Na Skalnem Podhalu T. 1/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Na Skalnem Podhalu
Podtytuł Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER




NA SKALNEM PODHALU



I






WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW. — G. GEBETHNER i SP.
1903



Panu Henrykowi Sienkiewiczowi
twórcy Trylogii

w dowód podziwu ofiaruję.


PRZEDMOWA.

Opowiadania moje »Na Skalnem Podhalu« nie są ani powtórzeniem oryginalnych opowieści góralskich, ani waryacyami na ich temat; są one snute wyłącznie z mojej wyobraźni. Co przenoszę charakterystycznego z ust ludu: notuję w przypisku: autentyczne; pieśni oryginalne, które słyszałem śpiewane, odznaczam cudzysłowem. (Psuję tem może zewnętrzną harmonię książki, ale nie chcę, aby uchodziły za moje kompozycye, gdy niemi nie są).
Sposobu wymawiania niektórych liter u Podhalanów nie mogłem uwidocznić tak, jakby należało, gdyż do tego musiałbym używać specyalnych naukowych znaków, których belletrystyka nie znosi. Kto zna gwarę podtatrzańską, będzie wiedział, jak trzeba wymawiać; kto nie, lepiej, żeby wymawiał trochę błędnie, niż zupełnie źle. Zresztą to mała rzecz. Podhalanie mają swój odrębny sposób wymawiania samogłosek w pewnych połączeniach (n. p. spocywa, tańcujęcy etc., należy wymawiać, jak Rienzi; syba nieco twardziej, niż francuskie si etc.); również mają oni całą ogromną ilość swoich własnych zwrotów (widziałek go iść, ty będzies moją być etc.); robią często błędy gramatyczne (nie obraził , przy koniowi etc.). Nie chcę mnożyć przykładów. Wymowa zresztą jest zmienna, jak i u inteligencyi. Ten sam Góral może powiedzieć: będziemy, bedziemy, beemy, bemy, budziemy; kce lub fce; wnet lub hnet etc. Nie chciałem, aby mój język był sztywniejszy, niż w naturze.
Jest nakoniec cała masa specyalnych podhalańskich wyrazów, którychby nikt z szerszej publiczności zrozumieć nie mógł. Gdybym n. p. napisał: Osotał się, nie sobkał mocki, hoć luto było słuhać, jak nad nim jojceli (opamiętał się, nie żalił się bardzo [nie jęczał, coś w tym rodzaju], choć litość brała słuchać, jak nad nim biadali); albo: pąk się końdek hore (posuń się trochę w górę); otukno mi było onacyć samemu po ćmie dolinami, kiek zamirknom (straszno lub smutno mi było iść [obracać się, wykonywać coś] samemu w nocy po dolinie, kiedy się zmierzchło). i t. p. i t. p. i t. p.: toby tego nikt nie zrozumiał. Otóż używam wprawdzie od czasu do czasu tych obcych reszcie polskiego języka słów, ale staram się ich nie nadużywać, aby czytania nie utrudniać.
Tu trzeba także zaznaczyć, iż góralskie je nie jest wcale ogólnem chłopskiem je zamiast jest, gdyż jest wymawiają oni wyraźnie (n. p. on je jest taki); jestto jakby wzmocnienie zaimka on, przy nim tylko stawiane (n. p. on je fainy cłek, lub on je jest fajny cłek); nakoniec, iż Podhalanie mają swoje specyalne dźwięki, od których lubią zaczynać zdanie: zej, zje, ze, oprócz ogólnie używanych e, hej etc.
Wiele jest zwrotów wziętych ze Słowaczczyzny, zwłaszcza z Orawy (n. p. na mój sto prawdu), wiele ztamtąd sposobów wymawiania i słów (np. cirny (czarny), tę jamu (jamę), hore (w górę), dołu (na dół) etc. Gdzie uważam za konieczne, daję objaśnienia w przypisku.
Artystycznem założeniem mojem było, aby rzeczy stworzone i opowiadane przeze mnie wyglądały tak, jakby się stały naprawdę i opowiedziane były przez chłopów. Drogowskazy miałem dwa: jeden, żem się między Góralami urodził i wychował; drugi: ich pieśni, których znam chyba tysiąc.
Mógłbym za motto położyć genialny dwuwiersz Goethego:

Wer den Dichter will verstehen,
Muss in Dichters Lande gehen...

Opowiadania moje są z czasów przeszłych, lat temu kilkadziesiąt, sto i więcej — z tej epoki, kiedy powstawać mogły dziś jeszcze śpiewane starsze pieśni, łatwo się dające odróżnić od nowych (przedewszystkiem dlatego, że nowe są wogóle bardzo liche i pozbawione charakteru). Była epoka, o której śpiewają:

»Pogniły jawory i limbowe lasy,
Ka się nom podziały starodowne casy...«

albo:

»nase dobre casy...«

Jaworów już jest bardzo mało, limbowe lasy dawno pogniły. Została o nich tylko pamięć.

Zakopane 2 grudnia 1902.



ZBÓJECKA CHAŁUPA


Pewnego razu, w początku listopada, straszliwy wicher halny, szalejący trzy dni i dwie noce, wyłamał tyle drzew w Tatrach, że miejscami całe ubocze gór zawalone były łomem smrekowym, z pośród którego tylko gdzieniegdzie sterczał buk, z przemrożonym czerwonym liściem, ostały na głębiej idących w ziemię korzeniach. Potem przyszedł deszcz, potem śnieg, a potem ku końcu listopada chwyciło nagle w nocy tęgie zimno.
W tę noc dwaj bracia Łuscykowie z Bukowiny, Józek i Staszek, Jędrek Kośla z Pardółowki i Hilary Pitoń z Kościelisk przybyli na polankę w głębokim lesie pod Koszystą. Szli oni z daleka, ze Spiżu i dość ciężko nieśli, obrabowali bowiem sklep żydowski nietylko z pieniędzy, ale i z rozmaitego towaru, z płócien i sukna, które się mogło dobrze żydom nowotarskim sprzedać, a nadto Kośla niósł na plecach sporą sarnę, którą mu się udało kamieniem w Białej Wodzie, trafiwszy w sam łeb, zabić. Na podziw on kamieniami rzucał, a jeszcze tę sztukę posiadał, że kucnąwszy i ująwszy się rękami za wielkie palce u nóg, potrafił na wysoki stół wyskoczyć. Biegał też tak, że chwyciwszy psa za ogon, mógł go ścigać, ile chciał. Nosił on przydomek Kośla Wartki, albo Goniec. Ale zwano go także czasami Horny Jędrek, niewiadomo, czy dlatego, że był bardzo dumny i wyniosły, czy też dlatego, że mało co w dolinie, a zawsze prawie w górach siedział. A może z obu powodów.
Miał on twarz jasną, jak słonce, pociągłą i zawsze uśmiechniętą, a skaleczyć człowieka znaczyło u niego tyle, co zamachnąć się ręką. Wysoki był i gibki, jak sosna. Dwie śmierci ludzkie miał na sławie.
Starszy Józek i młodszy Staszek bracia Łuscykowie, chłopy były tęgie, szerokie w barach, ogromnego wzrostu, smagłe na twarzy. Nosili włosy długie z kieckami czyli warkoczykami od skroni po ramiona, w kieckach zaś powplatane mieli szkiełka i świecidełka. Włosy mieli czarne, zawsze starannie smarowane masłem, a byczki młode brali na plecy, jak owce. Mieli zwyczaj, że sobie świecili na drogę podpalając jaką chałupę na kraju miasta lub dziedziny, gdzie rabowali w nocy. Dlatego nazywano ich Łuscykowie Jaskrawi.
Czwarty, Hilary, czyli Filary, Pitoń, z Kościelisk, chłop był średniego wzrostu, nosił zaś przydomek Przewijac, przedziwnie się bowiem umiał przekręcać pod ciupagę i różne sztuki potrafił dokazywać łamane. Blondyn był o kręconych włosach, niezrównany złodziej baranów i wołów po polanach, a przytem grywał na piszczałce, czem uprzyjemniał długie marsze i noclegi w pustkach.
Hersztem, czyli harnasiem tej bandy był najstarszy i najroztropniejszy Józek Łuscyk, wychowany w szkole nieboszczyków już Józka i Jaśka Nowobilskich, ze słynnego równie ze swej starożytności jak i ze zbójowania, sołtysiego rodu z Białki, których imiona zawsze ze czcią wspominał i często wieczne odpoczywanie za ich drapieżne dusze odmawiał.
— Niek im ta Pon Jezus siedm dwaścia ozbityk sklepów i troje śmierzci ludzkiej odpuści! Fajne były hłopy! — mawiał.
Staszek Łuscyk watrę na polance złożył, ale zimno gryzło takie, że trudno było wytrzymać. Księżyc jasno świecił, ogląda się Pitoń po powalonych drzewach, skrobie się w głowę i mówi:
— Hej, kieby to tak ś nik hałupa wyrosła! Byłoby się ka zagrzać!
Popatrzał na niego bystro Staszek Łuscyk.
— Wis ty, Filary, onaby tu mogła wyrosnąć wnet. Nie trza nic, ino pookrzesywać konary, pnie przykrócić i descek na daf. Przydałaby się taka hałupa i nieroz.
— E dy tu nie prec do traca w Poroninie po deski — odzywa się Kośla, podnosząc głowę z nad sarny, z której zdejmował skórę, a oczy mu się zaświeciły na myśl, że i w najtęższe mrozy nie koniecznie trzeba będzie siedzieć w ojcowym domu na Pardółówce.
— Wicie chłopcy, tak zimno, biermy się do roboty — mówi Pitoń. — Hoćby skrony zagrzanio.
Józek Łuscyk bardzo przychwalił zamiar. — Będzie się gdzie i nieraz przenocować, i bydlę, gdzie z pod Murania, w razie potrzeby, przetrzymać, i — Bóg to wie, co może być — i czas dłuższy, gdyby tak wypadało, poza ludzkiemi mieszkaniami przesiedzieć. Miał on dobrze w pamięci te straszne noce, które przed kilkunastu laty z Jaśkiem Nowobilskim w grocie Magórskiej musieli przetrwać, bo na nich hajducy niedzidzcy obławę, jak na wilków, zrobili. Odmarzły mu wtedy dwa palce u lewej ręki, które odciął siekierą.
— Takie to było, jak z drewna; połozyłek na pnioku, odcionek — opowiadał.
Pomysł chałupy w borze, przez który przedrzeć się mógł prócz nich i im podobnych, tylko niedźwiedź i wilk, wydał mu się doskonałym.
Nie trza będzie już śpiewywać:

