Gauchos Wituh/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gauchos Wituh |
Pochodzenie | Na dalekim zachodzie |
Wydawca | G. Centnerszwer |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Zakłady Artystyczne w Monachium |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Latem 1814 roku zbliżał się do wschodnich wybrzeży Ameryki południowéj okręt, dążący do portu znacznego miasta handlowego, Buenos Ayres, a wiozący sporą ilość podróżnych. Między ostatnimi znajdował się młody człowiek, imieniem Tomasz Mahr; z rozmowy, jaką wiódł z kapitanem okrętu, można się było domyśleć, że przed kilku tygodniami opuścił rodzinne miasto, Frankfurt, aby się udać do swego wuja, niejakiego Roberta Warren, zamieszkałego w Buenos Ayres. Warren prowadził nader rozgałęziony handel skórami, które otrzymywał z poblizkich pampasów, (stepy w Ameryce południowéj), a że się dowiedział od jednego z swych przyjaciół, że siostrzeniec jego dzielnym stać się może kupcem, zaprosił więc ostatniego do siebie. Tomasz przyjął chętnie zaproszenie wuja, témbardziéj, że nic go do ojczyzny nie wiązało; rodzice jego dawno zmarli, a nikogo z blizkich nie posiadał.
Wybrzeże niezmiernie szerokiéj La Platy ciekawy przedstawiało widok. Tu i owdzie widniały gęste zarośla, zpośród których strzelały w górę potężne palmy z rozłożystemi swemi koronami i olbrzymie pnie aloesu z mnóstwem złotożółtego kwiecia. W gęstwinie drzew poruszała się niezliczona ilość ptaków o przepysznem, a przeróżnem upierzeniu, a na samym brzegu spacerowały czerwone flamingo, ciężkie pelikany, kaczki i czaple.
Mnóstwo okrętów i łodzi zwiastowało wreszcie blizkość portu Buenos Ayres, gdzie też okręt wkrótce zarzucił kotwicę. Tomasz zszedł na ląd i niedługo, ku wielkiéj swéj radości, znalazł w tłumie oczekujących osób drogiego swego wuja. Ten zabrał go do swego powozu i zawrócił do miasta, opowiadając mu po drodze o wielu rzeczach, a zwłaszcza o ostatnich chwilach matki.
Powóz wkrótce zbliżył się do miasta. Obraz, który się roztoczył przed Tomaszem, nie odznaczał się szczególnemi pięknościami: więcéj bowiem niż na sto mil wgłąb kraju ciągnęły się jednostajne pampasy, owe niezmierne stepy La Platy.
Zwolna toczył się powóz przez ulice, gdy naraz jakaś gruppa jeźdźców wynurzyła się z zaułka i zatrzymała przed jednym ze sklepów. Były to wspaniałe postacie o ciemnobrunatnéj cerze i długich, aż na piersi spadających brodach.
Tomasz długo się przypatrywał tym osobliwym mężom i prześlicznym ich koniom.
„Poznasz ich wkrótce bliżéj,“ rzekł Warren, uprzejmie witając się zdala z jednym z jeźdźców. „Są to gauchosy, mieszkańcy pampasów, owych wielkich równin, któreś dopiero oglądał. Posiadają oni liczne stada bydła i dostarczają kupcom skór zwierzęcych; mam też z nimi częste stosunki.“
Tu popędził wuj konie i powóz zatrzymał się po kilku chwilach przed domem, który się swą wielkością i wspaniałością wyróżniał wśród innych otaczających budowli. Był to dom rodziny Warrenów; gościnne jego wrota na rozcież rozwarły się przed młodym krewniakiem.
Pan domu, przedstawiwszy siostrzeńca rodzinie swojéj i ugościwszy jadłem, zaprowadził go do osobnego, a przeznaczonego dlań pokoju, gdzie w posilnym śnie mógł odpocząć po trudach uciążliwéj podróży.
Gdy się zbudził, usłyszał, że wuj toczy z kimś żywą rozmowę; wyjrzał przez okno i przekonał się, że był to ów gauchos, z którem się wuj na ulicy witał.
Tomasz opuścił wnet pokój i wyszedł na podwórze, witając radośnie obu mężów. Gauchos, któremu na imię było Wituh, z lubością przyglądał się pięknemu, jasnowłosemu młodzieńcowi. Gdy został mu przedstawiony, wciągnął go do rozmowy, tyczącéj się wielkiéj dostawy skór. Interes został załatwiony z obopólnem zadowoleniem i Wituh pożegnał się serdecznemi słowy.