O wójtowej Marynie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł O wójtowej Marynie
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 1
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
O WÓJTOWEJ MARYNIE.

»Ta wójtowa Maryna hodzi sama do młyna,
A ze młyna du domu, nieda monki nikomu«

śpiewywali o Marynie Krużlowej z Rogoźnika, a potem przyrosło jeszcze drugie tak:

»Ta wójtowa Maryna hodzi rada do młyna,
A wójcicek Macicek pokozoł jéj hodnicek«...

ale to później, po weselu, bo on jej istotnie pokazał, jak trzeba chodzić po świecie.
Była to dziewka, jakiej nieprędko drugiej w okolicy. Czy w Ludzimiérzu na odpuście, czy w mieście, albo w Czarnym Dunajcu na jarmarku, niebyło chłopa, coby się za nią nie obejrzał, nie było baby, coby się jej nie przypatrzyła świdrem. Wysoka, prosta, głowa do góry, brwi, jak żeby uczernione, wysoko nad oczami, gęste, grube i połyskujące, czoło gładkie, oczy szafirowe ogromne, nos prosty, usta czerwone, małe, broda okrągła, włosy czarne, świecące, jak żeby kto je wypolerował, a tak wielkie, żeby się okryć niemi mogła, jak zapaską. Dopieroż te kolory na twarzy przypalonego rumieńca na smagławej skórze, dopieroż ta szyja wysmukła, bujna, te piersi, co tak jakoś zuchwale pod gorsetem tkwiły, aż drżenie brało patrzeć, to wcięcie w pasie prześliczne, te biodra odsadzone, gibkie, pełne, a całe ciało, jakby z miękkiego żelaza urobione. A głos!... Kiedy zaśpiewała, zdawało się, że świat stopnieje... I kiedy szła, to choćby ciżba była największa, nie potrzebowała mówić: pąkcie się! — każdy się jej ustąpił, tylko spojrzał.
Ale ono się ta jej i tak znaczyło...
Bogata to była dziewka, pyszna, zuchwała i nieużyta. Ojciec, wójt, stary Bartek Krużel, co się do niego nazywało do Białego Marcina jeszcze z dziadka, wdowiec: ją jedyną miał i nic za nią nie widział. Było gruntu z pięćdziesiąt morgów, lasu z pięć, gazdowstwo strasznie grube i młyn. A to Marynisko, żeby kto krapki mąki nie ukradł, ciągle pilnowało młynarczyka i cięgiem do młyna chodziwało, aż jej zaczęli śpiewać o tej robocie, ale do oczu nikt nie śmiał. Bo takie oczy miała, jak żary rozpalone, tak, jakobyś we wodzie ogień roziskrzył. Kiedy spojrzała na człowieka — chyba, że mu siedmdziesiąt lat było, żeby go nie przejęło do szpiku. Jeden parobek z Ostrowska co z winem jechał, kiedy ją zobaczył, oparł się o wóz plecami i stąpić przez chwilę nie mógł, a mowę to mu całkiem odjęło, tylko usta otworzył. Ona się uśmiechnęła i przeszła mimo, a on potem powiada: Dyablica się za babę przyoblekła, cy jako?! Ale kieby takie w piekle były, fciołby jo hań gorzeć po same usy!...
Nieradzi ją ludzie widzieli za nieużyczliwość i za pychę. Było jej już dwadzieścia lat, ale się wydawać nie chciała, ani nikt nie słyszał, żeby jakiego kochanka miała. Nikt się nią nie pochwalił.
— Nie bees się to wydawać, Maryna? — pytała się jej ciotka.
— A jest haw wtóry godny ku mnie? — odpowiedziała.
— A wis, jako to śpiéwajom:

»Cemuz ty dziéwcyno niekces na mnie patrzyć?
Jak jo cię nie weznem, nie weźnie cię ślakcic!«

