Na dalekim zachodzie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na dalekim zachodzie | |
Podtytuł | Przygody w puszczach amerykańskich | |
Wydawca | G. Centnerszwer | |
Data wyd. | 1890 | |
Druk | Zakłady Artystyczne w Monachium | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Na dalekim zachodzie.
Przygody w puszczach amerykańskich,
ozdobione
[5] kolorowanemi rycinami.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~
WARSZAWA.
NAKŁAD G. CENTNERSZWERA
Marszałkowska Nr. 147.
Варшава дня 19 Ноября 1890 г.
Pewnego prześlicznego poranku spotkało się w niezmiernym lesie ciągnącym się od kolonij New Yorku, aż nad brzegi zatoki Hudson, dwóch mężczyzn, którzy kawał drogi przeszedłszy razem, zatrzymali się wreszcie na pochyłości niewielkiego wzgórza na małéj łączce, napotkanéj wpośród lasu.[1] Siedli tu na jednym z powalonych pni i zaczęli się krzątać koło przygotowań do skromnego, lecz posilnego obiadu.
Skorzystamy z tego czasu, by zapoznać trochę bliżéj czytelnika z tymi mężami, co w opowiadaniu niniejszem grać będą rolę niepoślednią.
Jeden z nich, Hurry, którego właściwem mianem było Henryk March, przezwisko zaś ówczesnym zwyczajem mieszkańców indyjskiego pogranicza zostało przybranem przez niego samego, — był to mężczyzna średniego wzrostu, lecz barczysty, o wejrzeniu dzikiem, niespokojnem. Ruchy jego były rubaszne, swobodne, nie czynił jednakże wrażenia człowieka pospolitego lub poziomego.
Drugi, obdarzony przezwiskiem Sokole oko, różnił się wielce rysami twarzy i powierzchownością od swego towarzysza. Budowy wysmukłéj, dość wysokiego wzrostu, zdradzał w swych członkach wielką zwinność i giętkość; na obliczu jego malowała się prawość bez granic i otwartość charakteru. Obaj znajdowali się w kwiecie wieku. Hurry nie miał więcéj nad lat 26, Sokole oko liczył 24 niespełna.
Ubiór ich zrobiony był po większéj części z wyprawnych skór jelenich. Choć prosty, odznaczał się, zwłaszcza u Sokolego oka, pewną malowniczością, a nawet elegancją; broń tego ostatniego również była o wiele zgrabniejszą i ozdobniejszą, aniżeli u jego towarzysza.
„Dalejże, Sokole oko, do roboty!“ zawołał Hurry, gdy obiad był już gotów. Sokole oko nie dał sobie powtórzyć zaproszenia; skosztował kawałka pieczeni jeleniéj i nie mógł się dość nachwalić smaku jéj i kruchości.
„Nieprawdaż, porządny kawał takiéj pieczeni z daniela wspaniała to strawa dla myśliwca?“ rzekł zadowolony Hurry. „Niejednemu już z tych zwierząt przeciąłeś pasmo żywota!“ ciągnął daléj schlebiającym tonem. „Jakem słyszał, no, i widział, doskonały z ciebie strzelec; nie darmo ci też Delawarowie nadali miano Sokolego oka.“
„Być może!“ odparł współbiesiadnik. „Czasy wszakże, wśród których żyjemy, są takie, że, doprawdy, wolałbym stokroć z fuzji méj myśliwskiéj uczynić broń wojenną. Słyszałeś pewnie o nieustannych zamieszkach pomiędzy Indjanami i mieszkańcami sąsiednich osad?“
„Wiem o nich aż nadto,“ odpowiedział Hurry: „to też, jeślim przybył w te dzikie strony, to w tym tylko celu, by pomagać w walkach z Indjanami staremu Hutterowi, który sobie na brzegu niedalekiego jeziora zbudował małą forteczkę. Lecz powiedz mi,“ dodał z nieukrywaną ciekawością, „co ciebie w te puszcze sprowadza?“
„Czekać tu mam na najlepszego przyjaciela,“ odrzekł Sokole oko.
„Aha, a tym przyjacielem, domyślam się, jest Delawar Czyngachguk,“ przerwał Hurry, „ów szlachetny wódz indyjski, o którym mi już opowiadałeś. W którym też punkcie wyznaczyliście sobie miejsce spotkania?“
„Na pewnéj małéj okrągłéj skale, znajdującéj się na brzegu jeziora,“ rzekł Sokole oko. „W miejscu tem zbierają się podobno często plemiona indyjskie, by zawierać ze sobą przymierza.“
„No, więc pójdziemy razem,“ odparł Hurry. „Zawiodę cię tymczasem do fortecy starego Huttera, który ci pewno z swemi dwiema córkami chętnie udzieli gościnności.“
Z temi słowy zerwał się Hurry na nogi, a za jego przykładem poszedł i Sokole oko. Zarzucili fuzje na plecy i, opuściwszy łączkę, na któréj obiadowali, znikli wnet w ciemnym gąszczu dziewiczego lasu.
Z godzinę dobrą kroczyli już nasi wędrowcy, gdy Hurry niespodzianie zatrzymał się przed olbrzymim pniem powalonéj lipy. Zbliżył się on do szerokiego jego końca i, usunąwszy kilka kawałków kory, zasłaniających wydrążony otwór, wyciągnął ku wielkiemu zdumieniu Sokolego oka małą łódkę z siedzeniami i wiosłami. Milcząc, zarzucił sobie Hurry z pomocą swego towarzysza lekki ten statek na ramię i podążył ku jezioru, które niespełna w kwadrans roztoczyło przed niemi swe zwierciadło. Zamknięte między zalesionemi wzgórzami, ciągnęło się ono na trzy godziny przeszło drogi, a tak piękne było, że Sokole oko nie mógł się dosyć nalubować widokiem wspaniałych tych miejscowości.
Hurry, zepchnąwszy łódkę na wodę, wsiadł w nią z swym towarzyszem i odbił od brzegu. Może pół godziny płynęli wzdłuż jeziora, gdy nagle przed oczyma ich wynurzyła się forteczka Huttera. Stała ona ponad wodą, wsparta na potężnych słupach i otoczona mocnemi palisadami. Hurry w krótkich słowach objaśnił Sokolemu oku, czemu Tomasz Hutter w ten sposób urządził sobie siedlisko.
„Trzy razy złoczyńcy Indjanie spalili staremu myśliwcowi chatę jego na lądzie, biedny więc Tom musiał na wodzie szukać bezpiecznego schronienia. Bez pomocy łodzi nikt się do jego mieszkania zbliżyć nie zdoła, w razie zaś napadu na łodziach, łatwo zgadnąć, która strona będzie górą. Hutter bowiem zaopatrzył się wybornie w broń i amunicję, forteczka zaś, jak widzisz, jest zbudowaną z potężnych pni dębowych, które niezłą stanowią tarczę przeciwko kulom nieprzyjacielskim.“
Gdy Hurry tak się rozwodził, łódka zbliżyła się tymczasem do małéj twierdzy; jeszcze jedno uderzenie wiosła, a cel podróży już był osiągnięty. Hurry przywiązał mocno łódkę u brzegu i wyskoczył wraz z Sokolem okiem na wystający naprzeciw wejścia do forteczki taras skalisty.
„Zdaje mi się,“ zawołał po chwili, „że żywéj duszy niema w domu: pewno cała rodzina wyruszyła po jaką zdobycz i prawdopodobnie przed zapadnięciem zmroku do domu nie wróci.“
Podczas, gdy Hurry w przedsieniu oglądał sieci, więcierze i inne przedmioty, stanowiące nieodzowną przynależność wszystkich pogranicznych siedlisk, Sokole oko wstąpił do wnętrza forteczki, któréj drzwi Hurry potrafił otworzyć. Wszystko wewnątrz znajdowało się we wzorowym porządku, zupełnie jak w blokhauzach, rozsypanych w głębi kraju. Gdy się Sokole oko wszystkiemu należycie przypatrzył, opuścił forteczkę i udał się znów na taras do Hurrego, który wzrokiem wciąż błądził po niezmierzonem zwierciedle jeziora. Zaledwie skierował wzrok swój w stronę, ku któréj zwrócony był Hurry, gdy w pewnem oddaleniu pokazał się osobliwy statek, w którym Hurry natychmiast poznał arkę, jak nazywano w okolicy łódź Huttera.
„Jestto pływające mieszkanie rodziny Huttera,“ rzekł Hurry do towarzysza. „Zbudowanem jest ono z potężnych belek i składa się z kilku jakby pokoi, na wzór stałych domostw. Na statku tym mogą się schronić mieszkańcy forteczki i wypłynąć na jezioro, gdyby im groziło niebezpieczeństwo ze strony nieprzyjaciela.“
Arka tymczasem coraz się bardziéj zbliżała. Była jeszcze oddaloną może o 200 kroków, wkrótce więc przybiła do progów budowli.
Hutter niezmiernie się zdziwił, widząc przy boku swego przyjaciela drugą, zupełnie mu nieznaną osobę. Opuściwszy z córkami statek, zbliżył się do Hurrego, który po krótkiem powitaniu przedstawił mu swego towarzysza.
„Spójrz, stary Tomie,“ ,rzekł, „to Sokole oko, strzelec znakomity, co niedarmo nosi nazwę swoją. Sporą część młodości swojéj spędził między Delawarami i może nam w razie napadu ze strony Indjan być nieocenioną pomocą.“
„Bądź pozdrowiony, młodzieńcze!“ zwrócił się Hutter przyjaźnie do swego gościa i na znak przychylności wyciągnął doń twardą, żylastą dłoń. „Liczę na twoją pomoc,“ ciągnął daléj, „i spodziewam się, że będziesz dzielnym obrońcą mych dzieci.“
„Przyrzekam to wam,“ odpowiedział Sokole oko, wstrząsając silnie prawicą Huttera, jakby na potwierdzenie swéj obietnicy.
„Powiedz że mi, przyjacielu,“ przemówił Hutter do młodzieńca, „zkąd przychodzisz w dziką tę krainę? Co cię właściwie tu sprowadziło?“
„Opowiem ci to w paru słowach, ojcze Hutter,“ odpowiedział Sokole oko. „Wysłuchaj méj historji: Jestem jeszcze młody i nigdym jeszcze na ścieżkę wojny nie wstępował. Wiele lat spędziłem wśród Delawarów, plemienia Indyjskiego, dzielnego, lecz spokojnego, które wiele ucierpiało ze strony Huronów. Prosili mię więc Delawarowie, bym się udał do ludzi méj barwy z prośbą o pomoc i radę. Uczyniłem to, i tu właśnie mam oczekiwać na Czyngachguka, jednego z najszlachetniejszych wojowników między czerwonoskórymi, by mu udzielić wiadomości o skutku, jaki osiągnęły układy moje z białymi. Jeżeli przy téj sposobności będę mógł okazać się wam pożytecznym, będzie mi to bardzo miło. Z góry mogę was zapewnić, że i mój przyjaciel Czyngachguk nie odmówi wam nigdy pomocy swéj broni.“
Zaledwie Sokole oko ukończył swe opowiadanie, gdy Hetty i Judyta, córki Huttera, które podczas rozmowy mężczyzn krzątały się w kuchni, zjawiły się na tarasie, prosząc ojca, by wraz z swymi gośćmi udał się na kolację. Uroczyście wstąpili więc do wnętrza forteczki i wkrótce zachwycali się smakiem soczystéj sarniéj pieczeni. Tymczasem zmrok zapadł; Hutter atoli zakazał córkom zapalać światła, aby nie zwrócić na domostwo uwagi wroga, który często nocną porą włóczył się na wybrzeżach jeziora.
„Wśród jasnego dnia,“ zauważył przezorny starzec, „poza temi grubemi palami nie obawiam się i tysiąca dzikich; mam dosyć oręża i amunicji; lecz napad nocną porą może być niebezpiecznym. Dzicy mogliby się skrycie na łodziach przybliżyć i wtargnąć do forteczki; pomimo wszelkich środków obronnych zginęlibyśmy niechybnie.“
Po tych słowach podnieśli się mężczyźni; Hetty z Judytą udały się do swego pokoju na spoczynek, poczem Hutter wyłożył swe plany przed gośćmi.
„W naszem położeniu,“ rzekł, „główne usiłowania winniśmy skierować ku temu, by panowanie nad wodą było w naszych rękach. Każda łódka ma dla nas tęż wartość, co okręt wojenny. Obecnie cztery takie statki znajdują się w okolicy. Trzy posiadamy przy sobie, ostatni zaś ukryty jest jeszcze na wybrzeżu w wydrążeniu drzewa. Podług mnie, najlepiéj byłoby sprowadzić tu i tamten, dzicy bowiem mają powonienie wyżłów, i nic łatwiejszego nad to, by się dostał w ich ręce.“
Słowa te tak Hurry, jak i jego towarzysz, Sokole oko, uznali za słuszne; postanowili tedy bezzwłocznie udać się po ukrytą w lesie łódź.
Hutter stanął na czele wyprawy. Uprzedziwszy córki o swem przedsięwzięciu i jego celu, wsiadł do łodzi wraz ze swymi towarzyszami i w możliwéj ciszy powiosłował ku wybrzeżu. Nocną porą, wśród głębokich ciemności, wyprawa taka najeżoną była niebezpieczeństwy; Hutter jednak pewną dłonią kierował łodzią i po upływie pół godziny przywiódł ją do określonego miejsca. Zanim wylądowali, obejrzeli się starannie dokoła, czy gdzie nie widać światła, lub innego podejrzanego znaku. Nie spostrzegłszy wszakże nic niepokojącego, wyskoczyli bezpiecznie na ląd; Hurry i Hutter ze strzelbami w pogotowiu udali się wgłąb lasu, Sokole oko zaś pozostał na straży przy łódce.
