: macierzyństwo; tylko że rozkłada się ono najfantastyczniej między męża, dziecko a kochanka. Akcent ten wydobyła p. Pancewiczowa bardzo ładnie i umiała zjednać tej, w istocie „tragicznie głupiej“ żonie, mimowolne sympatye widza. P. Łuszczkiewicz-Gallowa jeszcze raz dowiodła szerokiej skali swego talentu wyborną rolą szwaczki; wyznaję jednak iż niezupełnie umiałem zespolić w jedną całość liryczne niemal potraktowanie jej w akcie 3 w zestawieniu z jaskrawą (doskonałą zresztą) szarżą aktu 1. Ale zdaje się, że ta rysa jest w samej roli, której nigdy nie mogłem dość jasno sobie wytłómaczyć. Pani Rotterowa, jako zakochana „Mont-Blanc“, pp. Nowakowski i Miarczyński wybornie dopełniali dawnego zespołu. Jeszcze raz powtarzam: wyszedłem z teatru podniesiony na duchu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.