— A niesłyseliście ciotko, co opowiadoł stary Budz, jako to królewic przyjehoł ku kołodziejównie?
— Bojki! Coby cię nie to królewic, ale jaki sprosty górol nie przespał!
— Niedocekanie wase!
Ale jej się oczy zjarzyły i zęby ścisnęły, boć przecie w takiej dziewce grała krew! Ino ją ta pycha, ta podufałość trzymała, jak na łańcuchu. To to wolała ścierpieć i odrzec się, za czem dziéwkom dusza do gardła lezie, aż im dech zapiera, niż tej natury swojej popuścić. Takie to było.
I dopieroż musiało się stać, że się ten Jasiek Mosiężny Muzyka z nią spotkał...
A to tak. Nie mógł on się odżalić Chochołowskiej Marysi, w której się kochał, choć już lat parę zbiegło, może ze trzy. Nie szedł więcej w Kościeliska, nawet się mało co po Zimnem, albo Skalnem, jak to je nazywają, Podhalu włóczył, ba się więcej doliną wsi trzymał. I już nawet mniej grywał, tylko się więcej robotą trudnił, ciesielką i przy traczu, ale kiedy grał, to jeszcze sto razy piękniej, niż przedtem. Dość powiedzieć, kiedy go cygani węgierscy do bandy chcieli, co nawet w samym Budzynie i w Peszcie grywali. Nie chciał.
Dowiedział on się, że u Gąsiorka w Rogoźniku robota przy drzewie jest: zgodził się.
Tu dziéwki, baby rade, bo już o nim słuchowały, (jak to o tym Janicku, co taki słynny z urody był, a tak smutno dla nieczułej dziewczyny skończył), że to muzyka, jakiego niema drugiego we świecie. Ale tak powiadali, że on przez te trzy lata nijakiej sprawy z żadną kobietą nie miał. To i tam, w Rogoźniku, tak na te Rogoźnicanki patrzał, jak na gawrony na smreku. Tyle go obchodziły.
Niedługo to jednak trwało. Powiada mu Kuba Gąsiorek, ten, co tracz miał:
— Wis, Jasiek, kiebyś taki dobry był, a zaniós jarcu do Biołego Marcina zemleć.
— Dobrze. Zaniesem.
A stary Gąsiorek się przyśmiechuje i pyta: Widziołeś młynoreckę?
— Ze wtorom?
— Wójtowom córkę?
— Nié.
— No to się waruj, bo cię zji.
— Ej, kie mie ta do siela nic nie zjadło, to mie ta juz i nie zji.
— Waruj się! mówiem ci. Scepon Symcyków z Ludzimirza do Peśtu bez niom wywędrował, Kuba Gąsiorek, haw naski, Rogoźnicon, pije tak, co ani rady, Jahymiak Wacław, ten Kasin, tak, jak ogłupioł. Jo som, hociek stary, kie jom widzem, to jaze mi gro w usak! Bucna dziwka, jak las!
— Nie bojem się.
— Cy mos co od uroku?
— Mom.
Tu stary Gąsiorek ogromnie się rozciekawił. Nachylił siwą głowę z długiemi kędziorami i pozaplatanemi warkoczykami od skroni, ku Jaśkowi, i pyta się: Ze co? Ze co? Coz mos? Nie przezdradzem cię. Powidz mi!
— E co ta mom to ta mom — nic wom potem.
— Nosujes przy sobie?
— Wse nosujem.
— Ka? W opasku?
— A moze to i być, kieby ino dość syroki był.
— Jakoz to? Nie rozumiem?
— Hej ojce, wicie — — kieby taki syroki był, coby serce przykrył. Kaz ten jarzec?
Popatrzył na niego stary Gąsiorek, pyta się:
— To się na serce przykłado?
— No.
— Jakze to? Przylepio się? Cy je jaki ploster?
— Nie przylepio się, ba trza połknonć, coby do serca wlazło — mówi Jasiek.
Stary Gąsiorek przykrzywił głowę: Jakosi cudnie mówis — powiada — A ukozes mi to? Cy byk i jo nie połknon?
— Ej, musielibyście jaze w Kościeliska jehać, coby uwidzieć, jakie to.
— Tam je stela?
— No.
— A wtoz ci to doł?
— Coz się ta telo ozpytujecie! Kaz to zboze?
Stary Gąsiorek pomilczał trochę, potem się rozśmiał i rzekł: Rychtyk — co się ozpytujem, kie jo mom haw na głowie nolepse odcynienie na wselkie uroki.
I pogłaskał się po siwych włosach.
— Podź, Jasiek, wsujemy jarcu do worka.
A w Jaśka Muzykę w chwilę potem jak żeby piorun trzasł.
Idzie, niesie worek na plecach, przychodzi ku młynowi, a tu przed młynem stoi Maryna wójtowa.
— Do młyna? — pyta się.
Popatrzał Jasiek na nią, nogi mu się ugięły, zbielał na twarzy, choć godny worek na plecach dźwigał. Tak w niego uderzyły Marynine oczy, jak błyskawice.
Ona się tylko uśmiechnęła, że ledwo przemknęło po wązkich wargach, i patrzy na niego z góry, śmiało, a on tak przed nią przychylony z tym workiem.
— Podź — mówi — odbieremy.
Oddał Jasiek worek młynarczykowi mleć.
— Tyś niepili, nietutejsy? — mówi Maryna — Tyś ten muzyka Jasiek od Gąsiorka?
— No.
Nie dwoi mu nic, tylko tak do niego mówi: ty, jak do pasterza.
— Przydź jutro rano po monkę.
— Przydem.
Chciał jej powiedzieć: Ostańcie z Pane Boge — ale ona się nie spojrzała już więcej na niego i poszła od młyna przez łąkę ku domowi.
Zabrał się i Jasiek wracać.
A tu jak zadzwoni Marynin głos!... Jak się rozlegnie po powietrzu:

»Lelijo, lelijo, zkądeś się tu wziena?
W dolinak urosła, w górak się ozwiła...«

»Daj mie, matko, daj mie, kie ludzie pytajom:
Kie lelijo kwitnie, wtedy jom targajom...«

Daj mie, matko, daj mie, kim mi krasa minie — —
Wte lelijo wonie, kiedy się ozwinie...

Daj mie, matko, daj mie, bo jo jak w polu kwiat:
Wiater mie oderwie, poniesie mię we świat...

Ani, matusicko, nie bedzies wiedziała,
Ka ci się lilijka z ogródka podziała?...