Drzewo, w którego wydrążeniu ukrytą była łódka, znajdowało się o kilkaset kroków na pochyłości wzgórza. Grobowa cisza panowała w lesie; myśliwcy nasi, nie zauważywszy nic, coby ich zatrwożyć mogło, dosięgli celu podróży. Hutter z największą ostrożnością wydobył łódkę z wydrążenia, wziął ją na barki i zeszedł wraz z Hurrym powolnym krokiem z stroméj pochyłości, kierując się ku jezioru. Po niejakim czasie, połączyli się z Sokolem okiem i zepchnęli łódkę na wodę, obok téj, na któréj przyjechali. Będąc obecnie w posiadaniu wszystkich łódek, czuli, że bezpieczeństwo ich wzrosło znacznie. Popłynęli następnie w miejsce, zkąd z łatwością można było objąć okiem całe wybrzeże zatoki. Naraz wiosła zawisły nieruchomo w powietrzu: w pewnem oddaleniu dało się widzieć światło, które po dokładniejszem wpatrzeniu się wydało się dogasającym ogniskiem. Nie było najmniejszéj wątpliwości, że ognisko to roznieconem było w obozie Indjan. Że się z ich obecności tak blizkiéj można było spodziewać napadu dnia następnego, zapragnęli więc nasi myśliwcy dowiedzieć się o liczbie i uzbrojeniu dzikich wojowników.
Sokole oko miał zatem pozostać z łódkami na jeziorze, trzymając się jednak, o ile możności, najbliżéj brzegu; Hurry tymczasem z Hutterem tajemną ścieżką poczęli się skradać pocichu ku widniejącemu zdala światłu.
Może sobie czytelnik wyobrazić, z jakiem naprężeniem oczekiwał młodzieniec, siedząc samotny w łódce, jaki też obrót przyjmą rzeczy.
Upłynęła już cała godzina od czasu, kiedy myśliwcy znikli w lesie, gdy nagłe do ucha Sokolego oka dobiegł dźwięk, który niepokojem napełnił jego serce. Zaczął się uważniéj przysłuchywać, i wnet doleciał go krzyk przenikliwy, brzmiący jakiemś przerażeniem, jakby go komu wydarła świadomość najokropniejszego niebezpieczeństwa. Sokole oko uderzył wiosłem i, zbliżywszy się do brzegu, usłyszał wyraźnie trzeszczenie suchych gałęzi i odgłos kroków. Wahał się przez chwilę w niepewności, co czynić, gdy nagle padło pięć, sześć strzałów. Po strzałach rozległ się dziki okrzyk i w zaroślach dała się słyszeć wrzawa, z któréj dokładnie można było poznać, że tam toczy się walka na zabój.
„Puśćcie mię, żmije malowane!“ rozległ się gniewny głos Hurrego. „Dzicy okrutnicy, nie dość wam, że macie mię w swéj mocy, chcecież mię jeszcze koniecznie zadusić?“
Teraz nie wątpił już Sokole oko, że towarzysze jego zapuściwszy się widać zbyt daleko, dostali się w moc dzikich; ponieważ jednak nie wiedział, jak ma postąpić, dał z łodzi sygnał porozumienia.
Hutter usłyszał go i zrozumiał natychmiast. „Trzymaj się od lądu zdaleka!“ zawołał gromkim głosem. „Jesteśmy wzięci w niewolę; bezpieczeństwo moich dzieci na tobie jednym teraz spoczywa. Użyj całéj przezorności, aby ujść przed dzikimi. Bóg cię nie opuści i szczęśliwie doprowadzi do fortecy. Żegnaj mi i bądź błogosławiony!“
„Bądź bez obawy!“ zawołał, uspakajając go Sokole oko. „Będę twych córek bronił do ostatniej kropli krwi.“
„Dobrze, Sokole oko, czyń, co jesteś w stanie!“ zawołał z kolei Hurry, który, strzeżony przez dwóch Indjan, leżał z związanemi rękami niedaleko Huttera. „Podług mnie jednakże,“ dodał, „byłoby najlepiéj, gdybyś natychmiast udał się do forteczki, zabrał obie dzieweczki wraz z zapasem żywności do łodzi i pożeglował ku miejscu, gdzieśmy dzisiaj przybyli. Ztamtąd udaj się prostą drogą do Delawarów. Co się mnie tyczy i starego Toma, to kto wie, czy nas Indjanie jeszcze téj nocy nie oskalpują.“
Tu przerwało Hurremu mowę mocne uderzenie szorstką dłonią w usta, znak, że jeden z dzikich tyle rozumiał po angielsku, iż to i owo pojmował z rozmowy naszych znajomych. Wkrótce potem zagłębili się Indjanie w las, uprowadzając Huttera i Hurrego, nie stawiających już teraz żadnego oporu.
Sokole oko zatem zostawiony został samotnie swojemu losowi. Pojmował on dobrze, jak niebezpiecznem i przykrem było jego położenie. Towarzysze jego byli w niewoli, a pomódz im nie mógł; w fortecy znajdowały się potrzebujące opieki dziewczęta, do których pośród ciemności nocnych niełatwo było samemu drogę znaleźć. Przywiązał zatem jedną łódkę do drugiéj i wypłynął na środek jeziora, poczem położył się na dnie statku, by trochę wypocząć; łódkę tymczasem powierzył falom. Wzruszenia ostatnich godzin tak go zmęczyły, że po kilku minutach wbrew woli zapadł w miły, lecz twardy sen, z którego dopiero z brzaskiem dnia się zbudził.
Podczas nocy zbliżył się o tyle do podnóża góry, która na wschodnim brzegu jeziora stromo się wznosiła, że wyraźnie mógł usłyszeć świegotanie ptaków. Zerwał się przytem tak silny, a niepomyślny wicher, że łódka z nadzwyczajną szybkością mknęła ku lądowi. Nawet z wytężeniem wszystkich sił nie zdołał jéj nadać innego kierunku; mało miał zatém nadziei, by go w tem miejscu nie wyśledziło bystre, a czujne oko Indjanina.
Niewiedząc, co począć, złożył w zamyśleniu wiosło i sięgnął po strzelbę, spodziewając się lada chwila napadu; w istocie, nie zdążył jeszcze ująć strzelby w dłonie, gdy kula tak blizko jego głowy zaświstała, że się cofnął zmieszany i jak długi rozciągnął na dnie łodzi. Za kulą rozległ się okrzyk i w tejże chwili z zarośli, pomachując siekierą, wyskoczył Indjanin na sam brzeg przylądka, o piasek którego uderzyła łódka. Sokole oko, widząc niebezpieczeństwo, zerwał się natychmiast i wymierzył fuzję. Jednak... przez chwilę się wahał: po raz pierwszy mianowicie godził na życie człowieka. Widząc wszakże, że pozostaje mu do wyboru: zabić lub być zabitym, pociągnął za cyngiel i Indjanin z okropnym krzykiem padł na ziemię. Uczucia, jakich w téj chwili doznawał Sokole oko, były nie do opisania. Żal i współczucie szły na przemian z tryumfem. Nabiwszy ponownie fuzję, wyskoczył z łódki i zbliżył się do Indjanina, który leżał na wznak nieruchomo; żył jednak jeszcze, gdyż wzrokiem powodził niespokojnie, bacząc na każdy ruch zwycięzcy. Widocznie oczekiwał śmiertelnego ciosu, jaki miał poprzedzić zdarcie skalpu; lecz Sokole oko, odgadując jego myśli, usiłował uspokoić śmiertelną obawę dzikiego.
„Uspokój się, czerwona skóro,“ przemówił, „nie masz się już więcéj czego obawiać; skalpowanie nie jest moją rzeczą; przeciwnie, chcę ci jaką ulgę w cierpieniu przynieść, jeśli mogę.“
„Wody!“ wyszeptał trawiony pragnieniem Indjanin, „daj wody biednemu Indjaninowi!“ — „Cierpliwości, wnet ją mieć będziesz,“ odrzekł Sokole oko z litością, poczem, wziąwszy dzikiego w objęcia, zaniósł go do jeziora, gdzie ciało jego umieścił w ten sposób, że mógł do woli zaspokoić palące jego wnętrzności pragnienie. Kilka jeszcze minut siedział ranny, oparty plecami o skałę, na brzegu jeziora, aż wreszcie pochylił głowę i oczy zamknął... na wieki. Ostatnie spojrzenie, jakie rzucił na Sokole oko, pełnem było słodyczy i przebaczenia.
„Duch jego uleciał,“ rzekł Sokole oko tonem zgnębionym i smutnym, poczem oparł ciało, które się na ziemię zsunęło, ponownie plecami o skałę, nadając mu położenie siedzące. „Jam twéj śmierci nie pragnął, Indjaninie,“ dodał uniewinniając się; „sameś zostawił mi do wyboru, zabić cię, lub być zabitym przez ciebie, musiałem więc postąpić, jak każdy postąpiłby w mem położeniu. Bóg widzi, jam tutaj nie winien.“
Słowa te wymawiał częścią głośno, częścią szeptem, gdy wtem rozmyślanie jego przerwało ukazanie się o kilkaset może kroków od miejsca wypadku, drugiego Indjanina. Był to niezawodnie szpieg, którego na dźwięk strzału wysłano, by się dowiedział, co się stało. Gdy zauważył Sokole oko, wydał głośny okrzyk, na który w tejże chwili odezwało się z rozmaitych stron wiele innych okrzyków. Sokole oko, pojąwszy wnet grożące mu niebezpieczeństwo, w kilku susach już znajdował się w łodzi i potężnemi uderzeniami wiosła oddalił się od brzegu. Wiatr zmienił kierunek, dzięki czemu udało mu się tak daleko wypłynąć na środek jeziora jeszcze przed nadejściem dzikich, że go już żadna kula dosięgnąć nie mogła.
Indjanie wpadli w gniew okrutny, gdy znaleźli pod skałą martwe ciało towarzysza; cofnęli się więc do lasu, poprzysięgając Sokolemu oku straszną zemstę.
Słońce wysoko już stało na niebie, gdy Sokole oko przybył do fortecy starego Huttera. Judyta i Hetty przyjęły go na platformie z wielką obawą i niepokojem.
„Gdzie ojciec?“ zawołały obie siostry, widząc, że Sokole oko przybywa bez swych towarzyszy.
„Spotkało go nieszczęście!“ odpowiedział młodzieniec w zwykły sobie otwarty i prosty sposób. „Wpadł on wraz z Hurrym w ręce Mingosów, i Bóg wié, jak się to skończy. Przywiodłem z sobą łódkę, która była ukryta w lesie, dzicy więc nie mogą się tu dostać do nas, chyba wpław lub na tratwach. Koło wieczora połączy się z nami Czyngachguk; z jego pomocą, mam nadzieję, zdołamy bronić arki i forteczki dopóty, dopóki oficerowie stojących w pobliżu załóg nie otrzymają wiadomości o tych wypadkach i nie podążą nam z odsieczą,“
„Ach,“ westchnęła Judyta, „więc aż do tego przyszło! Opowiedz nam, proszę, wszystko, co wiesz o losie pojmanych!“
Sokole oko zdał dziewczynie krótką, lecz treściwą sprawę z wypadków, jakie miały miejsce ubiegłéj nocy; Judyta i Hetty słuchały słów jego z natężoną uwagą, nie zdradzając wszakże swego wzruszenia żadnemi przesadnemi oznakami. Gdy Sokole oko skończył swoje opowiadanie, długo siedziały, pogrążone w bolesnéj zadumie, lecz zwolna opamiętały się, podniosły i zaczęły krzątać około śniadania, gdy tymczasem Sokole oko doprowadzał broń swoją do porządku.
Przy śniadaniu pierwsza odezwała się Judyta: rzekła ona, zwróciwszy się do Sokolego oka: „Mówiłeś nam o Czyngachguku, wodzu delawarskim. Czy sądzisz, że możemy zaufać temu Indjaninowi?“
„Z największą pewnością, tak zupełnie, jak mnie samemu,“ odparł Sokole oko. „To serce szlachetne, jakich mało wpośród Indjan.
„Co też oznacza to dziwaczne imię: Czyngachguk?“ zapytała ciekawie Hetty.
„Wielki wąż,“ odpowiedział Sokole oko. „Nazwano go tak z powodu wielkiéj jego przebiegłości. Właściwe miano jego jest Unkas; pochodzi on z starożytnego rodu indyjskiego.“
„Skoro jest tak mądrym,“ odezwała się Judyta, „to możemy w nim mieć dzielnego obrońcę.“
Po téj rozmowie podniósł się młodzieniec i z pomocą dziewcząt doprowadził forteczkę do możliwie obronnego stanu, aby w każdéj chwili być gotowym do odparcia napadu. Poczem spokojnie już czekał na godzinę schadzki, wyznaczonéj mu przez Czyngachguka.