»Na zielonym bucku listecki bielejom —
Ka się dobrzy hłopcy bez zimę podziejom?...«

— Som tez Pon Bóg nagodził drzewa i skoda zmarnić — mówił. — Pół roboty ubyło, bo nie trza rubać. Niekze by kielo telo daru Bozego nie zgnije.
Gdy więc Kośla zajęty był sprawianiem sarny, trzej drudzy jęli ciupagami okrzesywać konary i wiérchowce smreków leżących. Nazajutrz Staszek Łuscyk i Kośla poszli kupić desek w traczu w Poroninie i sprowadzili je pod las, w tajemnicy, dokąd je wiozą. W lesie trzeba je już było wlec, bo wóz nie miał którędy jechać.
Na wieczór przecie, wziąwszy się we czterech do roboty, deski mieli na miejscu.
Koślową sarnę jedli, wódkę, przyniesioną z Węgier, wyśmienitą borowiczkę, od której oczy bielały, pili, mieli gwoździe, młotki, cieślice, wszystko, co trzeba. Zmordowali się robotą, ale byli w doskonałych humorach i Pitoń już grał na piszczałce, a Staszek Łuscyk już się szykował do tańca, kiedy Józek się zamarkocił i rzekł:
— Ej, hłopcy, zabacyli my jedno. Piły nimomy. Jakoz bedziemy drwa rzezać, abo i deski?
Więc ponieważ kupować piły już im się nie chciało, bo dużo pieniędzy minęli, a pożyczenie gdzie w okolicy we wsi, zwróciłoby uwagę: Wartki Kośla i Staszek Łuscyk wybrali się zaraz w drogę i ukradłszy dwie piły w traczu, powrócili z niemi przed ranem.
Następnie Józek Łuscyk przeżegnał miejsce, na którem chałupa miała stanąć, uczynił sobie również krzyż na czole, złożył ręce i odezwał się w te słowa, z oczyma ku niebu:
— Panie Boze Wsehmogący, w Trójcy Świentyj Jedyny, Panie Jezusie Przenojświętsy ukrzyzowany, Duhu Świenty, Matko Boska i Wy wsyscy Święci Pańscy i Aniołowie, bydźcie nom na pomocy, coby sie nom robota wiedła i powiedła, coby przy nij ani ś nij nijakiego niescęścia nie było, ale Tobie, Panie Boze, na kwałę, ludziom na pozytek coby ta hałupa się wzniesła, a błogosławieństwo Boskie coby ś niom wse było, coby haw zoden s nos nie horował, coby nijakiej zdrady nie było, ani nijakie bydlę, koń, krowa, cy cobądź ze statku, cy to owca, dojka, jorka, abo co fce, niek bedzie, cy to ze Śpisa, cy ode wsi, cy kabądź indziéj ukradzione nie skapało, ale coby my się haw zdrowo howali, piniondze mieli i Twoje Boskie Imię, Ojce Przedwiecny, falili: tak nom Panie Boze w Trójcy Świentyj Jedyny i Ty Ponjezusicku Przenojświętsy dopomóz. W Imię Ojca i Syna i Duha Święntego. Amen.
Poczem niedługo chałupa na polance pod Koszystą była gotowa. Ludzie nazwali ją chałupą zbójecką.
I darzył Bóg jej budowniczym, zdrowi byli, pieniądze ludzkie mieli, ale i im przyszło na koniec kolejno, a niedługo.
Józek Łuscyk, herszt bandy i główny budowniczy, bo się najlepiej na budarce rozumiał, zawisł najpierwszy za żebro na haku w Mikułaszu Liptowskim i póty wisiał, aż zgasł i tam leży. Staszek, brat jego młodszy, umarł na zapalenie płuc, napiwszy się wody, zmęczony pościgiem straży celnej granicznej, gdy się z tytoniem ku Galicyi przekradał. Umarł we wsi. Pitoń urwał się u kraty wiśnickiego zamku, gdy uciekać próbował i, odpadłszy z wysokości, rozbił głowę na miejscu. Na cmentarzu wiśnickim pochowany. Wartki, albo Horny Kośla, ostatni zeszedł ze świata. Zginął on w Staroleśnej Dolinie przy niżnich stawkach od kuli spizkiego strzelca na polowaniu na kozy. Tam leży.
Pochował go śnieg, a na wiosnę orły ciało rozniosły.
Tak się czterej budowniczowie zbójeckiej chałupy skończyli.
Ale chałupa widziała potem wiele jeszcze rzeczy.
W niej odbyło się sławne, a tak tragicznie zakończone wesele Zośki Mocarnej z Kościelisk, ze słynnego z siły rodu Mocarnych, zapewne od tego przymiotu wiodących nazwisko, która najtęższych chłopów waliła, drzewa w lesie ścinała, a mając około lat trzydziestu stowarzyszyła się z bandą zbójecką Franka Topora Huciańskiego z Hrubego i stała się postrachem zatatrzańskich dziedzin murowanych. Nigdy ona nie zaznała uścisku miłości, bo się każdy bał z nią zespolić. Gdy jednak zasłynęła bogactwem z łupieży, a brała dobra zdobytego, ile chciała, bo się nikt z nią o to targować nie śmiał, chciwy, choć nie biedny Kuba Pitoń Jaśkowy z Molkówek w Kościeliskach, począł się o jej rękę ubiegać. Odradzali mu ludzie, a i ona sama mówiła: Kuba daj spokój, bo nie zdoles — ale on, łakomy bogactw, nie zważał na odrady. Że się Zośka nie bardzo chciała w kościele chochołowskim pokazywać, bo tam we wsi zamożnemu i szeroko spokrewnionemu gaździe, Michałowi Tylce, świeżo parę koni ukradła, przyszedł jej pomysł w dobrze sobie znanej zbójeckiej chałupie wesele odprawić.
Jechał tedy cały orszak weselny z pod lasu konno w głąb, ze śpiewaniem i muzyką. Na objuczonych koniach wieziono beczułki z winem i z piwem i cała puszcza odwieczna napełniła się gwarem, któremu wtórowało dalekie wycie niespokojnych wilków. Zośka wysypała na wesele talarów kotlik. Grzmiały pistolety i strzelby, zapalono watrę, której ogień bił pod same wiérchowce smreków, a łuną spłynął, jak pożar. Ale Kubie pękły ku ranu trzy żebra dolne, jedno z prawej, dwa z lewej strony, i tam, gdy go dla bólu wielkiego i bezdroża zawieść do rodzinnych Kościelisk na Molkówki nie było można, do trzeciego dnia skończył.
Pochowano go w lesie i postawiono mu krzyż, a długo słynęło przysłowie: Wzion się, jak Kuba Pitoniów ku Zośce Mocarnej.
Ona zaś żałowała go bardzo i mówiła, że nic nie była winna, że się z nim chciała obejść jak najostrożniej, ale ją na malućką kwilecką dojeno — i mos...
Tam też w zbójeckiej chałupie kryło się przed krzykiem i klątwą ludzką nieszczęsne rodzeństwo, Jaś i Teresia Słodyczkowie z Zubsuchego, ona lat siedmnastu, on dwudziestu, którzy się wbrew Boskim prawom i człowieczym instynktom zakochali w sobie i uciec z rodzinnej wsi i z domu macierzystego musieli. Tam maleńką dziecinę, zgasłą od zimna i głodu, gdy sami nim przymierali, pod starym smrekiem pogrzebli, a Jaś, który do szkoły w Nowym Targu chodził, korę z drzewa odłupał i następujący napis na tym nagrobku wyrył:

Haw spocywo
małe dziecko niekrzcone
umarło od mrozu i ze mace mlika
w piersi brakło
nie karz go Boze piekłem
bo ci przecie nic niewinowate
Amen.