A to tak śliczny śpiew był, tak słodki, tak cudny, jakżeby dziecku do snu.
I nie mógł ten Jasiek Mosiężny pojąć, jak potrafił z takiej dziéwki, co się widziała taka zuchwała i pyszna, taki miły, taki pieszczący głos wyjść? Przebiło go to na wylot przez serce, bo przecie sam muzyką był i on to czuł lepiej, niż inni.
Idzie, ogląda się, a ta przez łąki sunie, w żółtej szmatce na głowie, w białej koszuli, w czerwonym gorsecie i w czerwonej zapasce na ciemnej spódnicy, taka mieniąca, jak sama łąka od kwiatów, a taka świetna, jak pochodnia. I zapatrzył się.
A ta śpiewa zdaleka, jeszcze słodziej, jeszcze śliczniej:

»Janickowa nuta hodzi po dziedzinie,
Jako te owiecki po kosodrzewinie«...

»Janickowe imię nigdy nie zaginie,
Jako se wirsku, tak se i w dolinie«...

Rozlega się głos, a jemu serce taje.
A ta śpiewa jeszcze:

»Przydź Janicku śmiało kie w okienku siano;
Kie w okienku słoma to matusia doma«...

Podskoczyło Jaśkowe serce.
Zaś ona, śpiewająca, znikła w wierzbowym gaju, co pode wsią rósł.
Jaśkowe serce drży, a on sobie myśli: Hej coby ta! Tak se ino śpiwała... Kaby taka dziwka ku mnie!... Ani się nie popatrzyła...
Tak sobie nie dowierzajęcy, szedł ku traczowi Gąsiorkowemu, a wszystko mu drgało na wnątrzu.