Dzień powoli upłynął; zapadł wieczór; godzina schadzki zbliżała się coraz bardziéj. Sokole oko ukrył łodzie w obrębie palisad i zamknął wszystko w domu tak mocno, że bez użycia szczególnych narzędzi trudno było do środka się dostać. Następnie wraz z dziewczętami, które go nie chciały opuścić, wsiadł do arki i wypłynął na jezioro. Dął lekki wiatr; w niespełna więc pół godziny arka przybiła do miejsca, wyznaczonego na spotkanie. Zaledwie ostatnie promienie słońca znikły po za górami, gdy Delawar ukazał się w głębi lasu, a po kilku chwilach stanął już na nadbrzeżnéj skale, wyglądając wspaniale w pełnem uzbrojeniu. „Dzięki Bogu, Wężu, że przychodzisz.“ przemówił doń Sokole oko, prowadząc go na arkę, którą też natychmiast dla bezpieczeństwa odepchnął od brzegu.
„To Delawar Czyngachguk!“ przedstawił Sokole oko gościa dziewczętom, które też go z wielką uprzejmością przywitały, poczem bezzwłocznie udały się do kajuty, zostawiając mężczyznom zupełną swobodę pomówienia o wzajemnych interesach i naradzenia się.
Między innemi, opowiedział Czyngachguk, że po drodze do jeziora napotkał oddział Irokezów, jak się zwą również nieprzyjacielskie plemiona indyjskie, i przez całą godzinę śledził go niepostrzeżony.
„Mój dobry Wężu,“ przerwał mu Sokole oko, „czyś się czasem nie dowiedział czego o jeńcach Mingosów, ojcu dziewcząt, któreś dopiero widział, i przyjacielu jego, niejakim Hurrym?“
„Czyngachguk widział ich,“ odparł wódz indyjski, „szli oni wolno i niezwiązani za wojownikami, czego rzadko pozwalają swym jeńcom!“
Sokole oko natychmiast pobiegł do sióstr, udzielić im téj pocieszającéj wiadomości; dodał przytem od siebie, że skoro tylko żyją, jest nadzieja, że się uda ich oswobodzić. Poczem powrócił do swego przyjaciela i zdał mu treściwą sprawę z wszystkich swych dotychczasowych przygód. Arka tymczasem zbliżyła się do forteczki i po chwili przybiła do lądu z wielką radością wszystkich, że się cało i zdrowo znaleźli w domu. Znaleziono wszystko w nienaruszonym porządku, tak jak było w chwili odjazdu; po spożyciu zatem skromnego posiłku, obecni mieszkańcy forteczki udali się na spoczynek, którego tak bardzo potrzebowali.
Ze wschodem słońca zerwali się Delawar z Sokolem okiem z swego łoża, a pierwszym ich czynem było udanie się na platformę. Badawczym wzrokiem oglądali się dokoła, obserwując jezioro, na którem martwa panowała cisza. Chcieli już wrócić do wnętrza forteczki, gdy nagle spostrzegli w znacznem oddaleniu coś występującego po nad wodę. Po chwili uważnego wpatrywania się, poznali w tym przedmiocie dwóch indyjskich wojowników. Stali oni na małéj tratwie i zdawało się, że są bezbronni. Cóż mogło sprowadzać tu tych dzikich gości? Natychmiast wszyscy w forteczce śpiesznie przygotowali się do obrony, gdyż niewiadomo było, czy za tratwą nie dąży większy jaki oddział Indjan. Nawet dziewczęta, które zdążyły tymczasowo wstać i ubrać się, przeraziwszy się wielce spodziewanych odwiedzin, uzbroiły się w fuzje. Czyngachguk pozostał z niemi w forteczce, podczas gdy Sokole oko czekał nieprzyjaciela na platformie.
Gdy poruszająca się leniwo tratwa nie więcéj już nad sto kroków była oddaloną od budowli, zawołał Sokole oko do obu stojących na niéj Huronów: „Mówcie, w jakim zamiarze przybywacie tu na tych klocach?“
„Przybywamy do was nie jako wojownicy,“ odpowiedział jeden z nich, imieniem Riwanoak „owszem, chcemy porozumieć się z wami na drodze pokojowéj względem dwóch mężów z waszego domu, których pochwyciliśmy w naszym obozie, a którzy przez szczególną łaskę naszego wodza mogą być wypuszczeni na wolność za odpowiednim okupem.“
„Więc bądźcie pozdrowieni, Irokezowie, w naszym domu!“ zawołał radosnym głosom Sokole oko, pomagając im wdrapać się na platformę.
Czyngachguk i obie siostry, widząc, że na wrogie działania jakoś się nie zanosi, wyszli również na spotkanie Indjan, a gdy się dowiedzieli, że Huronowie przybyli, pragnąc wejść w układy względem wykupu jeńców, ciężki kamień spadł im z serca. Hetty i Judyta pośpieszyły natychmiast do swego pokoju i przyniosły dwie suknie z delikatnéj szkarłatnéj materji, bogato wyszywane w różne wzory; oprócz tego ofiarowały parę wykładanych srebrem pistoletów. Przedmioty te widocznie podobały się Indjanom, uśmiechając się bowiem uprzejmie, przyrzekli, że pomówią z wodzem i jeszcze przed zachodem słońca wrócą z odpowiedzią.
Obaj wojownicy, po skończonych rokowaniach, skoczyli na swą tratwę i powiosłowali z powrotem ku lesistemu brzegowi, o godzinę blizko drogi oddalonemu od forteczki.
Godzina po godzinie upływały; słońce poczęło już chylić się po za pagórki, położone na zachodzie, a ani tratwy, ani też żadnego znaku ze strony Indjan nie było widać. Wreszcie Sokole oko spostrzegł zdala statek, a gdy ten się zbliżył, poznał obu Indjan, u stóp których leżeli związani Hurry z Hutterem.
Tratwa przybiła do lądu. Indjanie zażądali naprzód, aby stojący na platformie rozbroili się, zdjęli więzy z jeńców i, po otrzymaniu przyrzeczonych przedmiotów, pozwolili im połączyć się z swoimi.
Poczem Riwanoak wraz z swym towarzyszem wrócili na tratwę i popłynęli spiesznie do swych współplemieńców.
Niema potrzeby opowiadać tu szczegółowo, z jaką radością witano w forteczce uwolnionych jeńców, po tak ciężkiéj z niemi rozłące. Przy kolacji Sokole oko opowiedział pokrótce, co się działo podczas ich nieobecności; Hutter z kolei również opisał smutne chwile swojéj i przyjaciela niewoli, o wydostaniu się z któréj wcale nie marzyli.
„Ciekawym jednak, czy dzicy nadal zechcą z nami żyć w pokoju, czy też rozpoczną kroki nieprzyjacielskie,“ rzekł Hurry. „Uwolnienie nasze przemawia za tem, że chcieliby pokoju, ja wszakże nie wierzę tym duszom indyjskim; poznałem je zbyt dobrze. Obawiam się mocno, że cała wyprawa Riwanoaka i jego towarzysza to głównie miała na celu, aby dokładnie przyjrzeć się położeniu naszéj forteczki i jéj urządzeniu.“
„To bardzo być może,“ odrzekł Sokole oko, który właśnie wszedł do pokoju, trzymając w ręku małą wiązkę drzewa, obwiązaną rzemieniami z jeleniéj skóry i krwią pomalowaną. „To indyjskie wypowiedzenie wojny,“ dodał, rzuciwszy wiązkę na stół. Wielkie oburzenie opanowało wszystkich. Ponieważ było do przewidzenia, że wróg w większéj ilości nadjedzie wkrótce na tratwach, a w takim razie forteca nie stanowiłaby dość bezpiecznéj obrony, zwłaszcza nocną porą i przy wyszpiegowaniu przez wroga jéj słabych stron, postanowiono zatem uciec na arce. Być może, że się uda ujść przed nadejściem nieprzyjaciela.
Natychmiast wszystkie ruchomości zaczęto przenosić na arkę i, zanim godzina upłynęła, mieszkańcy forteczki płynęli już po jeziorze. Hutter skierował statek ku zachodniemu brzegowi, gdzie też wylądował z wielką ostrożnością. Mężczyzni, trzymając broń w pogotowiu, opuścili arkę pocichu, i, zostawiwszy w niéj dziewczęta, poczęli się bez szmeru przedzierać przez gęstwinę, pilnie uważając, czy gdzie w pobliżu nie ma wroga. Szli tak może kwadrans, gdy wtem ujrzeli w oddaleniu słaby ognik; nie było wątpliwości, że tam Indjanie rozbili obóz. Zbliżali się tedy cichymi kroki; Czyngachguk zdala już przenikliwemi swemi oczyma mógł naliczyć dziewięciu wojowników, którzy niedbale rozłożyli się dokoła ogniska. Postąpili jeszcze kilka kroków naprzód i właśnie chcieli ukryć się za dębem, gdy jeden z nich nastąpił na suchą gałąź. Trzask, jaki wydała, zwrócił uwagę jednego z Indjan, zerwał się więc spiesznie i spostrzegł Sokole oko. Natychmiast głośnym okrzykiem dał znać towarzyszom, że wróg w blizkości. Jak błyskawica zerwali się wszyscy na nogi i, trzymając fuzje w pogotowiu, rzucili się w wskazanym kierunku. Nasi myśliwcy uznali za najstosowniejsze uciekać ku arce, ponieważ wróg siłą znacznie ich przeważał.
Czyngachgukowi z Hurrym i Hutterem udało się zbiedz, lecz Sokole oko, który potknął się o wystający korzeń i upadł, przez co się znacznie w ucieczce opóźnił, tuż prawie przy arce został schwytany przez olbrzymiego Indjanina i z związanemi rękami i nogami odniesiony do obozu.
W niebezpiecznem tem położeniu byłoby największym nierozsądkiem ze strony innych mężczyzn stanąć w obronie przyjaciela: nie uratowaliby go w żaden sposób, a siebie narazili na pewną śmierć lub niewolę. Zostawiwszy go więc jego smutnéj doli, sami czemprędzéj odbili od brzegu, w nadziei, że, jeśli okoliczności pozwolą, uda się im może druha swego oswobodzić.
Gdy Indjanie przyprowadzili do obozu skrępowanego Sokole oko, wielki wśród nich tryumf zapanował. W spojrzeniach wściekłości, jakie rzucali na Sokole oko, widać było jednak niezmierny podziw. Młodzieniec cieszył się bowiem w tych okolicach sławą doskonałego strzelca; z tego więc względu postanowili obchodzić się z nim nie jak z zwyczajnym jeńcem; uwolnili go natychmiast z więzów, odebrawszy poprzednio strzelbę i nóż myśliwski, i dozwolili przechadzać się swobodnie po obozie.
Wówczas, gdy Sokole oko oczekiwał rozwiązania swéj smutnéj przygody, Hutter z towarzyszami skierował arkę ku forteczce, pragnąc się przekonać, czy też wróg zawitał w jéj progi. Statek był może o dwieście kroków oddalony od domu, a nic podejrzanego nie dało się jeszcze spostrzedz. Cisza grobowa panowała dokoła; nigdzie ani śladu czyjejś obecności. Hutter więc wraz z towarzyszami postanowili wylądować bez wahania, i, zanim jeszcze Czyngachguk zdążył zbliżyć się do przodu statku, Harry z Hutterem znajdowali się już na platformie.
„Pójdź,“ rzekł ostatni do swego towarzysza, „wejdziemy do środka i pootwieramy drzwi i okna; niech też domostwo przybierze weselszą minę.“ Obaj weszli do fortecy; cisza panowała przez chwilę w wnętrzu, gdy nagle rozległ się hałas, co nieustraszonemu zwykle Czyngachgukowi, który po chwili też zeszedł na taras, wydał się jakoś podejrzanym; nadstawił też uważnie ucha. W tejże chwili doszedł go dziki okrzyk Indjan, po którym zabrzmiało przekleństwo Hurrego, następnie zaś zdawało mu się, że ciało ludzkie ciężko upadło na ziemię. Czyngachguk nie wiedział, co począć. Wszystka broń pozostała na arce. Brak wszelkiego podejrzenia co do możliwości niebezpieczeństwa był przyczyną téj fatalnéj nieostrożności. Delawar zdecydował się już wrócić na statek, by chwycić za broń, gdy nagle drzwi domu z łoskotem się rozwarły i ukazał się Hurry, prowadzony z związanemi rękoma przez czterech Huronów.
Na jakiś czas zapanował spokój, z którego skorzystamy, by opisać czytelnikowi, w jaki sposób Indjanie wdarli się do forteczki. Owi dwaj wojownicy, którzy przybyli na tratwie w celu wymiany jeńców, skorzystali, jak się tego zaraz domyślił Hurry, z dogodnéj okoliczności i rozejrzeli się dokładnie w otoczeniu małéj twierdzy. W czasie nieobecności mieszkańców zbliżyli się Indjanie chyłkiem na małych tratewkach, wleźli na dach budowli i zerwawszy z niego kilka kawałków kory, którą był kryty, przedostali się do wnętrza i oczekiwali tam powrotu Huttera.
Zwróćmy teraz znów spojrzenie na platformę, gdzieśmy zostawili Hurrego otoczonego przez pilnujących go Huronów. Z arki, która się o kilkaset kroków oddaliła od forteczki, rozległ się naraz huk kilku wystrzałów; Czyngachguk to i dziewczęta, które się nieźle obchodziły z bronią, wszczęli ze statku ten niespodziany atak. Dwóch Indjan padło trupem na ziemię; po kilku chwilach zginęli i inni, którzy usiłowali na łódce zbliżyć się do arki.