Długo ten smrek z tym napisem stał, aż go piorun roztrzaskał. Różnie z tego wróżyli ci, co świadomi byli: jedni, że Bóg chciał dać poznać, że prośbę przyjął i, choć niechrzczone, dziecko do do nieba wziął; drudzy, że chciał pokazać, iż tak w ogniu piekielnym gorze, jak ten smrek zgorzał od piorunu.
— Bóg jako Bóg — mówiła stara Gadejka, ich stryjna — taki je, jako oreł po niebie. Wtoz wi, ka zamyśli? Nie przeciwi mu się hmura, ani dysc. Ka fce: poleci. Taki tyz i Pon Bóg — ślebodny.
Tam w zbójeckiej chałupie, Wojtek Samek z Zakopanego, zacięty strzelec na niedźwiedzie, zwany »Widowacem«, bo mu się przedziwne rzeczy i jakich nikomu drugiemu widzieć się nie zdarzało, pokazywały (on to widział rybę z baranią głową w Morskiem Oku), widział raz w nocy październikowej, podczas pełni, straszliwego jeźdźca Tatr, rysia na karku jelenia, jak przelatywał przez polankę popod zbójecką chałupę, niesiony wichrem przez zrozpaczone zwierzę. Słysząc z daleka jęk i ujrzawszy straszliwe zjawisko, zląkł się zrazu Samek, bo myślał, że widmo, i nawet krzyż Pański uczynił, a jeleń przemknął i znikł w gęstwinie.
Tam widział on także rozpaczną walkę niedźwiedzia z wilkami, których było pięć. Bór cały trząsł się od ryku i charkotu, a kurzawa młodego śniegu wzbijała się nad kupą zwierząt w powietrze. Niedźwiedź zaskoczony znienacka nie zdążył uciec do lasu ku drzewom i wilki go przysiadły. Samek patrzał z drzwi zbójeckiej chałupy, z dubeltówką w ręku, na tę walkę. Było mu skóry niedźwiedziej żal, ale był ciekawy, kto zwycięży. Niedźwiedź bronił się mężnie, a cofał ku lasowi z pomiędzy młodych smreczków. Aż się wojenna dusza Samkowa radowała patrząc, gdy potężny zwierz wspinał się na tylnie łapy i machał mocnemi ramionami, rycząc i sapiąc. Ale zręczne wilki uskakiwały w bok, a drogę do lasu zagradzały. Już jeden uderzony w głowę, runął z jękiem na śnieg, wylewając juchę rozdartą paszczą; już drugi z rozprutym pazurami brzuchem wyleciał wysoko w powietrze i padł tarzać się we własnych krwawych wnętrznościach; gdy największemu z wilków udało się z tyłu na niedźwiedzia skoczyć i po za uszy wbić mu kielce w kark. Wtedy drugi wilk uczepił mu się gardła, a trzeci również na kark skoczył. Przyduszony i zdławiony niedźwiedź upadł, rozkrzyżowując łapy. Teraz uczynił się jeden potworny kłąb ciał i taki jęk, ryk i charkot, pomieszany z wyciem dwóch obok konających wilków, iż Samkowi strzelba drżała w rękach od przejmującego wrażenia. Może pół godziny zeszło na przewracaniu się potwornem walczących zwierząt, które splątały się tak, że trudno było jedno od drugiego odróżnić. Wreszcie niedźwiedź zagryziony przestał się bronić, a wilki czerwone całe od posoki z ran, poczęły szarpać jego mięso i chłeptać krew. Wtedy Samek dwoma strzałami zabił dwa, a trzeci uciekł.
Opowiadał on to, wróciwszy do domu, w ciepłej izbie wieczorem, jedząc dymiącą bryję, obficie polewaną gorącem słodkiem mlekiem, a uważnie słuchała go żona, z gazdowskiego rodu Sobczaków, trzech synów dorodnych i trzy piękne córki o wysokich piersiach i krasnych twarzach, które płótno tkały na krosnach, póki dniało, a teraz siedząc ta na ławie, ta na konewce, owa na krzesełku, poopierały okrągłe brody na rękach i słuchały jednej z tych cudnych opowieści, które tatuś z gór przynosić byli zwykli. Słuchali także dwaj kumotrowie, przyjaciele i towarzysze Samkowi, wielcy polowacze, Jasiek Walczak ze Skibówki i Maciek Tatar od Tatarów, popijając wino węgierskie, które przed nimi postawiono, i pykając z fajek dym gęsty i duszny. Jutro mieli się oni wraz z Samkiem wybrać ku zbójeckiej chałupie po skóry pobitych zwierząt, które, choć potargane w walce, nie traciły wartości, oraz po mięso i sadło niedźwiedzie, wielce we wszelkich chorobach zbawienne, o ile nie zniweczą bogatego łupu inne wilki, rysie, lisy, kuny i ptaki drapieżne.
Tam miał też Samek przedziwne widzenie, po którem powiadali, że choćby jaki zły był, do nieba pójdzie, gdy mu Pan Bóg taką rzecz za życia ujrzeć pozwolił; ale on zły nie był.
Nieszczęście chciało, że wybrawszy się z dwoma towarzyszami w Mięguszowieckiej Dolinie świstaki ryć, natrafił on tam na siedmiu strzelców liptowskich i dostał kulą w bok. Nie byłby on jej dostał, bo mieli czas uciekać, i dwaj jego towarzysze uciekli gdzieś ku Koprowej Przełęczy, ale wojenna dusza Samka nie chciała ustąpić z placu bez strzału i bez okazania Liptakom, że oni syćka dziady, a Polocy hłopy — i zatrzymał się, by nohrubsego wziąć na cel. Bóg jednak nie pobłogosławił, bo strzelba nie wypaliła, czy proch na panewce zamókł, czy co, a natomiast jeden z liptowskich strzelców wpakował mu kulę pod żebra. Z nią ustąpił Samek z pola, świadomy, że ustępuje honornie, i przeszedł, ciekąc krwią, Mięguszowiecką Przełęcz, przeszedł od Rybiego het popod Wołyszyn, nie jedząc i nie pijąc, bo nie było co, wszystko bowiem przy świstaczej jamie zostało, aż go nareszcie za Waksmundzką na perci znużenie zmogło i o to tylko duszy swojej prosił, aby zeń nie uciekła, nim się do zbójeckiej chałupy dobije. Tam też padł na cetynę po ostatniem czyjemś legowisku, zbójników, albo strzelców, i został.
Wtedy — ale Boze hroń od gorącki z rany, ino z Boskiego dopuscenio, dało mu się widzieć, czego żaden góral nigdy nie widział.
Słaby był tak od upływu krwi, że ani ręką, ani nogą ruszyć nie mógł, gdy nagle zdało mu się, a było to po zachodzie słońca, ciemnawo, bo mglisty był dzień i padał deszcz — że się jakiś cień pojawił we drzwiach, choć były zamknięte, a zaraz potem drugi. Jeden stanął po lewej stronie drzwi, drugi po prawej.
— Śmierzć — pomyślał Samek — ale na kigozby dyaska dwie przisły, dy jedna całemu światu, królom, biskupom i dochtorom, nie dopiro hłopu poradzi, anik téz tego nie słysoł, coby dwie jakie śmierzci były, abo coby we dwók osobak hodziła...
Ale się zaraz dorozumiał, kto to przyszedł, bo ten cień, co na lewo przy drzwiach stał, powiada: Duso ludzka, podź ku mnie.
A ten głos był tak, jakby kto na niesmarowanej osi zgrzypiał.
— Oho! — pomyślał Samek i wzdrygnął się. — Dy to dyabeł, a to drugie pewnie śmierzć, abo jaki pomocnik.
Ale w tej chwili odezwał się ten cień, co po prawej stronie drzwi stał: Duso ludzka, podź ku mnie.
A ten głos był tak, jak sygnaturka w kościele.
Uradował się tedy Samek, bo poznał, że to nie pomocnik dyabelski, ani nie śmierć, gdyż ci-by takiego pięknego głosu nie mieli. A i to go cieszyło, że się cień ten wydawał o wiele jaśniejszym, niż drugi. Wpatrzył się w nie dobrze Samek, oczy on miał bystre, strzeleckie, i rozeznał wielkie skrzydła nad jednego głową i nad drugiego, ale ten jaśniejszy miał takie, jak jaskółcze, a ten drugi takie, jak nietoperz. Wiedział już Samek, że to anioł i dyabeł.
— Przyśli po mojom dusę — mówi do siebie. — Wtoz tu bedzie mocniejsy?
Dyabeł powiada: Duso ludzka — mojaś!
A anioł zaraz: Nie twoja, ba moja!
— Moja!
— Nie twoja!
Zaczęli się wadzić.
— Kradł! — powiada dyabeł.
— Złodziejstwo hłopska rzec. Nie ukradnie ten, co nie potrafi — odpowiedział mu anioł.
— Pił!
— To za swoje! Cyś mu pozycał?
— Rod dziwki widział, kie parobke był.
— Dybyś je i ty rod widział, kieby cie ino fciały! Nie bój się!
— Nie spowiadoł sie juz cosi ze trzy roki.
— To ksiendzowa sprawa, nie twoja. Jest hań plebon w Hohołowie od tego.
— Kie się ozezłości, klnie.
— E to na tobie! Dobrze robi.
— Świętym nie dowierzo.
— Tak tyz i oni jemu. Wiem dobrze, bo my towarzysia, a tyś ku nim za podogonie!
Zgniewał się dyabeł na to, rusza ku Samkowi ode drzwi.
— Podź duso ludzka! Bierem cię! — zgrzypi i widły zkądś z za siebie wziął i mierzy ku Samkowi.
A anioł do niego: E beskurcyjo! Sto dyabłów zjadło! Cozby jo za anioł był, cobyk ci haw rady nie doł!
I łap za widły ręką.
