<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Gazda halny
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 1
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GAZDA HALNY


Szedł wieczorem Jędrzej Pazdur w góry, jak często bywało; bo on rad swoje gazdowstwo nocami obchodził.
Miał on gospodarstwo dość spore we wsi, w Cichem, pod czternaście korcy pola, półtora morga lasu, chował krowy i konia, ale nie to go cieszyło; hej, jego cieszyło inkse gazdowstwo, hań w górak.
A nie był to ten kierdelek owiec, co się mu pasł w Małołące, nie, ino to były te góry, ten smrekowy las, ta woda, a kosodrzewina po upłazach.
Dziwowali się temu ludzie i mieli go za przygłupiego, bo on mało co kiedy o roli, albo o bydle radził, tylko cięgiem: co się ta we Wiérchcichej, a co się tam w Jaworowej Dolinie dzieje?...
Idzie Jędrzej, patrzy do światu, noc była jasna, miesiąc wyszedł z za Koszystej; w pełni był. Zajaśnił się na lesie pod Żółtą Turnią i pyta się Jędrzeja: Ze po co ześ haw prziseł tak nieskoro, Jędrek?
A on mu odpowiedział:
— Bo jo jest halny gazda...
Idzie w górę do Zawratu, ku Pięciustawom, a myśli sobie: Hej miły mocny Boze! Jako się im téz ta bez zime gazdowało przeze mnie?! Kosodrzewiny popod Wołosyn cy téz przybyło kielo telo?... To to jego gazdowstwo najmilsze. Wonieje to, a do słonka się iskrzy, jak złote.
Przyległ na chwilę, zadrzemało mu się. A tak się mu śnije, że się naokoło niego wszystko, wszystko staje zielone, jako na wiosnę bywa, kiedy się ziemia poczyna weselić.
Obudził się, chłodny wiater ku ranu; przejaśniła się noc, tylko w Kościelcu po pod turnie gruby cień.
Wstaje Jędrzej, przetarł oczy śniegiem, rąbie stupaje do przełęczy, stanął na niej.
Prawie namieniało na świtanie.
Patrzy się: wiérchy takie jak ze mgły, gdzieś tam od Lodowego przebiela, rózeje świat. I wyszedł taki skrawek światła, jak żebyś skrzele od białego kapelusza wystawił. Patrzy Jędrzej, ono się dźwiga to światło, taki obłoczek różany, leciuteńki, cihućki. I wyjechało takie słońce, jakoby się porosiło kasi w dolinak, jakieś mokre, wilgotne, wypłynęło tak do pół z poza turni i pyta się: Ze po co ześ ty haw prziseł Jędrek, tak rano?
A on mu odpowiedział:
— Bo jo jest halny gazda.
Wziął się potem na dół ku Pięciu Stawom.
Lepiej mu się szło, niż do Zawratu, bo od południowej strony śniegi już wytajały, mało gdzie co zawadził, zbiegł wartko ku stawu Pod Kołem. Zamarźniony.
— Nic tu po mnie — myśli Jędrzej. — Niek se ta lód gazduje, kie je taki sparty. Telo jego.
Spojrzy dalej — hej! Wielki Staw się czerni między skały.
— Stowecku! Stowecku! — woła Jędrzej — Tuś?!
A ono mu tak zaszumiało z tej wody:
— Hej, gazdo! Witojcie! Nie było wos téz downo!
— Jakoz ci się ta drzémało pod lode? — woła Jędrzej.
A staw mu gwarzy:
— Dobrze. A tak się mi śniło, co syćko bedzie zielone.
— Ej tak i mnie! — mówi Jędrzej. — A radeś, ze ci ku niebu widno?
— E! Dy to u mnie tak, jak nowonniejsy kwiat! — mówi Staw.
I tak tam oni radzili do siebie.
Poziera Jędrzej: rozwidniło się, świetleje po niebie; słucha — idzie po kosodrzewinie szum, pocieplał wiatr.
Bedzie jehał śnieg — myśli se Jędrzej.
A tu ono tak gra od turni, jakosi tak, że się Jędrzejowi gardło ścisnęło i łzy mu do oczu naszły.
Wyciąga ręce ku Wołoszynowi i krzyczy:
— Hej! gazdowstwo moje kohane! rodzone! prześlicne!...
Pogląda po Wielkim Stawie, pogląda po Przednim, aż się zadziwował: Kiele som téz!
A Siklawa huczy mu, wali się grzmotem ku Roztoce, i potoki lecą z Wołoszyna, a taki z nich szedł śpiew, jak z dzwonków.
— Wody mom dość — mówi.
Weźmie kosodrzewiny kitkę w rękę, pomacał.
— Piéknie zrosła. Nagodziéł Bóg urodzaj, nima co pedzieć — mówi. — Wiaterek wiał, oduhował, toz to rosło, jak zyto. Ino by trza ten śniég pouprzątować dolinami, ale to się ta wartko zrobi z wiesnom. Turnie się juz téz pozwydobywały kielo telo ze śniegu, śmiejom się do słonka, jak nowe...
Gdzie spojrzy, wszystko jego: tu wody, tam góry; świecą mu się stawy, zieleni trawa, oczyma ledwo objąć może to swoje gazdowstwo.
Wszystko wydało mu się po myśli.
— Bogatyk jest — rzekł. — Tu mi się w Pięcistawak, dziękować Bogu, wydarzyło tego roku dobrze.
A potem się Jędrzej zabrał ku Miedzianemu, na Śpiglasowe Pérci.
Zestraszył kozy. Rad widział Jędrzej kozy, ale go to mierziało, że się go bały.
— Dyabłaście wy zjadły kany dziś! — mówi im — Dy wom nic złego nie robiem, cegoz mi się boicie?
Zasmuciło mu się serce, że się go te kozy boją, na jego gazdowstwie. Tak, jako zające w kapuście! — pociesza się.
A nad Stawami wyszedł dzień i przezłociły się ciemne turnie Murów Liptowskich.
Jasność zalała dolinę, rozwidniło się wokrąg, co jaze cud radość!
— Hej! grajom téz wody do słonka! Ciepło im, ciesom się — myśli Jędrzej.
Cud! radość!
Obrócił się na pérci plecami ku Miedzianemu, ku śniegom, i patrzy: woda gra, mieni się, telo na niej farby, jako w tęcy, a wiatr leci doliną, rozpiął skrzydła, topi śniegi, aż się zażółciły po pod Krzyżne. Gdzie już pierwej stajały, trawa rośnie, zieleni się, młodziutka, wiosenna, a potoki się z niej sączą na dół strugami, jak pręgi szklanne. Jakisi idzie młody dech dolinom, jaze duch w cłowieku rośnie!
Takie to było prześlicne Jędrzejowe gazdowstwo...