∗                    ∗

— No, jakze ta? — pyta się go Gąsiorek — Oddołeś ten jarzec mléć?
— Oddołek.
— Młynoreckę widziołeś?
— Widziołek.
— No i coz?
— Nic.
— Nic?
— Nic.
— Wybroniło cię to, coś połknon w Kościeliskak?
— Kaz som jest té deski, co my je mieli rzezać? — mówi Jasiek.
— Oho! — pomyślał stary Gąsiorek — Wybroniło cię ta wiera, kieś taki do roboty nagły! Idze jesce wypij by półkwaterek téj medycyny! — A głośno rzekł:
— Deski? Deski som jest nagotowione, ino biercie! Ale się mi tak widzi, co ci się dziś ręce bedom trzęsły?
Jasiek nic nie odpowiedział i poszedł deski rznąć.
Zaś stary Gąsiorek udał się wóz smarować kołomazią, bo się na jarmark do Nowego Targu wybierał, i kręcąc koła na osi, mruczał: Smiéłowanie Boskie, co to wej w téj dziwce za cary?! A nie ino w téj, ba cołke w kobitak! Co je to przecie, cy to ta głowa, cy to ta noga, cy co inkse, cy syćko wroz? Ale kiebyś dopod, tobyś zjod. Hej cóz, kiek wej juz stary! Siedemdziesiont mi mineno na Jakóba... Ej, kieby mi się tak by dwaścia roków wróciło!... Ale cok juz przezył, tok juz przezył, co jek widzioł, to jek widzioł, widziołek i Antośkę Kurnotkę i Kasię Długopolską i moja niebozycka piérso zona fajna była i Kaśka Walka z Pod Brzegu, pojedna by ci była dobrze serce nie urwała od wątroby, ale jek takiej przecie nie widzioł, jako ta Maryna wójtowa. Słyhowałek ze staryk ludzi o wrózkak, co na skodę ludziom cyniły; takie to to musiało być. A kiebyk nie wiedzioł, cyja jest, kiebyk nie znoł jéj ojca, matki niebozycki, kiebyk nie wiedzioł, kie jom do krztu świentego do Ludzimirza nosili, wto jom trzymoł: pedziołbyk, ze wto wié co? Zkąd to między ludzi zlazło? Z jakiej płanety, lebo z piecary wysło? Jakiesi to corcie kwiaty się temu na wargi i na ocy zamieniły, bo ik tu takik na świat nijaka jesce baba nie wydała ze sobie... Haj... Wyonacyłek wóz godnie maziom, nie bedzie skrzypioł, nie będzie się Małgorzata prać znowa ode złości po siedzisku. Hej! Kiz mi téz dyasi przeklenci kozeli młodom babę brać?! Skaranie Boskie! Kieby mi się téz by dwaścia roków wróciło!... Wóla Boska...
Tak stary Gąsiorek, co tracz miał, mruczał do siebie, wóz ze strachu przed drugą żoną Małgorzatą gorliwie smarując.
A Jaśka Muzykę już roztapiało na wnętrzu. Rzeze deski, piłuje, a w oczach mu uroda Marynina stoi, a w uszach mu jéj śpiewanie gra. — Marysia Chochołowska, Marysia Daleka była, jak miód, a ta tu jako ogień. Zamamiła go śpiewaniem zrazu, przychlebiła mu się potem — ale na co? Bo że ona to nie bez przyczyny śpiewała, tego był pewien. Musiała go widzieć gdzie, w kościele najprędzej, musiał go jej kto pokazać. I takom mu śtukę pokazała!...
Nieszczęsny ten Jasiek Mosiężny takie serce miał: trzysta bab mu się mogło rzędem u szyi wieszać — on nic; ale jak na swoją utrafił — bądź zdrów! Już w nim ani żyły, ani żebra niebyło — wosk.
— Tu bez niom zginem! — myślał.
— A coby poprógować? — myśli znowu.
— Ej! Ty ta co ś niom wyprógujes! — mówi sobie — Nie twoje scęście!
— Tamek nimioł scęścia, moze mi tu Pon Jezus pobłogosławi...
— Nie takim On nie pobłogosławił, jakoś ty...
— Ej! kieby jom jesce uwidzieć!...
— Dy jutro pudzies po monkę...
— A Marysia hańta, Hohołowska?...
Lecz pamięć Marysi Chochołowskiej w trudnem, ale artystycznie wrażliwem Jaśkowem sercu spełzła nagle, jak obraz na deszcz wyniesiony.
— Marysia? Daleka?... Kieby mię była fciała... Ale przecie ona nikogo nie fce — nigda...
I to ogromne słowo przygasiło w Jaśku wewnętrzną, pozorną już tylko zresztą, rozterkę.
Tego dnia, wieczorem, w lipcu to było i pogoda iskrząca, długo Jasiek grał na piszczałce wierzbowej, bo on na wszystkiem grać umiał, siedząc na pniaku do rąbania drzewa na dziedzińcu, a stary Gąsiorek, leżąc na pościeli, mruczał do siebie: Piskoj, piskoj — — bedzies ty jesce lepi piskowoł, nie bój się... Dzieńkować Bogu, Małgorzata śpi... Fała tyz Bogu Nowyzsemu... Piskoj, piskoj — — juz ci dusa dziurami wirbowemi wyłazi — — patrzeć, ino ci bedzie po całym ciele hipkać, jak ptok po gałęziak... Ej, Boze doj, coby się Małgorzata by nie obudziła do rania... Kieby się mi tak dwaścia roków wróciło...
Ale Jasiek Mosiężny tej nocy mało co spał. Aż przed świtaniem usnął twardo i śniło mu się, że idzie procesya, a w tej procesyi Marysia Chochołowska — i odwraca ku niemu twarz — on z boku stał — i powiada mu: Ej Jasiu! Taki juz mój przeklenty los!...
I znikła, a jego tak coś cisnęło, jakby w przepaść leciał.
Nazajutrz idzie rano do młyna po mąkę, a czem bliżej, tem mu się goręcej robi.
Stoi Maryna we drzwiach.
— Niek bedzie pokwolony — mówi Jasiek i uchyla kapelusza.
— Na wieki wieków. Amen — odpowiada Maryna.
— Jest monka?
— Jest.
Sama mu ją odmierzyła, wydała, a co raz, to go niby nieumyślnie łokciem zawadzi, spódnicą muśnie. Niebardzo śmiał na nią spojrzeć, ale kiedy pojrzy — — jej oczy na nim, a tak jarzące, jako świéce przy ołtarzu. Ciarki po nim przeszły.
— Hej! Nie twoja tu robota! — myśli sobie.
Aż kiedy się już zabierać miał, powiada mu Maryna:
— Jasiek, wis, parobkak od koni wyścigała. Cybyś się nie zgodził do nas?
— Jo?
— Ty.
— Ku wom?
— No.
Patrzy na nią: stoi przed nim, jak zorza.
— Fcielibyście mię? Na prowdę?
— Ze ba hej! Cozbyk ci miała figle pléść!
Jaśkowi się aż jasno i ciemno naraz zrobiło w oczach.
— Zgodzem się.
— Podzieńkuj Gąsiorkowi. Sprowadź się do nas.
— Mówiliście z wójtem? z tatom?
— Tata ta sytko zrobi, co jo hcem.
— Od kiedy?
— Hoćby od dziśka.
Wraca Jasiek do tracza podziękować Gąsiorkowi, a Maryna siadła na progu i śpiewa:

»Pojźrem na jednego, pojźrem na drugiego:
Nimas ci tu nimas Janicka mojego«...

»Miłość moja miłość, miłość ta przeklęta,
Zamknęła mi serce na zelazne pęta«...

»Zbuduj jaskółecko na hali gniazdecko,
E pocies ze pocies to moje serdecko«...

Jaskółka na hali budować nie bedzie;
W tym moim serdecku wiecno załość bedzie...

Takie nuty biegły za Jaśkiem, tęskne, dźwięczne, rozpuszczone na świat, jak brzozowe gałęzie, jak migotliwe sieci pajęcze jesienne, i szumiały nad Jaśkową duszą i oplątywały ją, aż mu krew z nóg i z rąk do piersi zbiegała. Tak się głosiły za nim śpiewki Marynine.

»Kalina malina rosiła korale — —
Kohajze mnie hłopce, kohaj ze mnie stale...«

Z kaliny maliny zima spłuce cérwień,
Ale ty, hłopcyno, serca mi nie odmień... —

leciało za nim.