Teraz mógł już Czyngachguk spokojnie wylądować. Wyskoczył na platformę, a za nim obie siostry. Gdy Delawar zajmował się przecinaniem więzów Hurrego, dziewczęta pobiegły tymczasem do domostwa, z wielkim w sercu niepokojem o ukochanego ojca. W domu panowała głęboka cisza, z jednego tylko zakąta wydobywał się od czasu do czasu jakiś jęk bolesny. Z bijącem sercem pośpieszyły siostry w tę stronę; jakiż widok roztoczył się przed ich oczyma! Ojciec ich leżał, oparty plecami o ścianę, z głową bezwładnie na pierś pochyloną. Judyta, zdjęta fatalnem przeczuciem, zbliżyła się doń i zdjęła kapelusz, wciśnięty głęboko na czoło. O zgrozo! głowa Huttera była pozbawioną skóry; został on żywcem oskalpowany! Czyngachguk i Hurry, którzy również nadeszli, zostali głęboko wstrząśnięci tym przerażającym widokiem. Stary Tom usiłował jeszcze przemówić, lecz tylko głębokie westchnienie zdołało się wydrzeć z jego piersi; poczem pochylił głowę i duch jego opuścił powłokę ziemską.
W głębokiéj boleści stały córki nad trupem drogiego ojca, który właśnie teraz był im tak potrzebny. „Dobry był to człowiek i dzielny myśliwiec,“ rzekł Hurry z żalem, a i Czyngachgukowi kręciły się łzy w oczach.
Tegoż dnia jeszcze dokonane zostały przygotowania do pogrzebu. Trup został zaszyty w prześcieradło i spuszczony w fale jeziora w tem samem miejscu, gdzie przed laty żona Huttera grób znalazła.
Czyngachguk i Hurry pojmowali doskonale, że się sami nie zdołają czas dłuższy w forteczce utrzymać; a trudno było wątpić, że Indjanie po walce, która się dla nich tak nieszczęśliwie ukończyła, ponowią niebawem atak w wzmożonéj liczbie. Hurry postanowił tedy udać się wprost do jednéj z bliższych załóg angielskich, by prosić o pomoc przeciwko zbójcom Huronom. Ruszył on zaraz nazajutrz w drogę, prosząc Czyngachguka, by się tymczasem opiekował osieroconemi dziewczęty.
Wróćmy teraz do obozu Indjan, gdzieśmy w jednym z poprzednich rozdziałów zostawili Sokole oko. Po owéj nieszczęsnéj przygodzie w lesie, złe chwile oczekiwały biednego jeńca. Pewnego poranku zebrała się dokoła niego cała horda dzikich; nastąpiła nic dobrego nie wróżąca cisza. Sokole oko zauważył, że kobiety i dzieci przygotowują strzałki z mocnych korzeni jodłowych, które zwyczajem indyjskim bywają wbijane w ciało więźnia i późniéj zapalane. Wtem zbliżyło się do niego trzech młodych Indjan i poczęło go wiązać powrozami. Starsi wojownicy wodzili tymczasem palcem po swych toporach, jakby próbując, czy są dostatecznie naostrzone.
Sokole oko nie opierał się wcale. Pozwolił spokojnie skrępować sobie ręce i nogi, i przywiązać się mocnymi skórzanymi rzemieniami do drzewa. Była to dlań jednak okropna chwila; śmierć w najsroższych męczarniach z pewnością nie minęłaby go, gdyby nie zaszło coś zupełnie niespodziewanego.
Usłyszano nagle w lesie jakieś dźwięki niezwykłe. Indjanie, jak jeden mąż, zerwali się i pilnie nadstawili ucha. Dźwięki owe były regularne i ciężkie, jakby kto wielkim młotem równomiernie w ziemię uderzał. Wgłębi lasu, między drzewami, ukazały się jakieś postacie i po kilku chwilach ujrzano oddział maszerującego mierzonym krokiem wojska angielskiego, którego czerwone mundury zdala już jaśniały na tle zieleni drzew. Trudno opisać scenę, jaka tu nastąpiła. Zapominając o przywiązanym do drzewa więźniu, w największym popłochu i przerażeniu rozbiegli się dzicy wojownicy. Lecz żołnierze otoczyli ich ze wszystkich stron; zaczęli się więc zażarcie bronić, wydając okropne okrzyki rozpaczy. Wkrótce rozległ się tryumfalny okrzyk zwycięzkich anglików. Kilku tylko Indjan zdołało umknąć, reszta padła na polu bitwy lub wziętą została w niewolę; lecz i anglicy ponieśli dotkliwe straty. Pomiędzy poległymi znajdował się dzielny Hurry. Jeden z Indjan uderzeniem siekiery rozplatał mu czaszkę. Pogrzebano go uroczyście i, uwolniwszy Sokole oko z rozpaczliwego położenia, udali się żołnierze do fortecy, dokąd ich zawiózł Czyngachguk na arce.
Tu naszych bohaterów nowy oczekiwał smutek. Znaleźli oni Hetty na łożu boleści, pasującą się z śmiercią. Wstrząśnięta wypadkami ostatnich dni, wpadła w okropną gorączkę, która pożerała ostatnie jéj siły. Gdy Czyngachguk z Sokolem okiem przystąpili do jéj łoża, anioł śmierci rozpostarł już swe cienie na bladéj twarzyczce. Rozpaczą miotana, stała Judyta nad zwłokami, a i reszta gości nie mogła na widok przedwcześnie zgasłéj dzieweczki oprzeć się wzruszeniu. W kilka godzin potem została Hetty spuszczoną na dno jeziora w miejscu, gdzie byli pochowani jéj rodzice, i Judyta łzami oblała jéj wodną mogiłę.
Cichym tym pogrzebem zakończono dzień, i wkrótce potem wszyscy leżeli już pogrążeni we śnie głębokim. Udano się tak wcześnie na spoczynek, albowiem wojsko angielskie z brzaskiem dnia pragnęło wrócić do kwatery. Uderzenie bębna zwiastowało świt; po spożyciu skromnego posiłku, wsiedli żołnierze na arkę, i wylądowawszy na brzegu jeziora, daléj już udali się piechotą. Dowodzący wojskiem oficer, nazwiskiem Warley, prosił Judytę, by udała się wraz z nim do miasta, gdzie będzie przyjętą do grona jego rodziny. Dziewczę chętnie przyjęło zaproszenie; cóż bo miała robić samotna w téj odludnéj okolicy, gdzie straciła wszystkich ukochanych, gdzie prócz tego nigdy nie mogłaby być bezpieczną przed napadem dzikich.
Zamknąwszy wszystko starannie w forteczce, wsiadła Judyta wraz z uprzejmym oficerem na statek. W milczeniu siedząc obok Sokolego oka, nie spuszczała oka z malejącéj zwolna w oddaleniu forteczki, w któréj spędziła całe prawie życie, a którą teraz po tylu smutnych doświadczeniach i wstrząśnieniach być może na zawsze opuszczała.
Statek przybił wreszcie do brzegu. W miejscu wylądowania pożegnał się Czyngachguk z Judytą i Sokolem okiem, pragnąc udać się z powrotem do siedlisk swego plemienia. Następnego dnia wieczorem znajdował się już u celu podróży, przyjęty z radością przez współplemieńców. Dzielny ten Indjanin odznaczył się późniéj nieraz w walkach, jakie ustawicznie toczyli Delawarowie z sąsiedniemi plemionami; coraz większą zdobywał sławę i poważanie wśród swego ludu, aż wreszcie i jego ostatnia uderzyła godzina. Padł w boju z dzikimi Huronami, i leży pochowany niedaleko znajomego nam jeziora. Sokole oko, który się zaciągnął do angielskich szeregów, zdobył niejedno odznaczenie w wielu krwawych potyczkach i wysokich dostąpił zaszczytów. Piętnaście jednak lat upłynęło, zanim znalazł się ponownie w znanéj nam forteczce.
Na statku, co jeszcze stał u brzegu i wymagał poprzednio znacznéj naprawy, pożeglował przez jezioro. Ząb czasu zostawił swe ślady na małéj twierdzy. Burze już dawno dach zniszczyły, pale w większej części przegniły. Jeszcze zim kilka, jeszcze parę potężnych huraganów, a chylące się domostwo znajdzie grób w wodach jeziora.
Z ciężkiem uczuciem w sercu opuścił Sokole oko te strony, do których go tyle wiązało wspomnień. Nigdy ich wszakże nie zobaczył więcéj; w kilka lat po owych odwiedzinach padł rażony kulą nieprzyjacielską na polu chwały. Judyta, która resztę żywota spędziła wśród rodziny poczciwego oficera Warleya, opłakała dzielnego męża i na wieki zachowała pamięć jego w swem sercu.
W roku 1857, gorącego dnia lipcowego, o kilka godzin przed zachodem słońca, jeździec jakiś dążył na wspaniałym koniu wdłuż brzegu rzeki Rio Bermejo w Meksyku, która, przepłynąwszy około 70 mil, wpada do Rio Grande del Norte.
Jeździec ten, mający na sobie kostjum strzelca meksykańskiego, o ile można było sądzić z powierzchowności, mógł liczyć około trzydziestu lat wieku. Był on wzrostu wysokiego, postaci wysmukłéj, ruchy były zgrabne, a na twarzy malowała się dobroć i szczerość. Niebieskie oczy o łagodnem spojrzeniu, gęste zwoje jasnych włosów, bogato wysuwające się z pod szerokiego ronda kapelusza i w malowniczym nieładzie spadające na ramiona, matowa bladość twarzy, różniąca się wybitnie od właściwéj meksykanom żółtawéj cery oblicza, — wszystko to naprowadzało na domysł, że jeździec nasz został zrodzony nie pod gorącem niebem Ameryki hiszpańskiéj.
Mąż ten, na pozór spokojnego i łagodnego usposobienia, łączył w swem sercu odwagę lwa z nieustraszonością bez granic; nie bez słuszności więc okoliczni mieszkańcy przezwali go „Kamiennem sercem.“
W chwili, gdy przedstawiamy go naszemu czytelnikowi, zawrócił właśnie konia z równiny w stronę gęstego lasu, którego krańce sięgały aż nad brzegi Rio Bermejo.
Był to jeden z owych dziewiczych lasów dalekiego zachodu, ciszy którego nie zakłócił wtedy jeszcze odgłos uderzeń siekiery. Drzewa też w nim rosły według upodobania; krzyżowały się swemi gałęźmi, splatały się z sobą, tu i owdzie znowuż, jakby na przekorę, zostawiały obszerną między sobą lukę, pokrytą zwykle suchymi konarami i pniami przegniłymi, leżącymi tu może od wieków. Grunt lasów tych, sformowany przez proch padłych przed tysiącami laty drzew, jest falisty; to się wznosi w postaci pagórków i małych gór, to znów ginie w rozległych bagniskach, zamieszkanych przez straszne aligatory, przewracające się tam w zielonkawym szlamie; miljardy much zjadliwych brzęcząc latają po nad dusznymi wyziewami błota. Kamienne serce widocznie nie był rzadkim gościem w téj puszczy, kiedy się tak odważnie w głąb jéj zapuszczał, i to jeszcze w chwili, gdy zachodzące słońce zostawiało ziemię w cieniu, który pod pokrywą gęstych koron drzew — olbrzymów tem bardziéj wzrastał. Pochylony zlekka naprzód w siodle, z czujnem okiem i uchem, pędził Kamienne serce przed siebie tak szybko, ile tylko pozwalała na to koniowi nierówność gruntu i ciemnie nocy.
Musiał przebyć po drodze wpław kilka strumieni i stromych parowów; na prawo i na lewo w niewielkiem oddaleniu rozlegały się stłumione ryki jaguarów i miauk szyderczy panter; on wszakże, niewzruszony wcale otaczającemi go niebezpieczeństwy, nieustannie mknął naprzód, aczkolwiek las z każdym krokiem stawał się wciąż dzikszym i bardziéj ponurym.
Przybywszy wreszcie do podnóża jednego pagórka, wstrzymał Kamienne serce konia, nie schodząc wszakże z niego, rzucił dokoła siebie badawcze spojrzenie. Grobowa cisza panowała wszędzie, wycie dzikich zwierząt milkło stopniowo w oddaleniu; żadnego szelestu nie można było dosłyszeć, prócz szmeru wody, przedzierającéj się przez rozpadlinę skały.
Ciemnolazurowe niebo było całe zasiane niezliczonemi lśniącemi gwiazdami; księżyc, pływający wśród białawych obłoczków, rzucał obficie srebrne swe promienie na wzgórze, którego pochyłość dzięki temu oświetleniu, dziwnie powabny stanowiła kontrast z pozostałą częścią krajobrazu, ukrytą w głębokim cieniu.
Kilka minut stał Kamienne serce, nieporuszony, jak posąg, i troskliwie przysłuchywał się najlżejszemu szmerowi; oparłszy palec na cynglu fuzji, w każdéj chwili na wypadek niebezpieczeństwa gotów był dać ognia.
Przekonawszy się widocznie, że wszystko znajduje się w pożądanym spokoju, uczynił już poruszenie, jakby zamierzając zeskoczyć z konia, gdy nagle zwierzę podniosło głowę, zastrzygło uszyma i kilkakroć głośno sapnęło.
Kamienne serce znów zaczął nasłuchywać; po kilku chwilach obiły się o jego uszy kroki kilku osób, dążących w tę stronę.