— Było się cemu przypatrzyć — opowiadał Samek — bo hoć anioł był, widno po nim, bucny, ale i dyabeł tyz nie słaby. Co sie ten z widłami siepnie ku mnie, to go zaś drugi zatrzymie. Ino mi to dziwno było, ze nijakiego hałasu nie robili. Gadać gadali tak po ludzku, ale coby co udrypcili, to juz nié. Nic słyhno nie było. — Nakoniec anioł wydarł dyabłowi widły i wyrzucił przez dach do pola — śladu w deskach nie było, tylko się trochę zasmędziły — a wtedy się dyabeł zwyrtnął i buch we drzwi. Uciekł.
— No, duso ludzka — rzekł teraz anioł do Samka — wybroniłek cię.
— Bóg ci tyz zapłać, aniołecku — odpowiedział Samek.
— Jakoz, Wojtek? Fces iść se mnom do nieba?
Poskrobał się Samek poza uchem, bo mu się jeszcze nie chciało ze świata schodzić, miał dopiero pod pięćdziesiąt lat, a głównie żal mu było tego niedźwiedzia z białą okową na szyi, co w Ciemnych Smreczynach siedział, i wesela u Sobczaków pod Gubałówką, na które proszony był, a tu takiej osobie nie rzecz się sprzeciwiać. Skrobie się więc za uchem i mówi: E cobyście mi by telo zelzyli, cobyk ino hań ku jednemu niedźwiedziowi zalecioł — — niekze ta juz to wesele u Sobcoków bedzie wase, jak nimoze inacyj być.
— Nie mówiłek mu ta, jaki ten niedźwiedź, abo ka, bo co sie ta anioł na strzelectwie rozumi.
A on powiedzioł: No to niekze się stanie według słowa twego. Ostoń ze jesce i idź na tego niedźwiedzia.
I wzniósł się na skrzydłach i wyleciał przez dach.
— Anik się go nie zdązył spytać, jak mu na imię, cy je Serafin, cy Herubin, cy jaki, anik mu nie podziękował, wyjehało to bez daf w pole, ino migło.
Ale ta widać inacyj Pon Bóg umyślił, jako on se mnom ukwalował, bok i tego niedźwiedzia zabił, ino mię po tej kuli popuściło, i na weseluk był i dotykcos zyjem i moze jesce bedem zył nie jeden rok, ani nie dwa.
Dziwniejszego widzenia nie miał Samek, choć on z Mnichem jednej nocy przy Hińczowym Stawie się spotkał. Ale to widziadło nic do niego nie mówiło, tylko przechodząc mimo, zaświeciło mu kagankiem w twarz i poszło dalej.
— Takbyś pedzioł, ze nie krocy, ino płynie, hoć nogami ruso pod tom sukniom. Brzodę mo w pas, a ocy tak, jakoby bielmem powlecone. Kaptur na nim, do śpicu, co ukrocy, to się mu to na głowie huzio. Kaganek se niesie w rency cyrwony, pikny. Widziołek go iść het dołu ku Popradzkiemu. Zaroz potę Wag wyloł, co się w Roziemberku troje ludzi utopiło i pies.
Tam, w tej zbójeckiej chałupie, spoczywało raz pięcioro ludzi, którzy dwa woły i barana juhasom w Koperszadach pod Hawraniem ukradli.
Był tam Michał Kamiński z Białego Dunajca, który nawet do kościoła w Poroninie z nożem o krzywem ostrzu za pasem chadzał; był Klimek Zarucki z Zubsuchego, młodzieniec o twarzy gładkiej i tak delikatnej, że prawie kobiecej, który siedm sióstr Michnianek jedną po drugiej uwiódł i z tego słynął, a przytem biegle zbójował; był Jasiek Wala z Walowej Góry, który umiał płot tak wysoki, jak był sam, przeskoczyć, głośny tancerz i złodziej; była Zośka Mocarna, wdowa po Kubie Pitoniu, i Joachim Topór Jasica z Hrubego, jej stryjeczny stryj, stary, ośmdziesięcioletni chłop, ale krzepki jeszcze i śmiały, a do podchodów pod woły jedyny, zwany Gackiem, że nocami wędrowywał wiele.
Uwiązali oni woły przy ścianie, okręcili im pyski szmatami, aby nie ryczały, złożyli ogień i zarżnęli barana, aby się posilić. Zajęła się gotowaniem Zośka, ale Kamiński na to nie czekał, tylko surowe mięso nożem krajał, solą tęgo posypywał i do ust kładł, a co kęs zżuł, przechylał flaszkę z wódką i pił, a pił tak, że nim głód zaspokoił, półtorej flaszki było próżne. Tak on to »warzył w sobie«. Ale nie było po nim znać, bo był chłop silny i zdrowy.
Kiedy się już mięso ugotowało i wszyscy się najedli, poukładali się koło watry i zapalili fajki, a Zośka tak, jak i inni. I mało kto taki potrafił kłąb dymu puścić, jak ona.
Gwiazdy już poczęły wychodzić na niebo i świecić przez dziury dachu do wnętrza.
Lipcowy był wieczór, ciepły, wiatr polatywał od gór, szumiąc po lesie tak wesoło, jakoby się cieszył własnemi skrzydłami i lotem.
Joachim, czyli Johym Topór Jasica Gacek leżał blizko ognia, bo on się chętnie już i w niechłodną noc grzał. Chował on bardzo staroświecką modę, bo jeszcze na szyi wieniec z kamyków i kostek nosił, a na głowie czapkę baranią wysoką, szpiczastą, pookręcaną rzędami muszelek. Głowę miał podobną do głowy starego puhacza, gdyż oczy miał ogromne, wyłupiaste, i bokobrody zapuścił, które mu się strzępiły koło twarzy w długich kudłach. Pamiętał siła pradawnych rzeczy, a za młodu pamiętał jeszcze łuk na ścianie w chałupie, z którym jego przodkowie na polowanie niegdyś chodzili. Umiał on do swojej późnej starości przedziwnie toporkiem rzucać, tak, że tę gałąź odciął, którą chciał, i tylko mu jeden nieboszczyk Horny Kośla w swoim czasie mógł w tej sztuce sprostać.
Zostawili mu ojcowie niejaki majątek w roli i statku, co się w lecie na hali Waksmundzkiej, a jesienią na polanach koło Toporowych stawków pasał, on go zaś przyczynił, ale głupio zrobił, bo dzieciom, gdy dorosły, wszystko rozdał, a złe dzieci, miasto go chować, jak przyrzekały, wygnały go z domu. Tułał się więc i najwięcej zbójników dzierżył, bo choć stary był i siły już wielkiej nie posiadał, mógł z młodymi w zawody drogi odbywać, a nawet biec, i ogromne miał doświadczenie w kradzieży, którego od wczesna i w długiem życiu nabył.
— Mnie nie było ośmnast rokók — mawiał — kiek juz poza bucki ku dobrym chłopcom skocył, tak mię matura ku temu ciągła. Otukno mi tak było doma siedzieć, kiek słisał kogo na zbój iść, co raty! Był przy Stawak Gąsienicowyk baca, Jano Byrcorz, co proci Maćka Gąsienicy w Zokopanym siadowoł, ś nimek pirsy roz poseł. Tén nijakiej broni ku sobie nigda niebroł, ino sękowiec, ale kie się ozpajedził — hej! moi ludkowie! wykopyrtneno się ta kiela śumnyk suhajók od nieho. Nie było hetmana nadeń!... Ś nimek pirsy roz po zbóju hodzował. Downo...
Tego wieczora Johym Gacek markotny był.
— Dzieci me wygnały, włócem się nocami, Gacke mię zowujom — mówił. — Miołek śtyry córki i pięci synók, troje pomarło, seścioro zyje, jedna córka i synowie. Wnukók, prawnukók be z pół kopy, lebo i wiencyl. Haj. Z końca me howali, zyciek mioł dobre, kak sa prziseł, do wtorego, tamek siedzioł. Cok se zywnie zamyśloł, dawali mi. Hej, nie wybyło dwa roki, odmieniło się. Wygnali me. Jo se to z ik młodości myśloł: nie bedzie to z tego nic, bo się to ani do strzelectwa, ani do złodziejstwa niebrało, ba ku roli, ku koniom, drwa przy domie rubać, siano kosić. Ku nicemu godnemu się nie brali. Myślołek se: jeden-ze przecie musi cymsi na świecie być, cosi konać. Hej! nie daj Boze! Sytka pośli na rolom — gazdy. Na dziadka macierzyńskiego sie podali. Siejom, skrudlom, orajom, — ale hłope być, nie ik rzec! Wygnali mie. Hańbis nos, pedajom, ty stary zbóju, złodzieju! Eu, kieby jo był nie krod, nimielibyście wy kazdy po kóniu i po trzy krowy, synkowie! Dosiek kyrpcók zdar na wase dobro, a wysyj dwaścia rokók, wroz rahujęcy, w hereściek siedzioł. A co mi kijók wycieni na Luptowie, na Orawie, na Spisie, w Nowym Targu — wysyj tysiąca! Ni mielibyście wy dziś być na cym gazdami, kieby nie jo! Haj! Jo i od Kroatók i z Bośnije dudki nosił. Jak padnie, to im samym jesce byćki wywiedem! Niek sa warujom! Miśko, jest ta jesce palenka?
Podał mu Kamiński flaszkę; pił.
Splunął, usta rękawem obtarł: Dobro! daj jesce!
Pił.
Odstawiał od ust i mruczał: Niek sa warujom, niek sa strzegom, synkowie! Na jutro na rano moze bycek haw być! Haj!
Pił. Twarz mu się zaczerwieniła, ogromne wyłupiaste oczy koło krzywego nosa napęczniały jakoby blaskiem, wązkie, podłużne, schylone ku dołowi po kątach wargi, zaczęły drgać.
— Hej synkowie, gazdowie! Ciepło wom! Baba pościel grzeje. Haj!...
Poczęło mu się mieszać w głowie.
— Hej, niebyło to, jako Łuscykowie Jaskrawi, Józek i Stasek... Ci to, co tę hałupę zbójeckom pobudowali... Były hłopy!...