∗                    ∗

— Zji cię to dziwcencisko — gwarzy Jaśkowi stary Gąsiorek wypłacając mu zasługi.
— Niek ze mię juz i zji! Wiécie jako Janosik mówił, kie go umęcyli i wisać mieli? Kiedsce me upekli, to me uż i zjedzce! — odpowiedział Jasiek.
I nastał dlań dziwny czas.
Maryna, jak królewna, chodzi koło gospodarstwa i we młynie, a on koło niej, jak koło królewny. Nigdy słowa, nigdy nic. Schnie Jasiek, jeść niemoże, spać niemoże, morduje się, widzi mu się, że żeby jej spódnicę dopadł, toby z nią ślub brał — a tu nic. Tylko jej te oczy błyszczą, jak gwiazdy rozpalone, tylko te piersi w gorsecie chcą koszulę roztargać, tylko się te biodra kołyszą, jak fale na Rogoźniku. Odchodzi Jaśka całkiem moc nad sobą, rozbiera go tak, jak choroba.
Ale mu tak nieśmiało było, że kroku ku Marynie postąpić nie mógł na sobie przemóc. Więzgło mu wszystko w gardle i w piersi.
Aż raz, rano, myśli sobie: Co się tu bedem tropił! Cisnem to syćko i pudem w carty! — I tak postanowił.
I zdarzyło się, że przyszło podczas objadowania dziecko do Krużlów, taki malutki, trzyletni chłopczyk od Filomeny Komperdowej, krewnej nieboszczki wójtowej.
— Po coześ prziseł? — pyta się go stary Krużel.
— Po jabta — mówi dziecko.
— A rod mie widzis?
— Rod.
— A ten dziéwcynę lubis? — pyta się go wójt pokazując palcem na Marynę.
A chłopczyk powiada: Nie lubiem.
— Nie lubis mię? — pyta się Maryna.
— Nie lubiem.
— Ani troskę? Ani troseckę?
— Nie lubiem.
— Ani telecko? — i pokazuje mu koniuszek palca i uśmiecha się, a tak ślicznym, tak pieszczotliwym głosem mówi, że się zdawało Jaśkowi, że się fuksye na oknie pochyliły ku niej kwiatkami i słuchają.
— Ani telecko?
A chłopczyk myśli i powiada: Telecto.
Zaś Marynine oczy świeciły się, jak ciche gwiazdy pozachodnie.
I Jasiek Muzyka został przy wójtowych koniach.
I było raz tak, że młynarczyk zachorował i Jasiek go zastąpił; zepsuło się coś przy kole — naprawiają z Maryną. Czuje Jasiek na plecach swoich jej piersi wyniosłe, czuje jej oddech gorący na karku, czuje ją całą schyloną nad sobą. Myśli sobie: Nie wytrwom, niek co kce będzie! Obyrtnem sie, hycem jom bez pół, by roz pocałujem w té ustecka rózane, by roz przytulem ku sobie...
Ale mu odwagi brakło; bo on był taki: pierwszą lepszą dziewkę ujął nie pytajęcy, a co mu się podobało, to mu odejmowało moc. I tak przy sobie długo stali; jemu ręce dygotały przy naprawie koła, a jej się włosy niedobrze zaplecione rozsypały koło głowy i po Jaśkowym karku błądziły. Ale co sobie pomyślał: Niek co kce bedzie! Obyrtnem się! — to mu brakło tchu w piersiach, a w sercu odwagi.
Naprawili młyn. Zdawało się Jaśkowi, że Maryna jakoś dziwnie popatrzała na niego, nim wyszła.
— Ej, kiebyś była nie ta! — myślał gryząc wargi — Nie taka pikna, nie taka pysno, nie taka bogato!... Ej, kiebyś była nie ta!...
Ej! żeby była nie ta.... Żeby choć taka piękna, taka pyszna, ale nie taka bogata... Cóż ona przedewszystkiem pomyśli? Że mu te pięćdziesiąt morgów pola, te pięć morgów lasu, te konie, te krowy, te owce, ten młyn więcej jeszcze niż ona sama pachną. I spojrzy na niego tak, że on by tego nie zniósł...
Prawdę mówił stary Stasiów Szymek Tyrała, że té muzyki to jakiesi cołke ine ludzie, że choć som jest dziwtóre i mądre, to jak się juz utrefi głupi, to cały dyabeł — boć przecie każdy, ktoby się z taką Maryną żenił, myślałby naturalnie przedewszystkiem o jej majątku, a potem dopiero o jej urodzie, i nie cudowałby się temu nikt, ani ona sama. Ale Jasiek był z tyk, co som nie jest mądre.