Żywo cofnął konia o kilka kroków ku podnóżu pagórka, poczem lekko zeskoczył na ziemię i, zasłonięty ciałem konia, wycelował fuzję. Po chwili jednak, odgadł widocznie, zanim jeszcze zauważył zbliżające się postacie, że nie grozi mu z ich strony żadne niebezpieczeństwo, albowiem lekki uśmiech zajaśniał mu na twarzy; opuścił szybko obronne swe stanowisko, cugle konia zarzucił sobie na ramię i strzelbę oparł na ziemi.
Zaszumiały wreszcie zarośla i ukazało się w nich w pewnem jeszcze oddaleniu pięć osób.
Grupa wędrowców, dążących ciemną nocą przez odludną puszczę, składała się z czterech mężczyzn, z których dwoje wspierało chwiejące się kroki dziewczęcia; co najdziwniejsze, nieznajomi, w których z ubioru i barwy skóry, można było natychmiast poznać białych, nie mieli przy sobie ani ładunku, ani koni.
Nie zauważyli oni z początku obecności jeźdźca, który spoglądał na nich z żałością i politowaniem. Naraz jeden z obcych, sądząc z wszelkich pozorów, ojciec prowadzonego dziewczęcia, podniósł głowę i, spostrzegłszy Kamienne serce, zawołał po hiszpańsku: „Bogu niech będą dzięki! Jesteśmy uratowani. Mamy przed sobą wreszcie człowieka!“
Podróżni wstrzymali się; starzec tylko, co powyższe wymówił słowa, zbliżył się do Kamiennego serca, i rzekł doń nader grzecznie: „Pozwól pan zwrócić się do siebie z prośbą o to, czego się człowiekowi w pustyni nie odmawia: o pomoc i opiekę.“
Kamienne serce, wprzód nim odpowiedział, zmierzył nieznajomego badawczym wzrokiem. Był to mężczyzna lat wyżéj pięćdziesięciu, o rysach szlachetnych i poważnéj postawie. Włosy jego zbielały już na skroniach, lecz ruchy i ciemne oczy takiem tryskały życiem, jakby dopiero trzydzieści liczył. Bogactwo odzieży i szlachetność w obejściu pozwalały odgadnąć, że należał do wyższego towarzystwa meksykańskiego.
Kamienne serce stał jeszcze milcząc naprzeciwko nieznajomego, gdy zpośród reszty orszaku, stojącego o kilka kroków daléj, doleciał go cichy szept zamierającego głosu:
„Ojcze mój kochany, ojcze! Gdzie jesteś? Nie opuszczaj mnie!“
„Tutaj jestem, córko moja!“ zawołał starzec tkliwie, odwróciwszy się i biegnąc do dziewczęcia, co go przywoływało.
Na dźwięk głosu potrzebującéj pomocy, przez blade oblicze jeźdźca przemknęła chmura, a z oczu jego strzeliły płomienne błyskawice. — Po chwili wahania, zbliżył się do grupy nieznajomych i zapytał, kładąc dłoń na ramieniu starca: „Czyj to głos słyszałem dopiero?“
„Głos umierającéj córki mojéj,“ odpowiedział starzec z najgłębszą boleścią.
Kamienne serce zbliżył się jeszcze bardziéj. Młode dziewczę leżało rozciągnięte na ziemi, jego twarz była pokryta trupią bladością, oczy zawarte, tylko lekki oddech wskazywał, że życie nie zupełnie jeszcze z ciała uleciało.
Otaczający spoglądali na biedaczkę ze smutkiem, który widocznie ogarnął i Kamienne serce.
„Oh, majątek mój, życie oddam temu, kto uratuje najukochańsze me dziecię!“ zawołał starzec, przyklękając i okrywając pocałunkami rękę dziewicy.
Kamienne serce w zadumaniu spoglądał na dziewczę; po kilku minutach niemego rozmyślania zwrócił się do jéj ojca z zapytaniem: „Jakaż to choroba dręczy dziewczę?“
„Ach,“ westchnął starzec, „choroba nieuleczalna! została ukąszoną przez grzechotnika!“
„Jak dawno się to stało?“ pytał daléj Kamienne serce.
„Godzinę temu!“ rzekł starzec.
Rozjaśniła się twarz młodzieńca; milczał chwilę, jakby o czemś myślał, poczem głosem, pełnym szczęścia i nadzieji, przemówił do otaczających: „Godzinę dopiero? Więc ratunek jest jeszcze możliwy!“
Ojciec wydał okrzyk radosny i, zwracając się do Kamiennego serca, zawołał: „O, uratuj ją, uratuj, a będę cię błogosławił, ktokolwiek jesteś!“
„Śpieszmy się!“ rzekł jeździec, „niema czasu do stracenia.“ Zbliżył się do pewnego drzewa, któremu się uważnie przypatrywał, jakby czegoś na niem szukał. Naraz dobył swego długiego noża, odciął kilka gałązek lian (pnące się rośliny) i, promieniejąc radością, powrócił z niemi do nieznajomych, którzy niespokojnym wzrokiem śledzili każdy ruch jego.
Kamienne serce zmiął liście rośliny, a kiedy ojciec obnażył stopę dziewczęcia, rozszerzył nożem rankę, znajdującą się na niéj, i starannie wstrzyknął do niéj sok wyciśnięty.
Na szczęście, księżyc jasno oświecał krajobraz, pozwalając działać, jak wśród białego dnia.
Biedne dziewczę doznało przy téj operacji okrutnego bólu, albowiem głośno krzyknęło.
Następnie położył Kamienne serce na ranę kilka liści i umocował je za pomocą opaski. Niedługo można było spostrzedz, że dziewczę doznało błogiéj ulgi, kurcz je opuścił, oczy się przymknęły, i wkrótce pogrążyło się w spokojnym śnie.
„Bogu niech będą dzięki!“ zawołał ojciec, złożywszy dłonie. „Więc jest uratowaną!“
„Tak,“ odpowiedział Kamienne serce, „jeśli nie nastąpi coś nieprzewidzianego, to niema żadnéj obawy. Teraz pozwólcie mi was pożegnać. Spełniłem swój obowiązek, podając pomoc córce pańskiej; muszę się oddalić. Bądźcie zdrowi!“
„Nie, musisz pan naprzód powiedzieć, jak się zowiesz!“ zawołał starzec, chwytając za ramię młodzieńca.
„Po cóż to?“ wzruszył ramionami Kamienne serce.
„Abym mógł zachować w wdzięcznéj pamięci męża, któremu winienem nieskończone dzięki,“ rzekł starzec.
„Lecz to jest zupełnie niepotrzebnem,“ odparł młodzieniec.
„Niech tak będzie,“ rzekł starzec, „nie będę więcéj nalegał, byś mi pan swe nazwisko wymienił. Nie możesz mi jednak zabronić, abym ci wymienił swoje: musisz przecie wiedzieć, kogoś tak zobowiązał. Nazywam się don Pedro, mieszkam niedaleko ztąd; jestem posiadaczem hacjendy San-Antonio, wielkiéj hiszpańskiéj osady na gruncie meksykańskim.“
„Znam tę posiadłość,“ przerwał Kamienne serce; „lecz powiedz mi pan, co cię tu sprowadziło nocą w to dzikie pustkowie?“
Don Pedro opowiedział pokrótce swoje przygody. „Udałem się,“ rzekł, „w małą podróż wraz z córką moją Hermozą, któréj właśnie uratowałeś życie, i kilkoma zaufanymi przyjaciółmi, do innéj mojéj posiadłości, oddalonéj o dwa dni drogi; dziś zrana wyruszyłem z powrotem do domu. Z zapadnięciem zmroku przystanęliśmy na skraju lasu, obawiając się, byśmy pociemku nie zboczyli z drogi; rozciągnęliśmy już zmęczone członki na trawie, gdy nagle napadł na nas oddział dzikich wojowników, który widocznie śledził już nas oddawna, związał nas i zakneblował usta, zanim zdołaliśmy zrobić z broni użytek. Nie dość na tem: rozbójnicy zarzucili nam opony na głowy i powlekli w las daleko, pewno w tym zamiarze, by nas oddać na pastwę głodu, lub dzikich zwierząt. Poczem dzika tłuszcza znikła nam z oczu, uprowadzając konie nasze i pakunki, i zostawiając nas smutnemu losowi.“
Kamienne serce, słuchając opowiadania z natężoną uwagą, zmarszczył brwi; zdawało się, że się domyśla, kto są owi rozbójnicy, nie przerwał jednak opowiadania don Pedrowi, który też ciągnął daléj w te słowa:
„Znajdowaliśmy się w rozpaczliwem położeniu, i gdyby się nie udało mojemu przyjacielowi i towarzyszowi w nieszczęściu, don Estebanowi, który posiada olbrzymią siłę, rozerwać swych więzów, a potem i nas z nich oswobodzić, zginęlibyśmy niechybnie. Pozbawieni wszelkich zapasów, udaliśmy się piechotą naprzód, lecz nie mogliśmy w żaden sposób znaleźć drogi w téj zupełnie nam nieznanej części lasu. Błąkaliśmy się więc naokół, cierpliwie poddawszy się losowi.
Lecz nieszczęście zawsze chodzi parą. Córka moja wydała naraz przejmujący okrzyk bólu: ukąsił ją wąż jadowity. To dopełniło miary naszéj rozpaczy. W wzruszeniu gorączkowem zapomnieliśmy o wszystkiem, myśląc tylko o ocaleniu biednego dziecięcia.
W tem strasznem położeniu zesłał nam Bóg Pana, jako anioła ratunku.“
Z jawnem współczuciem słuchał Kamienne serce opowiadania don Pedra, lecz, nie przemówiwszy w odpowiedzi ani słowa, chciał się już oddalić od towarzystwa.
„O, zostań Pan z nami,“ prosił go starzec, „nie opuszczaj nas w téj dzikiéj miejscowości!“
Lecz Kamienne serce nie chciał się zdecydować na towarzyszenie nieznajomym; dał im tylko radę, by aż do brzasku dnia pozostawali lepiéj w miejscu, gdyż niebezpiecznem jest wielce błądzić tu w ciemnościach nocy. Gdy go jednak mężczyzni błagali na wszystko, by wraz z nimi opuścił złowrogi ten zakątek lasu, zgodził się im towarzyszyć; przedtem wszakże przestrzegł ich raz jeszcze: „Pomnijcie na me słowa, jam was ostrzegał, nie biorę więc żadnéj odpowiedzialności za to, co się stać może.“
Podróżni poczęli się przygotowywać do opuszczenia miejsca, gdzie się odegrała opisana powyżéj scena. Hermoza spała jeszcze, leżąc na mchu; zbudzić ją, byłoby największą nieostrożnością, jaka mogłaby fatalnie oddziałać na jéj zdrowie. Kamienne serce przeto ściął kilka mocnych gałęzi i sporządził coś w rodzaju noszy; na nich to złożono jaknajostrożniej Hermozę, a dwaj służący don Pedra wzięli je na barki.
Kamienne serce dosiadł swego konia i na znak jego mały orszak ruszył w drogę. Wzrok młodzieńca z wielkim niepokojem błądził ciągle dokoła, jak gdyby oczekiwał strasznego jakiego zjawiska. Skierował drogę przez małe wzgórze, podnóża którego wkrótce dosięgnięto. Podróżni kroczyli w znacznéj odległości za swym przewodnikiem, który, jakby na zwiady, wciąż wysuwał się naprzód, gdy naraz dało się słyszeć przenikliwe gwizdnięcie.
Meksykanie wzdrygnęli się: „Coby to miało znaczyć?“ wyszeptał niespokojnie don Pedro. „Bezwątpienia, zdrada!“ odpowiedział przyjaciel jego, don Esteban, oglądając się badawczym wzrokiem i widząc, że Kamienne serce w pewnem oddaleniu znika po za zaroślami.
Po owem złowrogiem gwizdnięciu głęboka zapanowała cisza; nic się na pozór dokoła nie zmieniło. Lecz nie upłynęły i trzy minuty, gdy rozległy się ze wszystkich stron takież gwizdnięcia, widocznie w odpowiedzi na poprzedni sygnał. Tu nadjechał Kamienne serce w galopie ku zaniepokojonemu jego nieobecnością orszakowi.
Oblicze jego bladem było, ruchy niespokojne i szybkie.
„Samiście tego pragnęli!“ rzekł w wielkiem wzburzeniu, zwracając się do podróżnych. „Powtarzam jeszcze: nie jestem odpowiedzialnym za nieszczęście, które was prawdopodobnie dotknie.“
„Co się stało? jakież niebezpieczeństwo nam grozi?“ zawołał przestraszony don Pedro.
„Zostaliście odkryci przez Indjan,“ odpowiedział Kamienne serce: „dziki oddział Pantery znajduje się wpobliżu.“
„O!“ krzyknął w najwyższem przerażeniu don Pedro. „Czyjeś wymienił miano? Pantera, ten okropny bandyta, którego niezliczone przestępstwa od lat kilku zgrozą napełniają okolicę, ten Pantera godzi na nas! Biada nam, jesteśmy zgubieni!“
„Nie on sam w własnéj osobie,“ odpowiedział uspokajająco Kamienne serce, „lecz część jego zbójeckiéj bandy. No, nadszedł czas, by użyć całéj przytomności umysłu i odwagi.“ Na znak myśliwca, położyli się wszyscy meksykanie na ziemi i poczęli w milczeniu pełzać; nawet Hermoza, która zwolna przyszła do siebie i odzyskała siły, przyjęła udział w tym osobliwym pochodzie, aczkolwiek było jéj nader trudno zdążyć za towarzyszami. Wolała jednak raczéj znosić największe trudy, aniżeli wpaść w ręce nieprzyjaciół. Krok za krokiem posuwali się naprzód podróżni z bronią w ręku, aż wreszcie w niewielkiéj odległości dojrzeli obóz indyjski. Czterech Indjan, nad lewem uchem których zatknięte sokole pióra naprowadzały na domysł, iż są wodzami, siedziało około ogniska i w milczeniu paliło po kolei fajkę.
