[427]
FRAGMENT VI. Tedy Filip, zraniony na ciele i duszy,
Już w domu zamieszkawszy, rzadko gdzie wyruszy;
Przywiązał się do pola, do łąki, da wioski,
I w pracy swe bolesne zagrzebywał troski,
Ugaszczał dobrych ludzi, uszczęśliwiał kmiotka,
Odżyła nowem życiem domowa zagródka.
Sąsiedzi go lubili i estymowali.
— Lubo dziwak — mówiono — choć mu mózg się pali,
Ale serce poczciwe w pracy się nie nuży, —
Trzeba o tem pomyśleć, niech rodakom służy!
Tak mówili życzliwi współobywatele,
A właśnie, że ku temu i zręczność się ściele:
Bo przyszła wić królewska do wszystkich powiatów,
Aby na sejm grodzieński wysłać deputatów.
Więc zgromadził się sejmik w powiatowem mieście,
Zjechało się i panów, i szlachty ze dwieście.
Tego, owego wybrać... ktoś krzyknął w zapędzie:
Niech pan Filip z Konopi naszym posłem będzie!
Z ust do ust gdy się braciom jego imię poda,
Przyjęto na rozwagę — i stanęła zgoda.
Tak tedy, choć się w żadne urzędy nie ciśnie,
Został wybrany posłem prawie jednomyślnie.
Wdzięczen za miłość bratnią, za tyle okrzyków,
Wydał braterską ucztę dla swych powietników,
[428]
Gdzie potężnym kielichem pijąc bratnie zdrowie,
Zawołał uroczyście: Hej, mości panowie!
Niech żyje bracia szlachta! bohaterskie plemię,
Filar złotej swobody tej sarmackiej ziemie!
— Wiwat szlachta! — ktoś krzyknął powtóre, po trzecie:
Niemasz stanu, jak szlachta, niemasz w całym świecie,
Ona jedynie godna zaszczytów, swobody!
— Mylisz się! — krzyknął Filip — na to niema zgody!
Bo jest w Polsce stan inszy — chociaż nie herbowni,
Muszą stanąć ze szlachtą i staną na równi!
— Co waść gadasz, mospanie Filipie z Konopi?
Któż to równy ze szlachtą?...
— Któż to równy? — chłopi! —
Zawołał groźnym głosem, iskrząc się oczyma: —
Których Rzeczpospolita w poniżeniu trzyma.
Kiedy my bronim granic, mościwy kolego,
Oni nam chleb gotują, naszej dziatwy strzegą.
Tam, gdzie ziemię rolniczą stworzyły Niebiosa,
Wart najlepszego herbu ich topór i kosa.
Waść niby człek rycerski — a pożal się Boże!
Szabla ci zardzewiała od pradziada może.
A patrzaj na ich pługi — czyż nie więcej warte?
Jak się błyszczą, codziennem użyciem wytarte!
Oni w swojej dostojnej a skromnej postawie
Lepiej się zasłużyli niż my, w naszej sprawie:
Warci równości z nami!... Dziś, gdym ziemskim posłem,
Patrzajcie, jaki projekt do sejmu przyniosłem:
Oto moja najpierwsza kmiotków zapomoga!
Równość w obliczu prawa, jak w obliczu Boga,
Jeden Statut dla wszystkich, zobopólna rada,
Miejsce w Izbie poselskiej, gdzie szlachta zasiada.
Patrzcie, mości panowie! czysty zysk w tym względzie!
Ileż głów zdrowej rady krajowi przybędzie!
Ile serc nieskalanych! a na ich oświatę
Wszak mamy Jezuitów kollegia bogate.
Toż w Rzeczypospolitej niedziwna nowina,
Daj mu miejsce, szlachcicu, obok twego syna!
[429]
Płać podatek do skarbu, jak i kmiotek płaci!
Szlachtę nazywasz bracią, miejże tych za braci!
Ja piję zdrowie kmiotków! hej! kto ze mną pije?
Krzyczał Filip z Konopi, wyciągnąwszy szyję,
I w serdecznym zapale ducha gorącości,
Pełny kielich tokaju wyciągał do gości.
Ale szlachta zgorszona zrywa się od stołu,
I sto głosów gniewliwych zawrzało pospołu:
— Co! mój herb Paparona przyrównać do cepa!
— Co to! szlachta mniej warta niśli gawiedź ślepa!
— Co to! chłop z moim synem ma siadywać w szkole!
— Co to! ja na podatek od szlachty pozwolę?
— Piękny poseł! na sejmie stan szlachecki zgłuszy!
Hejże, mości panowie! a obciąć mu uszy!!
I sto spojrzeń Filipa przebodło surowo,
I sto szabel zabłysło nad niebaczną głową,
I każda, jedna ostrzem, druga płazem, kropi.
Zatoczył się skrwawiony pan Filip z Konopi,
Chciał dobyć karabeli — lecz padłszy jak długi,
Wywrócił stół z puhary. — Krew i wina strugi
Pociekły po podłodze, szkła w powietrze lecą...
A gdy się zapęd szlachty uspokoił nieco,
Wywleczono z pod stołu, jak gdyby złoczyńcę,
Zrąbanego do kości, zbitego na sińce.
Ten widok jakoś szlachtę do żalu poruszy:
Ocucono Filipa, dopytano duszy,
Dali nieco pomocy i nieco pociechy,
I zawieźli Łazarza pod domowe strzechy.
Dobrze mu! jak nie wiedzieć, że los taki spotka,
Kiedy szlachtę porówna do podłego kmiotka?...
............
|