»Dobrzy hłopcy byli, ale się mineni,
I my się miniemy po malućkiej kwili...«

Łuscykowie Jaskrawi... Łunę urobili roz takom, niedaleko Kokawy, co całe niebo spłonęło... Haj!...
Łuscykowie Jaskrawi... Hej! Kieby by jednego w Hrube puścić, ku synkom, ku gazdom... Baba pościel grzeje — wiera! byłoby i jasno!...
Nagle zerwał się z legowiska.
— Idem!
— Ka? — spytali towarzysze.
— W Hrube!
— Po co?
— U dzieci nocować. Bądźcie zdrowi, ludkowie moi.
Nim się obejrzeli, wyszedł. Zachrzęścił na patykach koło chałupy, zaszeleścił na trawie — przepadł w lesie.
Śpią Kamiński i Wala, noc głucha, kiedy Zośka Mocarna, co obok Zaruckiego, bo on miał żebra, jak ze stali, leżała, trąca go i mówi: Klimek, poźryj no! Łuna, lebo co na niebie? Dy przecie jesce nie świta! Ka to Wóz na niebie wysoko!
Popatrzył Klimek, powiada: Łuna. Kasi gore.
I zasnął.
Ale Zośka Mocarna widziała przez szpary w dachu, jak łuna rosła i objęła niebo przerażającą czerwienią, od której gwiazdy gasły.
— Jaskrawyk Łuscyków Gacek wspominał — myślała — i wywspominał. Kasi blizko gore.
Nazajutrz dobrze dniało i Michał Kamiński narzekał właśnie, że mu Gacek wieczorem wódkę wypił, gdy stanął on we drzwiach zbójeckiej chałupy. Wydawało się, jakgdyby mu się przygarbione już plecy wyprostowały, a w oczach jarzył mu się blask.
— Widzieliście?! — spytał zadyszanym, ale podniosłym głosem.
— Witojcie, krzesny ojce. Co my mieli widzieć?
— Nocowałek przy dzieciak. Widzieliście?
— Jakoz my mogli tustela widzieć?
Ale Zośce wzdrygnęło się serce w piersi na tę myśl, która jej przyleciała do głowy.
— Łuna?! — zapytała.
A stary Gacek kiwnął głową z tryumfem i odrzekł: Łuna!...
A potem dodał: Dwa gazdowie, synkowie, pośli!
Zrobiło się cicho w chałupie zbójeckiej, nawet Michał Kamiński rozwarł szeroko powieki, choć on się mało czemu dziwować lubił.
— Podpoliliście?!
— Haj. Zasełek ku Jędrzkowi, burzem na oknie. Wto? — Jo, ociec. — Idźcie w dyabły! — Idem ku Jaśkowi, bo to zaroz, jedno przy drugim. Wto? — Jo, ociec. — Kiz was dyasi! Idźcie ku Jędrzkowi! — Juzek był. — No to idźcie w dyabły! — Juzek dali nie seł. Gorzołka mi tyz kręciła w głowie. Eu, myślem, nie pudem jo juz za wodę ani ku Staskowi, ani ku Kubie, ani ku Johymkowi, ani ku Marynie, ba haw przy wos ostanem. Pockojciez — gazdy. A tu mi Łuscykowie Jaskrawi, nieboscyk Józek, co go za pośrednie ziobro w Mikułasie powiesili, i nieboscyk Stasek po głowie tańcujom. Hej! Przewiedliście mie wy bez rozumy, synkowie, wy dwa starsiejsi, kiek wos cęściował! Weznem pilno hubkę, krzesiwo — podpoliłek. Zagorzało w ocymieniu!
Odwrócił się od drzwi ku dolinom i wyciągnął rękę.
— Gazdy! Dziady! Wygnaliście mie, hańbis nos, padajom, ty stary złodzieju, ty zbóju! Synkowie! Pomsta na wos, co jo się poniewirać musem! Pomsta! Teroz bedziecie głode mrzyć — gazdy dziadowskie! Pogorzelcy!
I trząsł suchą, wyschniętą ręką w stronę wsi, a oczy mu świeciły straszno i wązkie podłużne wargi drżały.
Tymczasem zaś Kamiński sznurował kyrpce i mruczał: Sytko dobrze, krzesny ojce, ino cobyście byli syćkiej gorzołki wcora nie wypili. Nie ostało nic...


∗                    ∗

Już się potem chałupie wzięło ku końcu.
Poczęto lasy popod Koszystą ciąć, pastwiska wyrabiać, szopy budować w pobliżu.
Opustoszała chałupa zbójecka, nienaprawiał jej nikt. Jednej jesieni wiatr halny zerwał dach i potrzaskał, ściany potem zaczęły butwieć i gnić. Narosło w koło rozmaitego zielska i przez szpary w ścianach poczęły się wsuwać zielone, ponure liście łopuchu, a potem trawa i błękitne i szafirowe goryczki poczęły wewnątrz róść. Mchy i wilgotne porosty opełzły pnie w ścianach i osiwiły je bladą zielenią. Zasiał się koło nich rdzawy smutny szczaw i ciemne senne pokrzywy. Nizkie ściany jęły ginąć w lecie w gęstwie roślinnej, a w zimie pod nasypem śniegów z każdym rokiem więcej i więcej. Inny wicher halny zburzył dwie ściany, południową i zachodnią; dwie drugie w parę lat później zawaliły się pod ciężarem śniegu. Łopuchy, trawa, szczaw, pokrzywy, błękitne i szafirowe goryczki i białe konwalie górskie zarosły z wiosną rozwalone pnie. Ziemia jęła wchłaniać butwiejące i gnijące drzewo i po kilkunastu latach nie pozostało ze zbójeckiej chałupy śladu.
Przetrwała tylko o niej pamięć wraz z imionami Łuscyków Jaskrawych, Hornego, albo Gońca Kośli z Pardółówki, Zośki Mocarnej z Kościelisk, Samka Widowaca strzelca, żałosnego rodzeństwa Jasia i Teresi Słodyczków i starego Gacka Topora Jasicy z Hrubego, który się na złych synach pomścił.



JAK JASIEK MOSIĘŻNY
NIE MÓGŁ ZNALEŹĆ SZCZĘŚCIA

I.
O MARYSI «DALEKIEJ».

Jasiek Mosiężny grawał na skrzypcach ślicznie, a i śpiewanki umiał składać, że szeroko daleko o drugiego takiego. Z tego grania i śpiewania zasłynęło jego imię precz, bo go równie dobrze w Maruszynie i Krauszowie, jak w Dzianiszu i w Kościeliskach znali, a że to kobiety lgną do takich ludzi, co o nich sława po świecie chodzi, jako to powiadają: ka się świci babę chyci — więc też i do niego lgnęły dziewki, a i z bab pojedna dobrze oczu za nim nie wypatrzyła. On ta też niebył od tego, jak to chłop, ale sobie po większej części mało z nich co robił. A i wydawać się za niego chciały bardzo bogate dziewki, ale on o to niedbał, choć sam niemiał nic, tylko to, co wygrał temi skrzypcami na weselu, albo w karczmie, albo co zarobił przy ciesielce, przy traczu, przy stolarstwie, bo do wszystkiego zdatny był.
Ale to już taka natura w tych muzykantach. Co mu się nie podoba; daruj mu, nie weźmie; co mu się upodoba; duszę za to by dał — choćby dyabłu. Niema co z takimi narabiać, bo to takie, jak głupie.
I mało ten Jasiek Mosiężny zagrzał miejsca we swojej wsi, zkąd rodem był. Cięgiem on się włóczył, zwłaszcza latem, kiedy powyganiali na hale. Uświadczyłbyś go i w Pańszczycy, gdzie Poronianie pasali, i w Gąsienicowych Stawach przy Zakopianach, i zaś znowu przy Miętusianach na Miętusiej, i w Chochołowskiej Dolinie i w Zuberskiej przy Orawcach. Znali go wszędzie, przyszedł, grał, śpiewać rozmaicie nowo nauczył. A gdzie przyszedł, tam go wnet dziewki, ba i baby, nie to po licu, ale i po rękach całowały i klękiwały przed nim, jak przed obrazem. Takie szczęście miał. A on się najwięcej z tego śmiewał po trochu, a choć ta dość i latał czasem za tą sprawą, nikt nie wiedział, co mu w sercu gra...
Ale kiedy sam był, tak, żeby go nikt nie usłyszał, gdzie wysoko we wiérchach, albo gdzie głęboko w lesie, to sobie wyciągnął gęśle z pod pachy, przygrał sobie, a zaśpiewał na taką swoją nutę, odmienną, jako po wsiach góralskich na Skalnem Podhalu śpiewują — a to szło jakoś tak:

Idem idem między wirhy —
Graj mi, skrzypko, graj! —
patrzem se dookoła,
Jak syroki kraj.