Na rozkaz myśliwca podnieśli się zcicha meksykanie i każdy z nich schronił się za pniem potężnego drzewa.
„Pozostawiam was tu,“ rzekł Kamienne serce, „sam zaś udam się do obozu; zachowujcie się spokojnie, i, cokolwiek się stanie, nie strzelajcie, aż ujrzycie, że kapelusz swój rzucam na ziemię.“
Meksykanie skłonili, przystając, głowy, poczem Kamienne serce znikł w gęstwinie. Z miejsca, gdzie się podróżni znajdowali w ukryciu, łatwo można było widzieć, co się dzieje w obozie czerwonoskórych, a nawet, przy większem natężeniu i ciszy, słyszeć, o czém się tam mówi. Z tułowiem pochylonym naprzód, palcem na odwiedzionym kurku, wzrok zwróciwszy ku obozowi, oczekiwali meksykanie z gorączkową niecierpliwością chwili, kiedy trzeba będzie dać ognia.
Kamienne serce tymczasem zbliżył się do obozu, rozsunął nizkie krzaki i wstąpił w oświetlone przez światło ogniska koło. Zwolna kroczył ku Indjanom, a z uprzejmości, jaką odpowiedzieli na jego powitanie, łatwo można było poznać, że mąż, opiece którego powierzyli się meksykanie, nie był dla dzikich obcą osobą. W pierwszéj chwili uważał don Pedro okoliczność tę za szczęście, miał bowiem nadzieję, że Kamienne serce wpływem swym wyrobi im wolne przejście; lecz późniéj począł starzec wątpić w uczciwość młodzieńca, sądząc, że ma do czynienia ze zdrajcą. Meksykanie nie potrafili jeszcze wytłumaczyć sobie zachowania się dotychczasowego swego obrońcy, gdy nagle usłyszeli ożywioną rozprawę w obozie, z któréj doszły ich następujące słowa:
„Brat mój jest ostrożnym,“ przemówił jeden z wodzów; „opuścił on blade twarze, albowiem wie, że je Pantera przeznaczył na ofiarę strzałom Indjan.“
„Nie opuściłem bladych twarzy,“ odparł Kamienne serce stanowczym głosem. „Indjanie mylą się; jam poprzysiągł bronić białych moich braci, ile tylko siły me na to pozwolą.“
„Ależ rozkaz Pantery sprzeciwia się temu!“ zawołał inny z czterech wodzów.
„Ja nie podlegam rozkazom Pantery,“ odparł z oburzeniem Kamienne serce, „nienawidzę zdrady i nie pozwolę Czerwonoskórym na dokonanie ich morderczych zamysłów.“
„Oah!“ zawołał wódz pierwszy, „Pantera życzy sobie, aby blade twarze straciły swe skalpy.“
„Nędzniku!“ zawołał gniewnie myśliwiec, „i jam bladą twarzą, więc i mnie zabierz mój skalp!“ Z temi słowy ruchem szybkim, jak błyskawica, strącił swój kapelusz na ziemię, a jednocześnie rzucił się na wodza indyjskiego i głęboko w pierś wepchnął mu nóż. W téjże chwili zagrzmiały jak jeden cztery strzały i pozostali wodzowie potoczyli się w piasek, wydając przedśmiertne chrapanie.
Gdy się rozległy strzały meksykan, zaczęła się mordercza walka pięciu mężów przeciwko piętnastu, walka tem zaciętsza, że każdy dobrze wiedział o tem, iż żadnéj litości spodziewać się nie może. Szczęście chciało, że podróżni posiadali pistolety; wypalili z nich w nieprzyjaciół, poczem zaczęli siec pałaszami. Z dwudziestu wojowników, dwunastu padło, ośmiu pozostałych szukało ocalenia w ucieczce.
Zgiełk walki dochodził do Hermozy, która, ukryta w oddaleniu w zaroślach, oczekiwała z niepokojem jéj rezultatu. Z pistoletem w ręku, przysłuchiwała się dzielna dziewczyna każdemu szmerowi, dochodzącemu bliżéj, gotowa w każdéj chwili bronić się odważnie. Nadszedł wreszcie ojciec i udzielił jéj wieści o tem, jak się wszystko odbyło; poczem cały orszak szybko udał się w dalszą drogę, dosiadłszy zdobytych na Indjanach koni.
Noc upłynęła na nieopisanie szybkiéj jeździe. Gdy słońce weszło, zbliżyli się wędrowcy do rozstajnych dróg, na których Kamienne serce pragnął się z nimi pożegnać, „Macie kilka już tylko mil do hacjendy; drogę do niéj łatwo znaleźć,“ rzekł.
„Nie, tak się nie rozstaniemy,“ odpowiedział don Pedro, „zanadtoś nas pan zobowiązał.“
„Zapomnij pan o wszystkiem!“ przerwał prędko Kamienne serce. „Pan wrócisz do majątku, ja zaś do swéj pustyni. Pamięć o was wszakże na zawsze zostanie ze mną! Bądźcie zdrowi!“ Rzekłszy to, uścisnął dłoń każdego, zawrócił konia i odjechał galopem.
W dwie godziny po rozstaniu się z Kamiennem sercem przybyli wreszcie meksykanie do hacjendy don Pedra. Radość ich rodzin, które zaczęły się już obawiać o swoich, z powodu długiéj ich nieobecności, była nadzwyczajną, gdy ich obaczyły wracających w zdrowiu.
Hermoza udała się natychmiast do swego pokoju, gdzie, padłszy na kolana, z złożonemi dłońmi cichą, lecz gorącą zmówiła modlitwę, dziękując Bogu za szczęśliwe swe uratowanie w pustyni. Skończywszy modlitwę, usiadła w fotelu i głęboko się zadumała. Nagle zerwała się, jakby obudzona ze snu głębokiego, i pociągnęła za dzwonek. Na ten znak otworzyły się drzwi i do pokoju weszła piękna, choć o kolorowéj skórze kobieta. Przywitawszy się radośnie, uklękła wdzięcznie u stóp młodéj swéj pani i, zwróciwszy na nią czarne swe oczy, zapytała: „Czego sobie życzysz, Hermozo?“
„Chciałam cię ujrzeć i trochę pogwarzyć z tobą,“ odpowiedziała młoda pani.
„O, co za szczęście!“ zawołała Nina — tak się nazywało dziewczę, — i wesoło klasnęła w dłonie. „Długom cię już nie widziała, a, o ile wiem, byłaś w podróży narażona na wielkie niebezpieczeństwa.“
„Któż ci to powiedział?“ zapytała Hermoza.
„Dopiero co opowiedział nam don Esteban o wszystkiem, co się wam wydarzyło w pustyni,“ odpowiedziała Nina; „mówił nam także i o mężu, który tak uprzejmie zajął się twoim losem. Don Torribio, nasz rządca, powiedział, że zna Kamienne serce, utrzymywał jednak, że dobroć jego jest tylko pozorną, że ukrywa się po za nią zdrada piekielna.“
Jak gromem rażona, zerwała się na te słowa Hermoza z swego miejsca i zawołała: „To niepodobna! Gdzie don Torribio? Idź i poproś go, by przyszedł do mnie!“
Po kilku minutach zjawił się don Torribio, piękny mężczyzna w średnim wieku, o ruchach wdzięcznych i swobodnych. Skłonił się z głębokiem uszanowaniem przed swą panią, która podała mu przyjaźnie dłoń, mówiąc: „Szczęśliwą jestem, że pana widzę. Usiądź pan i opowiedz mi, co wiesz o owym człowieku, który się zowie Kamienne serce, i tyle dobrodziejstw wyświadczył mi w pustyni. Znasz go pan podobno, jak się właśnie dowiaduję.“
„O, że też pani prawdę powiedzieć muszę!“ zawołał don Torribio. „Kamienne serce, młody awanturnik, któregoś pani poznała, jest synem dzikiego Pantery, owego niebezpiecznego bandyty, którego imię strachem i zgrozą napełnia całą okolicę.“
Jak za dotknięciem węża, cofnęła się Hermoza i padła bezwładna na krzesło; pobladła strasznie na twarzy i drżącym rzekła głosem: „To niepodobna! Mąż ten, który tak szlachetnie z nami postąpił, nie może być potworem, ani żadnym zbójcą!“
„Opowiem pani wszystko, co wiem o jéj zbawcy,“ odparł don Torribio. „Że Kamienne serce jest synem sławnego Pantery, tom rzekł i nie odwołuję. Sława ojca, rzecz prosta, przeszła i na syna, i uczyniła go również, jak tamtego, strasznym dla każdego. Wyznać wszakże muszę, że mimo oskarżania go o mnóstwo najrozmaitszych haniebnych przestępstw i sprawek, godnych stryczka, nikt jednak i jednego występku nie zdołał mu udowodnić. Wszystko, cokolwiek opowiadają o nim, otoczone jest jakąś nieprzeniknioną tajemnicą. Kamienne serce ma być jednym ze znanych poławiaczy pszczół, jak zwą owych wpółdzikich ludzi, co to włóczą się po prerjach i zawierają niekiedy sojusz z Indjanami. Jakże chętnie zerwałbym gęstą zasłonę, jaka otacza zbawcę życia pani. Kto wié, może nadarzy się kiedy jaka po temu sposobność.“
„Byłabym za to panu nieskończenie wdzięczną,“ odrzekła Hermoza, podając rękę rządcy, poczem się ten oddalił, oddawszy nizki ukłon.
Kamienne serce, rozstawszy się z podróżnymi, skierował konia ku pewnéj jaskini, ukrytéj w gęstwinie lasu, która służyła za schronienie dla rozbójnika Pantery, kilkakroć już wzmiankowanego w naszem opowiadaniu.
Po żmudnéj podróży, przybył wreszcie do skały, w wnętrzu któréj znajdowała się owa jaskinia o wnijściu szczelnie zasłoniętem przez krzewy i zarośla.
Przywiązawszy konia do drzewa, przedarł się Kamienne serce przez gęstwinę i wstąpił do podziemnéj pieczary, zapaliwszy poprzednio pochodnię, co leżała w kącie niedaleko otworu. Czekał tam może z kwadrans, gdy naraz rozległ się odgłos kopyt końskich, który ucichł tuż u wnijścia do jaskini. Wkrótce zatrzeszczały gałęzie i ukazał się Pantera.
Dziki ten bandyta był mężem nadzwyczajnego wzrostu; szerokie barki jego i potężne członki dowodziły, iż, aczkolwiek już od wielu lat przekroczył granice średniego wieku, siła jego wcale na tem nie ucierpiała. Z twarzy, brunatnéj prawie od wichrów i skwarów, łatwo jednak poznać można było, że należał do rassy białéj. Odzienie jego stanowiła mieszanina ubioru meksykańskiego i indyjskiego; mokasyny (kamasze indyjskie) wszakże, zdobne w kolce jeżowe i perły szklanne, pióra nad czołem, zdradzały szczególne upodobanie do kostjumu Indjan.
Szeroki nóż do skalpowania, siekiera wojenna i torba z prochem i kulami wisiały u skórzanego pasa, co szczelnie obejmował jego biodra.
Orle pióro, osadzone w białéj opasce sterczało mu nad lewem uchem, co oznaczało dostojeństwo wodza, a w ręce trzymał olbrzymią fuzję, wysadzaną ozdobami ze srebra.
To był ów mąż, któremu Indjanie nadali przezwisko Pantery.
Ciemna chmura wisiała na szerokiem jego czole; zwracając się do syna, rzekł: „Zdaje się, żeś zapomniał, że jestem twym ojcem; albowiem, jakem słyszał, stanąłeś w obronie tego don Pedra, którego śmiertelnie nienawidzę.“
W słowach tych brzmiał gorzki wyrzut; wymawiając je, mierzył Pantera Kamienne serce dzikim wzrokiem, jak gdyby go o najcięższe oskarżał przestępstwo. Ostatni, w najwyższem wzburzeniu, uderzył kolbą fuzji o ziemię, i zawołał: „Więc toś ty rzeczywiście uplanował ową napaść na spokojnych podróżnych, którzy bez żadnych złych zamiarów szli swoją drogą?
To oburzające! Nazywasz się mym ojcem, to prawda; lecz wybacz, wyznam ci otwarcie, że ci synowskiem nie mogę płacić przywiązaniem!
Co się zresztą tyczy mojéj osoby, powiedz mi, czemu dotąd ani słowa z ust twych nie słyszałem ani o miejscu mego urodzenia, ani o dalszéj méj rodzinie, o stosunkach familijnych? Wiesz, że zwolna zaczynam wątpić, czyś w istocie mym ojcem, a ja twoim synem?“
„Co chcesz przez to powiedzieć, nieszczęśliwy? Jakimi znów obarczasz mię wyrzutami?“ przerwał starzec gniewnym głosem.