— Taka dziwka! — myśli — Som pon Józio Tetmajer z ludźmirskiego dworu, ten, co wirse piso, mógłby jom brać i pewnie by mu ociec, stary dziedzic pon Wojciech, co się po głowie prawom rękom gładzuje, a lawom za pas na kontusie zakłado, nic nie pedzieli...
Kieby była biédno... Ale tak....
Żeby go kto był z chłopów, albo bab mógł usłyszeć, jak tak rozmyślał, byłby mu był powiedział: Przecieś taki głupi, jak cap!
Wkrótce potem zdarzyło się, że Jędrzej Krużel, strycny ujek Maryny, wydawał córkę za mąż.
Gra Jasiek na weselu, przy nim sekunda i basisty basujący. Dziewki jak sarny, jak kwiaty, ale gdzie im ku Marynie!
Jasiek gra, a nie widzi nic, tylko ją.
Przyszedł na to wesele Maciek, syn dawnego wójta rogoźnickiego, Bartłomieja Fita, którego nazywali wójcickowym Macickiem, albo wójcickiem Macickiem. Właśnie on od wojska wrócił od ułanów, czerwoną miał czapkę na głowie, niebieski kabat na sobie; przystojny był parobek, zgrabny, tęgi i niebiedny.
Kiedy zakrzesał na drobną nutą rogoźnicką, to się widziało, że iskry piętami skrzesze, choć w kyrpcach był.
Do polki Marynę ujął — ej! kiedy się zaczęli nosić! Był on we Widniu i w Preśburgu i w Ołomuńcu, tam się z austryackiemi siacami, z czeskiemi holkami nauczył tańczyć. Na Marynę łuny biją, a ten ją w pół obiął, przyciska, po powietrzu nosi. A łuny biją i na Jaśka.
Poprosili do jedzenia. Noc była późna. Wyszedł Jasiek w pole, oddéchnąć, bo się i graniem zmęczył, ale to nic, ba się mu serce rozerwać chciało od żalu, od zazdrości, od bólu, od gniewu. Grał pod ścianą, grał, aż się włosienie ze smyczka sypały, a ten przyciskał, a ten nosił, a ten tulił ku piersi! Ej! tysiąc dyabłów zjadło!
Idzie koło takiej szopeczki małej i słyszy za ścianą taki głos szeptem:
— Musis!
A to mówił mężczyzna.
A drugi głos mu też szeptem odpowiada: Nie musem!
A to był głos kobiecy.
— Musis!
— Nie musem!
— Ba musis!...
Uśmiechnął się Jasiek, oddalił się, pochodził dobrze pół godziny po polu i wraca do wesela. Patrzy: ani Maryny, ani Macicka niéma.
Zimno i gorąco mu się zrobiło. Wyleciał z sieni, łap za kamień z pod nóg, ścisnął w pięści — a wtem Marynę spotkał. Poznał ją, bo światło z okien padało.
— Kaś była?! — pyta jej się i zastępuje drogę.
Wzdrygnęła się Maryna, zatrzymała się, potem chce iść dalej, a nie odpowiada.
Ale Jasiek już nie ustąpił. Chwycił ją za rękę, ścisnął, przybliża jej oczy do oczu:
— Kaś była?! Gadoj!
Szarpnęła się Maryna, zmarszczyła brwi, aż się jej zbiegły pod czołem, ale potem rękę w jego ręce wolno zostawi i mówi mu łagodnie: Puść mię, Jasicku, co ci się stało? Coz mi tak zastępujes, jak zbój, a przecie wiem, ze mię rod mos. No to ci powiem, kak była? Byłak doma buty przebuć bo mię gnietły té nowe.
— Nie byłaś w sópce?
— W jakiéj sópce?!
— W téj hań, przy sadzie.
— W ujkowéj?
— No!
— Nié!
Ścięła usta, ściągnęła znowu brwi. Zląkł się Jasiek, że ją zgniewa. Puścił, słowa nie rzekłszy. Weszli do izby; ona naprzód, on za nią.
Już siedział pod ścianą, już grał, kiedy znowu Marynę w ciżbie zobaczył. Blada była, nie tańcowała.
— Cemuz nie tońcys? — pyta jej się, kiedy koło niego blizko stanęła.
— Noga mię boli. Ognietło mi.
A wójcicek Macicek ciska mu w chwilę potem trzy szóstki do skrzypiec i śpiewa po góralsku:

»Mozes się pokozać dziwcę, kaś się skryła,
Cyjeś taka śumna, jakoś wcora była?...«

I tańczy z panną młodą.
Jasiek gra, aż struny zgrzypią, ten tak śpiewa, tamta nie tańcuje, pod ścianą blada stoi — — chce Jasiek grzmotnąć skrzypce o ziemię, skoczyć, porwać Maćka pod gardło — — ale to może on ino tak tylko śpiewał, może to nie oni byli, tyle dziéwek, tyle parobków na weselu, tyle się ich rozleciało koło domu podczas kolacyi — — i dzwoni mu i dźwięczy w uszach i w sercu jej głos: »Przecie wiem, ze mię rod mos... Byłak doma, buty przebuć... Jasicku«...

∗                    ∗

I nie wyszło cztery tygodnie, już miał być ślub wójcickowego Macicka z wójtową Maryną. Chciał Jasiek prasnąć wszystko, uciec w dyabły, ale co raz Maryna do niego: Zagros mi Jaśku na weselu...
I zostawał.
A Macicek przychodził do Krużlów dzień w dzień, zawsze wesoły, zawsze uśmiechnięty, zawsze rad. Raz, kiedy Maryna coś przy wieczerzy zuchwale odpowiedziała ojcu, powiada jej: Wis, Maryna, to se zapamiętoj: jakbyś mnie kie tak odpedziała, to byk cię tak wyrzezał tam, ka trza, co za trzy dni nie siędzies!
Zaświeciły się Marynie oczy — właśnie jedli kwaśnicę — odwiedzie rękę z łyżką i powiada: Ej! Byk cię teroz zaroz nie pacła w kufę!
A Macicek pięść w kułak: Pacnij!
Patrzą na siebie chwilę, spuściła Maryna głowę, wzięła się do jedzenia.
A stary Krużel, wójt, powiada: Tak trza, panie świenty. Kie baba do cie z grabiami, to ty do niéj z cepami, kie baba do cię z nozem, to ty ku niej z kosom. Tak trza, panie świenty! — Bo on ta takie miał porzykadło.
A w Jaśku Mosiężnym ginęło serce.
Ku nocy idzie on przez dziedziniec, a Maryna siedzi na pniaku koło obory i płacze.
— Cegóz płaces, Maryna? — pyta jej się z tkliwością i przerażeniem, bo ją pierwszy raz płaczącą zobaczył.
— Bo mie bedzie bił.
— Wto?
— Macicek.
— To się zoń nie wydoj.
— Jakze? Kie on fce.
— A to ty mozes niefcieć.
— Ni mogem.
— Zalubiłaś go?
— Nie — alek tak, jak zacarowana.
— Ty?!
— Jo...
Milczą.
— Tyś była wte w sópce? Na weselu?
— Jo...
Siadł Jasiek ciężko obok.
— Jo wiedzioł potem, jo cuł, ze to ty...
Maryna płacze.
— Maryna, słuchaj — mówi Jasiek po chwili — po coś mię ty haw godziła?
— Boś mi się widzioł.
— Jo?!
— Ty.
— Po coz mi ty to mówis — teroz?! Ponjezusie Nosłodsy!
— Widziołeś mi się... bez ten hyr, co o tobie po świecie seł. Gadali o tobie.
— A teroz?
— A teroz nic. Przepadło.
— Przepadło?!
— Na zawse.
— Cemu?! Bez co?!
— Boś mi juz teroz tak jak nic.
— Cemu?! Jo by ci przecie przy nogak lezoł, joby ci przecie wierny był jak pies!
Joby do tobie patrzył, jak do gwiazdy...
— Mnie się tyz to w tobie nie podobo; — miękiś.
— Tamten ci lepsy, co cie bedzie bił?
— Ale je hłop.
Złapał się Jasiek Mosiężny za głowę obu rękami.
— Maryna! Lepi mi było tego nie pedzieć!... Rany Boskie!
I kołysze nieszczęsną głowę i żałość go ogarnęła rozpaczna.
A ona mu powtarza: Miękiś był. Cemuześ mię nie hycił, cemuześ mię nie stusił pod garło, tak, jak on? Teroz jo jak zacarowana...
— Hej! To tak trza było! — mówi do siebie Jasiek Muzyka — Hej! To tak trza było!... A jo nie wiedzioł...
I wali się głową ku kolanom.
— Jesce kiebyś mię był wte, kiek ze sópki sła, tak nie puścił. Kiebyś mi był nie uwierzył, kiebyś mie był ku ścianie przypar, kiebyś mie był wycion! Aleś ty mię zaroz puścił, inok ci słowo rzekła. Ej! co za hłop taki?! pomyślałak se — mówi Maryna.
— Tobie bić?! Dyćeś przecie wiedziała, ze cię tak rod mom, jak życie własne! Więcyl!
— Nie wiedziałak! Myślałak se: lubić mię lubi, ale kieby mię kohał, toby się przecie ku mnie brał! A jo nie jest taka, cobyk piérso ozdzirała ku komu pazdury. — I Maryna podniosła dumnie swoją przepyszną głowę.
A Jasiek kołysał się w bólu: Hej! To tak trza było!... A jo niewiedzioł... A teroz co?
— Przepadło.
Nagle porwał się Jasiek: A cobyk go zabił?!
A Maryna: Toby cię zaparli do hereśtu, i powiesili, a hoćby nié, joby i tak nie posła nigdy za tobie — — mięko w tobie dusa, dziecięco, nie hłopsko.
— Jo na tobie tak, jak na królowom, patrzoł...
— A on mię po parobsku przyniewolił...
Pokiwał Jasiek głową. Hej Maryna! — rzekł po chwili — Przyniewolił ta i jo siéła dziwek. Aleś ty mi była za pikna i za stokrotnie miéła...
— Jakiesi w tobie dziwne serce...
— Dziwne. Coz teroz s nami bedzie?
— Nic. Jo juz straciła do tobie wolom. Miękiś.