∗                    ∗

Już go nie opuścił.
Tego dnia, kiedy wieczór nastał, wielki księżyc po pełni, wyszedłszy nad wierchy, zaświecił już na czerniejących pośród śniegów co stromszych skałach; i potem począł wolno oświetlać zanurzone w mroku straszliwie puste doliny, zaćmiewając się tu i owdzie na turniach i w żlebach, jakby się światło błąkało w bezdrożach. Szumiały w ciemności nocnej wody, bo już mróz nie ścinał ich lodem. Pustkowia zaumarłe napełniły się żywem, ciepłem powietrzem. Zdawało się, że się wzrusza coś w górach. Już nie było zastygłego spokoju zimy — szła wiosna.
Kiedy blask księżyca począł spływać po białych upłazach Miedzianego, nagle olśnił głowę i ramiona Jędrzeja Pazdura, wystające ze zwału śniegów.
Musiała się oberwać lawina ponad nim i przysypała go w pędzie. Śnieg utknął w głazach pośród których Jędrzej stał i nie zniósł go niżej, a tylko ogarnął po ramiona tak, iż tkwił w nim twarzą obrócony ku przestrzeni. Mdlejące już, nieprzytomne otwarł Jędrzej oczy na księżyc. Ciepły wiatr gnał deszczowe obłoki; huczały strumienie wiosenne — usłyszał. Nie czuł bólu, nie czuł śmierci. Popatrzył jeszcze raz dookoła zaszklewającemi się oczyma. Hej! wiesna idzie — szepnął — syćko, syćko bedzie zielone...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.