„Pozwól, niech skończę!“ zawołał Kamienne serce namiętnie. „Otworzyły się me oczy. Od dzieciństwa mego starałeś się usilnie wszystkie szlachetniejsze porywy tłumić w mem sercu. Bogu dzięki, nie udało ci się to. Obecnie postanowiłem oddać się cały trybowi życia, o jakim dawno już marzę. Chcę być niezależnym, choćbym nawet miał z tobą zerwać i z kim innym stosunki zawiązać. Tak postanowiłem, i tak postąpię!“
Rzekłszy to, oddalił się Kamienne serce, cały wzburzony. Zgrzytając zębami, podążył bandyta za młodzieńcem, lecz ten znikł już w gęstwinie lasu.
Pantera, gdy mu Kamienne serce znikł z oczu, dosiadł swego konia i popędził do obozu oddanych mu wiernie Indjan. W chwili, gdy przybył, leżeli dzicy wojownicy, paląc fajki, rozpostarci dokoła ogniska. Na widok bandyty podnieśli się z uszanowaniem; widocznie, że wielkiem cieszył się wśród nich poważaniem. Odpowiedziawszy przyjaźnie na ich powitanie, skinął, by się koło niego zgromadzili, poczem donośnym głosem w te się do nich odezwał słowa: „Wodzowie Apachów, odważni wojownicy! Nie należy dłużéj zwlekać z zadaniem ciosu dumie wroga naszego, don Pedra! Niech się każdy uda na swe stanowisko; krzyk puszczyka będzie sygnałem do ataku.“
Skłonili się wodzowie przed Panterą i, na znak tegoż, kazali zwinąć obóz; poczem zaczęli się przygotowywać do wyprawy na hacjendę don Pedra. Z brzaskiem dnia wyszli na szeroką równinę, zarośniętą wysoką trawą, która się na kilka godzin drogi ciągnęła, następnie zanurzyli się znów w gąszczu leśnym i dopiero następnego dnia, już z zapadnięciem zmroku, zbliżyli się do hacjendy San Antonio.
Szyldwach, strzegący hacjendy podczas nocy, usłyszał kroki; bo chociaż były bardzo ciche, wśród ciszy nocnéj wszakże łatwo dojść mogły czujnego ucha. Natychmiast wystrzelił w powietrze, dając znać mieszkańcom hacjendy o blizkości nieprzyjaciela. Don Pedro, przestraszony, zerwał się z łoża i, przeczuwając niebezpieczeństwo, kazał wnet zatrąbić w wielką trąbę wojenną, odgłos któréj powoływał do broni wszystkich znajdujących się w pobliżu posiadłości mężczyzn. Po kilku chwilach zgromadziła się dość znaczna ilość uzbrojonych mężów; wszyscy bowiem, spodziewając się lada dzień napadu Indjan, w każdéj chwili gotowi byli stanąć z orężem w dłoni.
Godzina upłynęła; wśród nocnéj ciszy nic już podejrzanego nie dało się słyszeć; gdy nagle rozległ się mocny i przenikliwy krzyk puszczyka; powtórzył się raz i drugi, i dreszcz niepokoju przebiegł przez oczekujących. Po raz trzeci rozległ się krzyk, a echo jego nie zdążyło umilknąć, gdy ze wszystkich stron wszczęła się okropna wrzawa, Indjanie z okrzykiem wojennym rzucili się na zewnętrzne szańce hacjendy i usiłowali wedrzeć się na nie. Lecz meksykanie, broniąc się dzielnie, odparli ten pierwszy atak; Indjanie cofnęli się w nieładzie, a nabijane kartaczami armatki hacjendy, siały wśród nich i w ucieczce śmierć i zniszczenie.
Walka z krótkiemi przerwami kilkakrotnie była ponawianą. Daleko jeszcze było do ostatecznego rozstrzygnięcia, gdy słońce ukazało się na niebie, wspaniale roztaczając promienie. Okrzykiem radości powitali je Indjanie i z zdwojoną zaciekłością rzucili się do ataku. Tym razem Meksykanie, udając ucieczkę, opuścili swe stanowiska i rzucili się wgłąb hacjendy, ścigani przez rozjuszonych Indjan.
O zgrozo! Cóż się stało! Naraz zahuczał straszliwy grom; ziemia zatrzęsła się pod stopami walczących, i oddział Indjan, wyrzucony w powietrze, spadł z powrotem, poszarpany w kawały. Meksykanie podziemny korytarz napełnili prochem i, w chwili zbliżenia się Indjan, podpalili lontem. Przestrach pozostałych przy życiu wrogów nie da się opisać. W szalonym popłochu zaczęli uciekać na wszystkie strony. Biali byli uratowani.
Don Pedro oglądając z przyjaciółmi po téj walce morderczéj pole bitwy, spostrzegł ciężko rannego wojownika, który szczególną na siebie zwracał uwagę. Aczkolwiek barwą skóry biały, miał on na sobie ubiór i uzbrojenie wodza indyjskiego.
Rozkazał natychmiast przenieść rannego do domu, aby go ratować według możności, lub przynajmniéj osłodzić mu ostatnie chwile życia. „Ależ to Pantera, nikt inny! To ów okrutny bandyta!“ zawołał don Estevan, rzuciwszy okiem na rannego. W istocie był to Pantera. Przestrach ogarnął obecnych, gdy usłyszeli imię strasznego awanturnika. Po długiem trzeźwieniu ocknął się ciężko ranny w kilku miejscach Pantera, z gorączkowego snu. Don Pedro zbliżył się doń, chcąc mu zadać jakieś pytanie, gdy na dworze rozległ się tętent kopyt końskich. Wkrótce zjawił się jeździec, w którym don Pedro natychmiast poznał owego męża, co mu niedawno był w pustyni tak wiernym a dzielnym przewodnikiem. „To Kamienne serce!“ zawołał w radosnem uniesieniu i pośpieszył na przyjęcie młodego jeźdźca. Lecz, gdy do uszu Pantery doszło imię: Kamienne serce, wydał głośny okrzyk przerażenia i zemdlony upadł znów na łoże.
Od owéj sprzeczki, jaką miał Kamienne serce z swym ojcem w ukrytéj w lesie jaskini, nie spotkał się już z nim ani razu. Zgadując niebezpieczeństwo, jakie zagraża don Pedrowi ze strony Indjan, krążył czas długi w niejakiem oddaleniu od hacjendy, by w razie niebezpieczeństwa pośpieszyć z pomocą temu człowiekowi, którego, sam nie wiedząc dla czego, bardzo pokochał.
„Nieszczęsny!“ zawołał Kamienne serce, wchodząc do pokoju i widząc Panterę, całego we krwi.
„Kamienne serce!“ odpowiedział bandyta, usiłując się podźwignąć z łoża i osłupiałym wzrokiem spoglądając na młodzieńca. Następnie natężył wszystkie swe siły, jakie mu jeszcze pozostały, i przemówił donośnym i wyraźnym głosem do otaczających:
„Wysłuchajcie tajemnicy!... Lata widocznie bardzo mię zmieniły, skoro nikt z was dotąd mnie nie poznał.“
I ująwszy don Pedra za rękę, rzekł: „Jestem Fernando, brat twój, który przed trzydziestu laty rozstał się z tobą z nienawiścią i pragnieniem zemsty w sercu.“
„Co mówisz?“ zawołał don Pedro, cofając się z przerażeniem od Pantery, podczas gdy otaczający wydali okrzyk zdumienia.
„Rzekłem prawdę,“ odpowiedział spokojnie Pantera. „Wymieniłem prawdziwe swe imię. Jestem Fernando.“ Tu osłabionym już głosem ciągnął: „Trzydzieści lat błąkałem się w pustyni; sam zdziczawszy, zawarłem przymierze z Indjanami i wkrótce zostałem wybrany ich wodzem. Z ich to pomocą pragnąłem się pomścić na tobie, kiedy zdradziły mię losy i w takim smutnym stanie w twe ręce oddały.“
„Boskie to zrządzenie!“ zawołał don Pedro wzruszonym głosem. Pantera wszakże skinął ręką i tak mówił daléj:
„Siły mię coraz więcéj opuszczają. Wysłuchajcie więc wszystkiego, zanim me oczy zamkną się na zawsze.“ I zwracając się do Kamiennego serca, dodał „Nie jesteś moim synem... Tyś Karlos, syn brata mego, don Pedra. Porwałem cię potajemnie jeszcze w dzieciństwie i wychowałem w pustyni. Don Pedro, to twe dziecię!“ zawołał, zbierając sił ostatek, poczem natychmiast wpół omdlały upadł na łoże.
„Moje dziecię!“ zabrzmiał jak echo głos starca, który natychmiast z nieopisaną radością przycisnął młodzieńca do piersi.
„Mój brat!“ zawołała Hermoza, zrywając się z krzesła, na którem siedziała, targana naprzemian różnemi uczuciami. „Więc brat to, brat mój był zbawcą mego życia, był nam przewodnikiem w pustyni, nie podejrzewając wcale, jakie nas z sobą ścisłe więzy łączą. Boże, niezbadane są twe wyroki!“
Pantera podczas téj sceny spoczywał w podobnym do śmierci śnie. Naraz rozwarły się nieruchome już prawie oczy konającego i przez zbladłe jego wargi jedno tylko przeszło słowo: „Przebaczenia!“
Poczem zawarły się usta. Pantera chwilę jeszcze walczył ze śmiercią, wreszcie wyprężył się bez ruchu... Skonał.
„Palec boży!“ zawołał don Pedro w głębokiem wzruszeniu. „Módlmy się za duszę nieszczęśliwego!“ Ukląkł przy zwłokach i wszyscy obecni poszli za jego przykładem.
Latem 1814 roku zbliżał się do wschodnich wybrzeży Ameryki południowéj okręt, dążący do portu znacznego miasta handlowego, Buenos Ayres, a wiozący sporą ilość podróżnych. Między ostatnimi znajdował się młody człowiek, imieniem Tomasz Mahr; z rozmowy, jaką wiódł z kapitanem okrętu, można się było domyśleć, że przed kilku tygodniami opuścił rodzinne miasto, Frankfurt, aby się udać do swego wuja, niejakiego Roberta Warren, zamieszkałego w Buenos Ayres. Warren prowadził nader rozgałęziony handel skórami, które otrzymywał z poblizkich pampasów, (stepy w Ameryce południowéj), a że się dowiedział od jednego z swych przyjaciół, że siostrzeniec jego dzielnym stać się może kupcem, zaprosił więc ostatniego do siebie. Tomasz przyjął chętnie zaproszenie wuja, témbardziéj, że nic go do ojczyzny nie wiązało; rodzice jego dawno zmarli, a nikogo z blizkich nie posiadał.
Wybrzeże niezmiernie szerokiéj La Platy ciekawy przedstawiało widok. Tu i owdzie widniały gęste zarośla, zpośród których strzelały w górę potężne palmy z rozłożystemi swemi koronami i olbrzymie pnie aloesu z mnóstwem złotożółtego kwiecia. W gęstwinie drzew poruszała się niezliczona ilość ptaków o przepysznem, a przeróżnem upierzeniu, a na samym brzegu spacerowały czerwone flamingo, ciężkie pelikany, kaczki i czaple.
Mnóstwo okrętów i łodzi zwiastowało wreszcie blizkość portu Buenos Ayres, gdzie też okręt wkrótce zarzucił kotwicę. Tomasz zszedł na ląd i niedługo, ku wielkiéj swéj radości, znalazł w tłumie oczekujących osób drogiego swego wuja. Ten zabrał go do swego powozu i zawrócił do miasta, opowiadając mu po drodze o wielu rzeczach, a zwłaszcza o ostatnich chwilach matki.
Powóz wkrótce zbliżył się do miasta. Obraz, który się roztoczył przed Tomaszem, nie odznaczał się szczególnemi pięknościami: więcéj bowiem niż na sto mil wgłąb kraju ciągnęły się jednostajne pampasy, owe niezmierne stepy La Platy.
Zwolna toczył się powóz przez ulice, gdy naraz jakaś gruppa jeźdźców wynurzyła się z zaułka i zatrzymała przed jednym ze sklepów. Były to wspaniałe postacie o ciemnobrunatnéj cerze i długich, aż na piersi spadających brodach.
Tomasz długo się przypatrywał tym osobliwym mężom i prześlicznym ich koniom.
„Poznasz ich wkrótce bliżéj,“ rzekł Warren, uprzejmie witając się zdala z jednym z jeźdźców. „Są to gauchosy, mieszkańcy pampasów, owych wielkich równin, któreś dopiero oglądał. Posiadają oni liczne stada bydła i dostarczają kupcom skór zwierzęcych; mam też z nimi częste stosunki.“
Tu popędził wuj konie i powóz zatrzymał się po kilku chwilach przed domem, który się swą wielkością i wspaniałością wyróżniał wśród innych otaczających budowli. Był to dom rodziny Warrenów; gościnne jego wrota na rozcież rozwarły się przed młodym krewniakiem.
Pan domu, przedstawiwszy siostrzeńca rodzinie swojéj i ugościwszy jadłem, zaprowadził go do osobnego, a przeznaczonego dlań pokoju, gdzie w posilnym śnie mógł odpocząć po trudach uciążliwéj podróży.
Gdy się zbudził, usłyszał, że wuj toczy z kimś żywą rozmowę; wyjrzał przez okno i przekonał się, że był to ów gauchos, z którem się wuj na ulicy witał.