Jasiek wstał.
— Bydź zdrowa!
— O nié! Musis mi na weselu grać.
— Za nic!
— Jasicku! Dy mię przecie rod widzis... Grał mi bedzies. Nie krzywdź mnie!
I Jasiék został i grał.
Grał trzy dni i trzy noce, bo takie wesele stary Krużel wyprawił swojej córce bogaczce. Grał tak, aż mu struny nie zgrzypiały, ale pękały, i cały nowy smyczek się zdarł. Grał tak, aż mu skóra z palców złaziła, aż mu się pięta od przytupywania poczęła obierać, a z włosów przez trzy dni i trzy noce woda się lała. Grał tak, aż się ludzie dziwowali, a jemu się zdawało, że mu dusza wlazła do skrzypiec i że on ją smyczkiem smaga, smaga i smaga, a mówi jej: miękaś! miękaś! miękaś!... dziecięcaś, nie hłopsko!...
Przez te trzy dni i trzy noce Maryninego wesela nie wziął do ust nic, prócz wina i wódki. Pił i grał.
Nad świtaniem trzeciej doby skończyło się to wesele i to Jaśkowe granie.
Nie pożegnał on się z nikim, niechciał już nikogo widzieć, rzeczy zostawił, tak, jak stał, ze skrzypcami tylko pod pachą, wychodził z Rogoźnika.
I spotkał starego Gąsiorka, jak koło płotu swojego chodził i żerdki nowe zakładał. Był i on na weselu, krótko, bo rad był, że tam Małgorzata została i że sobie bez niej w domu wypocznie.
Jasiek się nawet nie odezwał, mija go, ale stary Gąsiorek mu rękę na ramieniu położył.
— Nie pozdrówkos mię to nawet, starego? Ani Pana Jezusa nie pokwalis? Kaz idzies?
— Do światu!
— Do światu? Skrony tego wesela? A nie padołek ci: waruj się, bo cię zji. Ono cię wej i zjadło.
— Ostańcie z Pane Boge.
— Boze cię prowodz. Hej wis, ono cię wej to dziwcencisko i zjadło. Ale Macicek se ta ś niom rady do. Przypatrzył jo mu się dobrze. Fajny hłapik. Na takom to trza rzemienia od portek, a nie strun i smycka. Tyś mięki.
— Ostańcie z Pane Boge.
— Z Panem Bogem. Nie bydź markotny. Moze cię i Pon Jezus ustrzóg, bo tybyś haw przy niéj zginon.
Jasiek już szedł gościńcem, a stary Gąsiorek mruczał: Strasecnie cłek moze zgłupiéć bez kobiétę. I to się wej przecie fajne hłopcysko widziało, do rzecy i sprzętne do wsyćkiego, i ku trocu, i ku koniom i ku młynu, a grać to juz wiedzioł doimentnie. I tak go wej ono wyonacyło... Miłość... Hm... Cy to ta głowa, cy to ta noga, cy co inkse, co syćko wroz... Ale kiebyś dopod, tobyś zjod... Hm... Ej, kieby mi się by dwaścia roków wróciło...
Zaś Jasiek Mosiężny Muzyka szedł borami lasami ku Węgrom, a mówił do siebie sam: Ej głupi! Ej głupi! Nie trza ci się było obyrtnonć wte we młynie?! Małoś razy móg?! Dy sama cekała, dy sama fciała... Ej głupi! Ej głupi!...
Jaka to dusa we mnie?! Na mój prawdu, jo się jej som cudujem! Co nie fcem, to mi się w garście pcho, cobyk fciał, to nie moje, a co by miało moim być, to jo zaś nie uhycem, nie ujmiem... Cyk zacarowany? Marysi Hohołowskiéj nimógek brać, sponiewirałek się bez niom godnie; ten jek móg — przemarniłek... Hej! Cy to potę nie té gęśle mię urzekły? Cy nie ony mię wiedom, ka nic po mnie, a dusę mi zmiękcyły, co mi dziwka mówi: nie hłopsko twoja dusa, ba dziecięca!... Nimas, nimas przy nik scęścia! Hej! Cy nie ony mię urzekły?!... A kieby nie ony, toby mię béła ku koniom nie godziła... Gadali o mnie... Bez to!...
I taka go na skrzypce żałość wzięła, że podniósł rękę do góry, w której je trzymał, i chciał niemi o pień grzmotnąć — — ale potem przypomniało mu się, że to przecie wszystko, wszystko i jedyne, co na świecie ma... Że on niema nic więcej... Nic, tylko te gęśle i ten z nich hyr po świecie...
I zagrał, ale nie tę swoją nutę, ani nie żadną inną żałosną, tylko wyciął w struny smyczkiem, aż brzękły wszystkie naraz i zaciągnął czarnodunajecki marsz:

Hej idem w las — piórko mi się migoce,
Hej idem w las — dudni ziemia, gdy krocę,
Ka wywinem siekireckom — krew cyrwonom wytocę,
Ka obrócem ciupazeckom — krew mi z pod nóg bulkoce!...

Tak grając szedł ku Węgrom i już o nim więcej nie słyszeli swoi ludzie.
Mówili jedni, że ku bandzie cygańskiej przystał, co go przódziej zwerbować ku sobie chciała, inni, że się utopił we Wagu, inni, że się rozpił i umarł, a inni jeszcze powiadali, że się ze zbójnikami aż gdzieś w Siedmiogrodzkich górach stowarzyszył. Nikt nie wiedział na pewno.
Został po nim tylko hyr we świecie i ta śpiéwanka:

»Janickowe imię hodzi po dziedzinie,
Janicek zaginon, imię nie zaginie«...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.