Tomasz opuścił wnet pokój i wyszedł na podwórze, witając radośnie obu mężów. Gauchos, któremu na imię było Wituh, z lubością przyglądał się pięknemu, jasnowłosemu młodzieńcowi. Gdy został mu przedstawiony, wciągnął go do rozmowy, tyczącéj się wielkiéj dostawy skór. Interes został załatwiony z obopólnem zadowoleniem i Wituh pożegnał się serdecznemi słowy.
Rok upłynął. Sprawy w domu Warrena zwykłym toczyły się trybem. Tomasz wkrótce zapoznał się doskonale z interesami wuja i wielką mu był w pracy pomocą. Interes rozwijał się coraz pomyślniéj. Pokup skór był tak znaczny, iż Warren uznał za najodpowiedniejsze wysełać corocznie wgłąb pampasów zaufanego człowieka, któryby osobiście mógł porobić zakupy. Szło tylko o to, kto posiadać będzie tyle odwagi, by zapuścić się w okolicę, gdzie napady dzikich Indjan nie należały do rzadkich wypadków.
Nikt odpowiedniejszym nie był od Tomasza. Miano tylko dowiedzieć się jeszcze, co też Wituh powie w téj sprawie.
Pewnego dnia przybył do Warrena Wituh w towarzystwie trzech uzbrojonych peonów (poganiacz bydła). Powitawszy przyjaciół potężnem uściśnieniem dłoni, wysłuchał ich planów spokojnie, a skoro się dowiedział, że Tomasz pragnie udać się w pampasy, wielką okazał radość; nie ukrywał jednak bynajmniéj, że niejedno go tam może spotkać niebezpieczeństwo, zwłaszcza ze strony Indjan, którzy, doskonale uzbrojeni, włóczą się w pustyni na wybornych koniach i napadają często na siedliska gauchosów. „Jednakże“, dodał, „łatwo bardzo przy pewnéj odwadze przepędzić tę zgraję, która, choć dzika i okrutna, zwykle bardzo jest tchórzliwą.“
Na te słowa stary Warren zaczął się poważnie zastanawiać nad tem, czy się godzi puścić siostrzeńca na pustynię. Obawiał się on o życie młodzieńca. Tomasz wszakże, pomimo wszelkich namów i przedstawień, trwał w swoim zamiarze, i wuj, chcąc nie chcąc, musiał mu ustąpić!
Przystąpiono tedy do przygotowań. Warren wybrał zpośród swych sług dwóch najodważniejszych; ci mieli towarzyszyć Tomaszowi w podróży. Opatrzono podróżnych również w niezbędne zapasy żywności, poczem nastąpiło pożegnanie. Złe przeczucia ogarnęły Warrena, gdy ściskał dłoń siostrzeńca, Wituh wszakże, uspakajając go, rzekł: „Nie lękaj się, stary panie, własnem życiem będę bronił młodzieńca; moja w tem troska, aby mu i włos z głowy nie spadł.“
Był piękny dzień wiosenny, gdy odważni nasi wędrowcy zanurzyli się w przestwory pampasów. Równina bez końca podobną była do zielonego kobierca, z tła którego wychylały swe pstre główki miljardy kwiatków o najprzepyszniejszych barwach. Zrzadka tylko można było dostrzedz grupę drzew magnoljowych lub olbrzymich kaktusów. Niezliczone stada dzikich koni pasły się na tych niezmiernych pastwiskach; bawoły i na wpół dzikie bydło gauchosów tłumami błąkało się po równinie.
Młodzieniec, milcząc, jechał obok Gauchosa, gdy naraz koń jego zastrzygł uszami, szeroko roztworzył nozdrza i skłonił głowę prawie do ziemi. Toż samo zrobiły i inne.
„Konie poczuły towarzyszy,“ rzekł Wituh do Tomasza; „dążą one do wody, a że i nam potrzeba orzeźwienia, więc najlepiéj będzie, jeżeli pozwolimy im udać się w upragnionym kierunku.“ Już po upływie kwadransa zbliżyli się wędrowcy do zarośli; wśród nich szemrało przezrocze źródełko, wodą którego ugasili pragnienie. Poczem peonowie rozpostarli na świeżéj trawie szerokie opony, i Wituh wraz z towarzyszem rozciągnęli się w cieniu drzew, by w kilkugodzinnym śnie znaleźć pożądany spoczynek.
Nie wiedzieli o tem, że oddział Indjan śledził ich już od pewnego czasu. Dążyli oni również do źródła, by schwytać pewną ilość koni, szukających tam zwykle napoju, i w chwili, gdy wędrowcy nasi zapuszczali się w zarośla, dostrzegli ich zdala. Natychmiast zebrali się na krótką naradę i postanowili napaść na Wituh i jego towarzyszy.
Indjanie sypiąc gradem strzał, zbliżali się zwolna coraz więcéj. Wędrowcy nasi przywitali ich salwą strzałów; dwaj wojownicy, ciężko ranni, spadli z siodeł, reszta w przerażeniu rozpierzchła się dokoła.
Na chwilę przerwano nieprzyjacielskie kroki, lecz zaledwie zdołali wędrowcy nabić ponownie swe fuzje, już Indjanie uszykowali się do nowego ataku. Błyskawicznym ruchem zeskoczyli z koni, jedną ręką schwycili za tomahawk (siekiera wojenna), drugą za włócznię, i pieszo, w szalonym pędzie, natarli na podróżnych. Na czele biegł olbrzymi Indjanin, pomachując siekierą; dążył on wprost na Wituh, i już miał go w czaszkę ugodzić żelazem, gdy Tomasz z zimną krwią zmierzył doń i celnym strzałem położył trupem. Reszta podróżnych również nie zmarnowała swych nabojów: kilku Indjan, rannych śmiertelnie, padło na ziemię. Pozostali przy życiu, widząc taką klęskę, pierzchli w popłochu z pola bitwy i w ucieczce szukali ocalenia, pozostawiając ośmiu zabitych towarzyszy. Podróżni nasi żadnych strat nie ponieśli.
Odpocząwszy po bitwie, udali się śpiesznie w drogę do mieszkania Wituh; należało się bowiem obawiać, iż Indjanie nie dadzą za wygranę, lecz, rozwścieczeni porażką, wrócą wkrótce w zwiększonéj liczbie.
Gauchosi budują zwykle swe chaty z gliny; otoczeni zaś ciągłemi niebezpieczeństwy, umacniają je tak, że są podobne do małych forteczek. Budowę otacza szeroki i głęboki rów, po obu stronach którego rozrastają się gęsto kaktusy i krzaki cierniowe. Wituh posiadał niezliczone stada wołów, do których trzymać musiał aż ośmnastu pasterzy. Chata jego była piękniejszą od chat innych gauchosów, zbudowaną była z kamienia, a dach jéj, podług zwyczaju tamecznego, krytym był darnią i korą drzewną.
Rodzina Wituh składała się z żony jego i dwunastoletniego syna. Gdy konie zbliżyły się do chaty, spała jeszcze, pogrążona w śnie głębokim; lecz na szczekanie czujnych psów zbudziła się żona gauchosa. Przestraszona, zerwała się z łoża, lecz uspokoiła się, gdy usłyszała głos męża. Wituh, przywitawszy się z nią, przedstawił jéj Tomasza. Natychmiast zastawiła wieczerzę, przy któréj z wielkiem zainteresowaniem wysłuchała opowiadania o ciężkiéj walce z Indianami jaką podróżni stoczyć musieli w pampasach. Wituh nie przepomniał przy téj okoliczności pochwalić przed żoną odwagę Tomasza, przedstawił go, jako swego zbawcę, i utrzymywał, że zwycięztwo, jakie odnieśli, należy głównie zimnéj krwi i męztwu Tomasza zawdzięczać.
Następnego dnia i nocy cisza panowała zupełna; nic podejrzanego nie można było dostrzedz na widnokręgu. Lecz na trzeci dzień, słońce nie zdążyło skłonić się ku zachodowi, gdy rozległ się niedaleko chaty Wituh dziki okrzyk wojenny Indjan. Z przestrachem zerwali się mieszkańcy chaty i w jednéj chwili przygotowali się do boju. Kilka strzałów z wierzchołka dachu powaliło dwóch z atakujących Indjan. Tem zaciekléj posunęli się pozostali do szturmu. Wituh wszakże wraz z Tomaszem i dzielnymi peonami nie przestawali razić ich ogniem ze strzelnic, wywierconych w dachu. Mogli oni ztamtąd doskonale mierzyć, nie wystawiając się wcale na ciosy nieprzyjacielskich grotów, Indjanie stracili już ośmiu zabitych, wielu również poniosło mniéj lub więcéj ciężkie rany; nie przybliżyli się wszakże dotychczas ani o jeden krok. Gotowali się już do ponownego ataku, gdy niespodzianie od strony pampasu zagrzmiał znów okrzyk wojenny, który z kolei Indjan napełnił trwogą. Gdy w wielkiem pomieszaniu zwrócili swe konie w stronę, zkąd się rozległ okrzyk, dostrzegli oddział jeźdźców, mknących, jak strzała, z pomocą oblężonym. Dzicy wojownicy, zdjęci panicznym strachem, nie czekali już na walkę, lecz niepowstrzymanym pędem pomknęli w stronę przeciwną, zostawiając zabitych i rannych. Pasterze, gdyż oni to byli, posłali za nimi kilkanaście strzałów; poczem wszyscy zgromadzili się chacie Wituh. Peonowie rozniecili potężny ogień, i żona Wituh poczęła się krzątać koło przygotowań do objadu. Gdy objad był gotów, rozłożyli się mężczyźni, zajadając soczystą pieczeń, wokół ognia i zagaili walną naradę. Wituh podał wniosek, iż najlepiéj byłoby uprzedzić krwiożerczego wroga, napadając na niego samego. Radził on zwołać wszystkich gauchosów i pasterzy pospołu, by wspólnemi siłami znieść dzikie hordy indyjskie. Wszyscy jednogłośnie zgodzili się na to. Udano się na spoczynek, a nazajutrz wczesnym rankiem popędzili peonowie na swych szybkich rumakach w najrozmaitszych kierunkach do siedlisk gauchosów, by ich zaprosić do wspólnéj wyprawy na Indjan. W niedzielę zrana, ściągnęła z pampasów do chaty Wituh znaczna liczba uzbrojonych mężów. Odbyła się rada wojenna, wskutek któréj już z zapadnięciem zmroku kilkuset zbrojnych jeźdźców wyruszyło ostrożnie w pampasy. Tomasz z garstką gauchosów pozostał na straży przy rodzinie i chacie Wituh.
Po dwóch dniach nad ranem wpadnięto na trop Indjan. W południe wszczęła się mordercza walka, która się ukończyła zupełną porażką hord rozbójniczych. Mała tylko garstka zdołała ujść żywcem, resztę w pień wycięto.
Po paru dniach wrócili bez żadnych już przeszkód do Buenos Ayres. Radość wuja, gdy ujrzał siostrzeńca, wracającego cało i zdrowo, była nieopisaną.
Wituh począł naówczas opowiadać, jak odważnie zachowywał się Tomasz w walkach, jakie musieli stoczyć w pampasach z Indjanami; przysięgał on, że nigdy nie zapomni, iż w potyczce życie mu uratował.
Po tygodniowym pobycie w domu Warrena, począł się Gauchos gotować do powrotu. Uściskawszy dłoń Warrena i przycisnąwszy do piersi Tomasza, skoczył na konia, spiął go ostrogą i znikł wkrótce z oczu przyjaciół.
Tomasz lat kilka spędził w domu Warrena, nie doznawszy żadnych osobliwszych przygód. Interesa handlowe szły pomyślnie, do czego się on sam nie mało przyczyniał. Lecz na ziemi nic stałego niema; szczęście wiecznie trwać nie może.
Na wiosnę 1817 roku Wituh pędził przez ulice Buenos Ayres, kierując konia ku domowi Warrena. Na progu powitał go Tomasz ze smutnem obliczem i głową pochyloną.
„Bądź pozdrowiony, kochany przyjacielu!“ zawołał doń wzruszonym głosem. „Dzięki Bogu, żeś zdążył w porę, będziesz się mógł pożegnać z biednym moim wujem.“
Łzy stanęły w oczach Wituh; rzuciwszy cugle konia w ręce peonów, wszedł pocichu po schodach i wkroczył do pokoju konającego starca. Usłyszawszy obce kroki, otworzył starzec oczy; gdy poznał Wituh, uśmiechnął się doń przyjaźnie; usta jego z trudnością wydały słowo: „Wituh!“ poczem spokojnie skłonił głowę i skonał.
Wituh odprowadził zwłoki Warrena na miejsce wiecznego spoczynku, poczem kazał sobie zaraz konia osiodłać. Nigdy jeszcze rozstanie się z Tomaszem nie było dlań tak ciężkiem, jak wówczas; kiedy w towarzystwie swych peonów, milcząc, przejeżdżał przez miasto, zdawało mu się, że widzi je po raz ostatni.
W istocie, widział je po raz ostatni. W kilka miesięcy po śmierci Warrena w walce, jaką ponownie musiał stoczyć z Indjanami, ugodziła go śmiertelnie strzała; ostatniemi słowy, z jakiemi się zwrócił do swoich peonów, było pozdrowienie dla Tomasza.
Czytelnik łatwo może sobie wyobrazić, z jakiem uczuciem przyjął Tomasz wieść o śmierci Wituh. Długo jeszcze prowadził interes, objęty po wuju; szczęście i nieszczęście nieraz zawitało w jego progi, lecz pamięć o dzielnym Gauchosie nigdy nie wygasła w jego sercu. —