Patrzem, patrzem dookoła —
Brzęc mi skrzypko, brzęc! —
A wzion byk to serce moje,
Do obydwók ręc.

Wzionbyk, wzionbyk serce moje —
Dzwoń mi, skrzypko ma! —
A cisnon byk komu do nóg,
Kieby było ka...

A cisnon byk téj dziéwcynie —
Nieś się skrzypko, nieś! —
Co się gdziesi kryje, howo,
Hej, obdolno gdzieś!

Ej cisnon byk, choćby pukło —
Płyń ze skrzypko w gmle! —
Ale ino téj jedynéj,
Co się zwidzi mnie...

Nimas ci jej, nimas ci jej —
Graj ze skrzypko, graj! —
Ino ocy moje lecom
Het na świata kraj..

Jakoś to tak szło, ta śpiewanka Jaśkowa.
I zapoznał się ten Jasiek z Marysią Chochołowską z Kościelisk, co pod Ornakiem pasała.
A ta Marysia Chochołowska bardzo dziwna była i nikt takiej drugiej dziewki nie widział. Nieraz siędzie na kamieniu, albo na pniaku, zapatrzy się, to i pół dnia przesiedzi; w domu w izbie, albo gdzie popod ścianę to samo. Niebieskie miała oczy, mgliste; niby patrzy niemi we świat, ale dobrze widno, że nic na nim nie widzi. Odezwiesz się do niej, to zaraz głowę dźwignie, uśmiechnie się, a tak słodko mówi, tak mile, jakby miód w serce kapał. Do tańca pójdzie, na wesele przyjdzie, będzie się z parobkami i przyśmiewać, ale to znać, że jej to nie w głowie, że gdziesi indziej jej myśl. A najlepiej lubi siąść gdzie samotnie za krowami, albo się w komorze zamknąć w domu. To się wtedy położy na trawę, albo na łóżko, oczy przymknie i leży. Nazywali ją Marysia »daleka«, że to daleko gdzieś od światu odchodziła.
A byli i tacy, co ją brać chcieli, bo ładna dziéwka była, wyrośnięta, jak kwiat, gospodarna, skromna i majętna. Ale ona dziękowała, a niechciała.
— Poproś mię ty na swoje wesele z inom, a jo cię zaś bedem pytać na mój pogrzyb — mówi i uśmiecha się tak smutno, jakżeby więdło ziele, a tak jasno, jak woda w potoku.
Było jej już dwadzieścia trzy lata i tak trwała.
Ej, kiedy ją ten Jasiek Mosiężny muzyka pod Ornakiem poznał, nie poszedł on też już więcej tego lata ani ku Poraniankom do Pańszczycy, ani do Zuberskiej Doliny ku orawskim pannom. Został w Kościeliskach i tam siedział, a najraczej sobie przyśpiewywał:

»Pociesenio nimom, w polu go nie siejem,
Pocies ze mnie Maryś zkąd się nie spodziejem«...

I poziera na tę Marysię Chochołowską, ale co ona na niego spojrzy, to mu skrzypce w ręku zedrżą i ustaje grać, jakby mu palce zmarzły.
Dopiero pasterka jedna z drugą: Hej! Zakohoł się nas Jasicek w Dalekiej Marysi! Pozol się go téz Boze!
A zazdrość je brała, bo dziewka to to jest takie, szelma, że choćby czasem i sama niechciała, to będzie o drugą zazdrościć. Są niektóre inne, ale mało.
A ta Marysia temu Mosiężnemu niby nierada niebyła, owszem, tak się mogło czasem zwidować, że go i dosyć rada ma, ale ile tego lubienia było: tego wyrozumieć niemógł. Gadała z nim, grał, to słuchała, czasem go i zagrać poprosiła sama, a czasem cichuteńko szepnęła: Zagraj ze mi o tym Janicku, co wołki pasał...
I zaraz jej bladość na twarz wychodziła.
Więc on grał na tę nutę — znacie ją:

»Kie jo sobie wołki pasał przy zielonym gaićku,
Przisło ku mnie śwarne dziéwcę: co tu robis Janićku?
Co jo robiem, to jo robiem, to tu o mnie nik niewi,
Ino jedno świarne dziéwce, co nikomu nie powi.
A jak powi, to niek powi, to powi sama na się,
Bo mi sama powiadała: hybaj Jano na rosę«...

Grał, mógł grać godzinę, dwie nie odmieniając, a ona słuchała, tylko coraz bledsza była.
A potem mu powiedziała »Dzieńkujem ci« — i poszła. I gdzieś się wtedy tak kryła, że jej nikt wypatrzeć niemógł.
— Ej Jasiu! Nie wygros ty se Marysi! — mówiły mu dziewki.
— To wolem jéj grać hoć tak, jako was ściskać — on odpowiadał.
— Ej Jasiu! Skoda cię!
— A hoćbyk umar lo niéj, nie skoda.
— Nie twoje przeznacenie ś niom.
— Ale jest Przemienienie Pańskie cudowne na niebie.
A potem kiedy poszedł, kiedy się cisnął gdzie pod smreka, twarzą ku ziemi... Przecie aż żal było chłopa!...
Stary juhas, Stasiów Szymek Tyrała, chłop mądry, bo i kapralem u cesarki Tereski przy dragonach był, raz tak powiada, kiedy tak na tego Jaska Muzykę pod smrekiem leżącego patrzy: Té muzyki to jakiesi cołke ine ludzie. Som jest dziwtóre mądre, ale mało, a jak się juz utrefi głupi, to cały dyabeł!
Był u nas w reimencie w trzeciej śkadronie trompeter, fajny hłop, Cek, jakosi się tak cudnie nazywoł, Niedopil, cy jako? A na imię mu było Karol. I co nie zonacył, kie zalubiéł jednom dziwkę, słuzkę, we Widniu: bełł do Dunaja z mostu!
— Tu mos! — krzyczy Antosia Mardułowa, co jej dopiero na siedmnasty rok szło — I utopił się?!
— Wyciongli go mało zywego. Pyto się go wachmistrz, bez co telo zgłupioł, a on pado: je ze mie nie fciała dziwka, cok jom zalubiéł.
— I co się zrobiło potę, krzesny ojce?
— Ino go puścili ze śpytola, bełł drugi roz! Ale juz lepi wymiérzoł, bo go juz więcyl nie znaśli.
— Hej, Ponjezusicku!
— A grać to tak umioł, ze som feldmarsiałek Laudon roz mu dwa talary śrybłem na manibrak doł. Nawet był na tego Jaśka Mosięznego trohę podany w ocak.
— Ej! Fciałaby jo téz, coby mie wto tak miłował! — mówi Antosia.
— A cozbyś mu za to dała? — śmieje się stary Szymek.
— E co wom juz nic pote, krzesny ojce! — parska Antosia niestropiona, a wszyscy do śmiechu.
I szedł dzień za dniem, tydzień za tygodniem, nie odmieniało się nic. Marysia daleka słucha Jaśkowej muzyki, ale nic on jej nie bliższy.
— Spytaj ze się jéj — mówią dziewki — cy cię rada widzi, abo nié?
— Kie nieśmiem.
— Oześmiel się! Cyś nie hłop?!
— A jak mi powi: nié?
— Pudzies ku inéj.
— Wiera! Wolołbyk się tu zapaść!
— Nie bluźnij!
— Ej! Ani mi niebo nie cudne, ani mi piekło nie strasne!
— Takeś się to wej zakohoł?
Ale on już nic nie rzekł.
Aż przyszedł raz dzień słoneczny, tak rzeźwy i tak bystrej pogody, jakiego jeszcze tego lata niebyło. Wstał Jasiek Mosiężny rano, podniósł głowę do góry, popatrzał na niebo, po turniach, i mówi do siebie: Prowda! Cyk nie hłop? Niekze się to juz roz abo tak abo tak odwozy!
I idzie prosto ku Marysi, spotyka ją: stoi nad potokiem schylona, spodnica między kolana wciśnięta, nogi od łydek gołe — pierze.
— Maryś! — mówi.
Marysia się wyprostowała.
— Co?
— Maryś! Nimogem juz dłuzéj wytrwać. Miłujem cię.
A ona się zaczerwieniła i zaraz pobladła bardzo.
— Miłujem cię — mówi Jasiek — Za zonę byk cię brał...
A ona trzęsie głową smutno, że: nie.
— Nié? — mówi on, a znać, że mu pociemniało w oczach.
— Nié.
— Nigda?
— Nigda.
— Ostatnie słowo?
— Ostatnie.
Ledwie mu głos wyszedł: Cemu? Jo cię tak kohom, jak Boskom Moc...
— Jo juz tak ostanem. Wiekuiście. Nie wydom się za nikogo.. nigda...
Odwróciła się, schyli się i poczyna dalej prać.
Chciał do niej jeszcze mówić Jasiek Mosiężny ale mu nie odpowiadała. Łzy mu się do oczu cisną, cisną, choć nie był chłop płaczliwy: zdzierżył je, nie puścił z oczu na lico, ale mu się zdawało, że mu wszystkie w serce skapały, jak widział cynę rozpaloną kapiącą we walcwerku w Kuźnicach.
Odszedł.
Ale już potem Marysia Daleka była całkiem dla niego inna. Unika go, czasem co przykrego powie, ani go o granie nie prosi, ani kiedy gra, posłucha. Tak, jakby jej co złego zrobił: wieje od niej lód.
Więc gryzło to nieszczęsnego Jaśka, bo cóż on zrobił? Że powiedział, że ją kocha? Czy ją niewolił? Czy jej się napierał ze sobą? Na jedno słowo odstał tak, jak kiedy piorun konar od jodły odstrzeli. Niechciała go — zabrał się.
Myśli i myśli — co za przyczyna może być? Bo że się on jej nie zwidział: dobrze, może to być. Ale żeby za nikogo wydawać się niechciała nigdy, taka dziewka ładna, zdrowa, młoda — niepojęcie...
Coś, coś tu musi być...
Czy nie łzy ciężkie jakie...
Dy nie darmo śpiewają:

»Umrem matko, umrem, hoć mię nic nie boli,
Kie mi to nie dane, co ku mojej woli«...

A źle mu było tak, że sobie rady dać niemógł.
— Hej! — mówił — Juzbyk był woloł pary z gęby nie puścić... Cok jej zrobił? Cok jej zrobił? Dyciek jom nie obraził, dyciek jej nie ublizył... Moje kohanie...
I tylko szedł gdzie w las i grał. A grał tak, że aż Antosię Mardułową przy krowach raz tyle to granie wzruszyło, że na cały głos płakać zaczęła.
— Cegóz ty płaces, dziwce? — pyta się jej stary Szymek Tyrała.
— Bo... Ja... Jasiek tak gro... krzesny ojce...
— No to niekze ta!
— Kie mi tak lu... luto... co ra... raty...
— A cegoz ci wej luto?
— Abo jo w... wiem... krzesny... ojce...
— Cy cię potę ku niemu nie podciągo, smarkulo? — śmieje się Tyrała.
A Antosia zaraz łzy połknie i zaperzy się: A kaby mię podciągać miało? Ku wom? Widzieliście kogo suhy karpiel gryźć? Co?
Póki jeszcze pogoda była, tłukł się Jasiek ze skrzypcami po lesie i wytrzymywał, jako mógł. Ale kiedy przyszła lejba, przyszły chmurne, posępne dni kujesienne, przykurzył po wierchach śnieg, zapadła mgła, ciemność po dolinach: ledwie mu dusza od żalu nie uciekła. Bo ani go kochać niechciała, ani wiedział, czem jej dokuczył, czem ją zraził, co jej złego zrobił? Już niewiedział, co gorsze: to pierwsze, czy to drugie? Za jedno by był życie dał, drugie życiem odkupił... Tak...
Raz popołudniu, Marysia jakaś niezdrowa była, krów niewygnała, widział ją, że do szałasu, gdzie jeść gotują, weszła. Wszedł za nią.
Watra była malutka, ledwie tlejąca; ciemnawo.
Nie mówi nic, siadł pod ścianą na ławie, ona na stołku siedzi, nie patrzy nań.
Czas uszedł jakiś, oni milczą; zdjął Jasiek skrzypce z kołka w ścianie, brzęknął palcem po strunach. Brzęknął znowu raz, drugi. Nakoniec zadzwonił na strunach palcami.

»Kie jo sobie wołki pasał przy zielonym gaićku,
Przisło ku mnie śwarne dziéwcę: co tu robis Janićku?...«

A Marysia w płacz. Zatłumiła go zrazu, ale potem buchnął z niej, jak ogień.
Porwie się Jasiek z miejsca: Maryś! Co się stało? Cegóz płaces?
A ona łka.
— Cegóz płaces?!... Twoje łzy mi jak kamienie... Powidz! O co zol mos do mnie? Jo juz se rady niewiem dać! Cojek ci zawinił? Cymek cię ukrziwdził? Maryś!
— Hej, nie zawiniłeś mi ty nic, nie ukrziwdziłeś mię ty w nicym... Ino pocóześ to wej zabrzęcał na strunak?...
— E dyjek to przecie nie roz nie dwa grawał, a nie płakałaś! — mówi Jasiek.
— Ale nie trza było — — teroz... — mówi Marysia.
Zamyślił się Jasiek — myśli chwilę — cisnął skrzypce na ziemię, nogą kopnął. Bierze ręce Marysi, całuje.
— Przeboc! — mówi.
— Z nićego. Coześ ty winowaty? Nic — ona odpowiada.
— Bez coześ się na mnie gniéwała?
— Nie gniéwała jo się, nie... Nie wyrozumiés ty temu nigda, nigda...
— Nie gniéwałaś się?! — krzyczy Jasiek, podnosząc na nią oczy.
— Nié... Ino mię serce ozbolało...
Znowu się łzy poczęły pchać do oczu Jaśkowi Mosiężnemu, ale je zdzierżył.
— Z cego cię ozbolało? — pyta się.
— Hej, kiebyś wiedzioł — Bolało mię, bolało, ale ciho, a teroz mię ozbolało głośno...
— Za mojom przycynom?
Ale Marysi znowu łzy buchnęły z oczu, snadź niepamiętna już na nic, zawodzi szlochając: Ej kohałak go, kohała!... Ej kohałak go, kohała!... I słania się, jakby zemdleć miała. Ledwie się o ścianę oparła, a Jasiek ją podtrzymał.
— On se to tak śpiéwoł... przy koniak... Jo się go to pytała: co robi, a Cajówna Zosia wiedziała o nim... Ej kohałak go téz, kohała...
Mówić jej nie dało, ucichła, a Jasiek Mosiężny po rękach ją, po kolanach całuje. Nieruchomo się stało w szałasie, tylko niebieski płomyczek tańcuje po palenisku.
— Nie kciał mię — mówi Marysia po czasie — Wzion ten Cajównę, Zosię, ozenił się. Nie mówiłak mu nigda nic, ale on wiedział, ze ginem. Hej, kie ik do ślubu wiedli — — w kościele w Hohołowie — — ej, kie ik wiedli...
— Maryś!
— Nic. Zmogem się. Wiedli ik... Jo tak stała — na boku... Kie im ksiondz ręce wiązał...
— Maryś!
— Nic. Związał im ręce ksiondz, piestrzonki zamienili, ześlubował ik, zaprzysiąg — już on był jéj... Wyseł z kościoła, pod piórem, wstązki na nim cyrwone przy cuze, ona we wieńcu... Hej Jaśku! Będzies sto lat zył, nie dozyjes...
— Maryś!
— I takek ostała. Ostałak tam pod kościołe, kole muru. Nie widzioł mie nik... Pojehali... A zagrali mu na jego nutę, na tę samą... Przestałak hań do rania... Prosiłak Boga, coby przywołał ku mnie śmierzć — ale nie przisła... I zaślubowałak se, zaprzysięgła: jak wos ksiondz związał stułom i sprzong na wiecność, tak jo Ci ślubujem i przysięgom, Boze, kieś mi tego scęścia dać nie racył, ze mię nigda nie powiedom do ołtorza we wieńcu, nigda, nigda, — ino mię do trumny tak włozom, jakak jest...
— Maryś!
— A on pojechoł ś niom, ka się przyzenił, do Długopola. Widziałak go jesce potem kiela razy, a nojwięcyj w Ludzimirzu, na odpustak, bo oni ta wse jezdzujom, bo to od nik blizko i parafijo. Umyśnie hodzem... Juz scworty rok... I bedem hodzić...
— Nie boleśnie ci to?
— Boleśnie... Ale by go przynomniej widzem... Dzieci majom... dwoje... Hłopcusie... Takie majom bure ocy, jak i on... Widziałak... Hoć to jej dzieci, całowałabyk je po tyk ocak...
Ej Jaśku!...
— Ej Maryś!...
— I tak już ostanem, na wiecność z tym bólem...
— A coz teroz s nami bedzie? — mówi Jasiek.
— Idź ode mnie, opuść mie — mówi Marysia — Nońdzies innom. Nikomu przy mnie scęście nie rośnie. Taki juz mój przeklęty los.
— Hej! Ten to lód od tobie wiał!... A lubis mię? Hoć trohę?
I ujmuje jej ręce, a ona je ściska palcami i ku piersi przysuwa i mówi: Lubiem. Lubiem bardzo!
I wyrwała się i uciekła z szałasu.
A Jasiek został tam i nie ruszył się, aż pasterze przyszli i tak go znaleźli, jak umarłego.
— Co ci się stało, Jasiek? — pytają się.
— Niekcioł mię Pon Jezus wzionć, niekze mię weznom dyabli! — on mówi i wyszedł.
Szuka Marysi, znalazł ją w szopie, krowy dojącą. Świeci się kaganek przy niej.
— Maryś! — powiada Jasiek — Jo cię tak nie opuscem, nie kcem opuścić! Jo niejest taki hłop, cobyk się spieroł, cobyk cię przemóc fciał, gwołte kcioł brać. Kiebyś była biédno, kieby jo był bogaty... Ale tak — jak mię nie kohos, cóz ci po mnie... Co ci ta té moje skrzypce i ten hyr o nik po świecie!... Prasnon byk ci je do nóg i to moje serce okrwawione i ten mojom miłość serdecnom! Ale jo cię tak nie opuscem, nie pozegnom. Tyś mi tak, jak świenta, jak kiebyś z pomiendzy aniołów zestompiła ku mnie na ziemię. Jo jest som na świecie, jak ten suharz jaworowy pod Jarzombcom w polanie. Nimom nikogo nikany, gram ludziom, a mojemu sercu ino wiater gra. Bydź mi za siostrę!
I pochylił się ku jej kolanom, objął je, a ona postawiła skopiec z mlekiem na ziemi i kładzie mu rękę na głowie i mówi: Jo juz nikomu nimogem nicym być — mnie się ino jedna śmierzć znacy. Ozendźmy się. Idź ka indziéj. Ostow mię z tym bólem w sercu...
— Ej Maryś, Maryś! — on mówi — Bóg świci, kiebyk ten ranę twojom móg na się wziąć, coby ino tobie było lepiéj, było dobrze...
— Idź! Mnie się juz nie patrzy we świecie nic — ino trumna...
I podała mu rękę i pchnęła go lekko ku drzwiom. Zakręciło się Jaśkowi Mosiężnemu w głowie, załamało się w piersiach.
Idzie, idzie w las, ku Tomanowej, sam niewiedzący, dokąd. Nareszcie siadł pod smrekiem, nad lasem już, ciemno było całkiem, a kurzył śnieg z deszczem i mgła góry przykryła. Wyjął skrzypce z pod czuchy, patrzy na nie i powiada: Hej skrzypce! Coście wy mi wej dały w zyciu? Coście wy mi wygrały? Co nie fcem, to mi się w garście pcha, za co byk dusę doł, to nie moje... Coz mi s wos, kie mi scęścia wygrać nie umicie, coz mi ten hyr po dziedzinak... Hej skrzypce!...
I pociągnął smyczkiem po strunach, choć kurniawa szła z wierchów, i tak przyśpiewał:

Idem idem między ludzi —
Graj mi skrzypko, graj! —
Serce moje obumiéro,
A ty zycie trwaj!

Serce moje obumiéro —
Brzmij mi skrzypko, brzmij! —
Nie nasioł mi Pon Bóg scęścia,
Nie wyrośnie mi!

Nie nasioł mi Pon Bóg scęścia —
Słyń ze skrzypko, słyń! —
A ty Maryś, moja Maryś,
Giń ze z bólu, giń!

Giń ze z bólu, giń z cierpienia —
Graj ze skrzypko, graj! —
Zakopiom cię z twoim bólem
Pod zielony gaj...

I zrozumiał Jasiek Mosiężny Muzyka Marysine zaślubienie, a tak mu się wydało, że oczy jego lecą w jakąś przepaść straszną, w otchłań niezgłębioną. Hej! Ten to lód od tobie wiał! — powtarza, a wydaje mu się, że mu przy tej myśli ziemia całkiem z pod nóg niknie od żalu nad Marysią i nad swojem kochaniem. Mogłoby nom tyz być dobrze! — myśli. I zdawało mu się, że słyszy, jak Marysia Daleka, leżąc twarzą ku pościeli na szopie, szepce: O serce serce! O serce serce!...


II.
O WÓJTOWEJ MARYNIE.

»Ta wójtowa Maryna hodzi sama do młyna,
A ze młyna du domu, nieda monki nikomu«

śpiewywali o Marynie Krużlowej z Rogoźnika, a potem przyrosło jeszcze drugie tak:

»Ta wójtowa Maryna hodzi rada do młyna,
A wójcicek Macicek pokozoł jéj hodnicek«...

ale to później, po weselu, bo on jej istotnie pokazał, jak trzeba chodzić po świecie.
Była to dziewka, jakiej nieprędko drugiej w okolicy. Czy w Ludzimiérzu na odpuście, czy w mieście, albo w Czarnym Dunajcu na jarmarku, niebyło chłopa, coby się za nią nie obejrzał, nie było baby, coby się jej nie przypatrzyła świdrem. Wysoka, prosta, głowa do góry, brwi, jak żeby uczernione, wysoko nad oczami, gęste, grube i połyskujące, czoło gładkie, oczy szafirowe ogromne, nos prosty, usta czerwone, małe, broda okrągła, włosy czarne, świecące, jak żeby kto je wypolerował, a tak wielkie, żeby się okryć niemi mogła, jak zapaską. Dopieroż te kolory na twarzy przypalonego rumieńca na smagławej skórze, dopieroż ta szyja wysmukła, bujna, te piersi, co tak jakoś zuchwale pod gorsetem tkwiły, aż drżenie brało patrzeć, to wcięcie w pasie prześliczne, te biodra odsadzone, gibkie, pełne, a całe ciało, jakby z miękkiego żelaza urobione. A głos!... Kiedy zaśpiewała, zdawało się, że świat stopnieje... I kiedy szła, to choćby ciżba była największa, nie potrzebowała mówić: pąkcie się! — każdy się jej ustąpił, tylko spojrzał.
Ale ono się ta jej i tak znaczyło...
Bogata to była dziewka, pyszna, zuchwała i nieużyta. Ojciec, wójt, stary Bartek Krużel, co się do niego nazywało do Białego Marcina jeszcze z dziadka, wdowiec: ją jedyną miał i nic za nią nie widział. Było gruntu z pięćdziesiąt morgów, lasu z pięć, gazdowstwo strasznie grube i młyn. A to Marynisko, żeby kto krapki mąki nie ukradł, ciągle pilnowało młynarczyka i cięgiem do młyna chodziwało, aż jej zaczęli śpiewać o tej robocie, ale do oczu nikt nie śmiał. Bo takie oczy miała, jak żary rozpalone, tak, jakobyś we wodzie ogień roziskrzył. Kiedy spojrzała na człowieka — chyba, że mu siedmdziesiąt lat było, żeby go nie przejęło do szpiku. Jeden parobek z Ostrowska co z winem jechał, kiedy ją zobaczył, oparł się o wóz plecami i stąpić przez chwilę nie mógł, a mowę to mu całkiem odjęło, tylko usta otworzył. Ona się uśmiechnęła i przeszła mimo, a on potem powiada: Dyablica się za babę przyoblekła, cy jako?! Ale kieby takie w piekle były, fciołby jo hań gorzeć po same usy!...
Nieradzi ją ludzie widzieli za nieużyczliwość i za pychę. Było jej już dwadzieścia lat, ale się wydawać nie chciała, ani nikt nie słyszał, żeby jakiego kochanka miała. Nikt się nią nie pochwalił.
— Nie bees się to wydawać, Maryna? — pytała się jej ciotka.
— A jest haw wtóry godny ku mnie? — odpowiedziała.
— A wis, jako to śpiéwajom:

»Cemuz ty dziéwcyno niekces na mnie patrzyć?
Jak jo cię nie weznem, nie weźnie cię ślakcic!«

— A niesłyseliście ciotko, co opowiadoł stary Budz, jako to królewic przyjehoł ku kołodziejównie?
— Bojki! Coby cię nie to królewic, ale jaki sprosty górol nie przespał!
— Niedocekanie wase!
Ale jej się oczy zjarzyły i zęby ścisnęły, boć przecie w takiej dziewce grała krew! Ino ją ta pycha, ta podufałość trzymała, jak na łańcuchu. To to wolała ścierpieć i odrzec się, za czem dziéwkom dusza do gardła lezie, aż im dech zapiera, niż tej natury swojej popuścić. Takie to było.
I dopieroż musiało się stać, że się ten Jasiek Mosiężny Muzyka z nią spotkał...
A to tak. Nie mógł on się odżalić Chochołowskiej Marysi, w której się kochał, choć już lat parę zbiegło, może ze trzy. Nie szedł więcej w Kościeliska, nawet się mało co po Zimnem, albo Skalnem, jak to je nazywają, Podhalu włóczył, ba się więcej doliną wsi trzymał. I już nawet mniej grywał, tylko się więcej robotą trudnił, ciesielką i przy traczu, ale kiedy grał, to jeszcze sto razy piękniej, niż przedtem. Dość powiedzieć, kiedy go cygani węgierscy do bandy chcieli, co nawet w samym Budzynie i w Peszcie grywali. Nie chciał.
Dowiedział on się, że u Gąsiorka w Rogoźniku robota przy drzewie jest: zgodził się.
Tu dziéwki, baby rade, bo już o nim słuchowały, (jak to o tym Janicku, co taki słynny z urody był, a tak smutno dla nieczułej dziewczyny skończył), że to muzyka, jakiego niema drugiego we świecie. Ale tak powiadali, że on przez te trzy lata nijakiej sprawy z żadną kobietą nie miał. To i tam, w Rogoźniku, tak na te Rogoźnicanki patrzał, jak na gawrony na smreku. Tyle go obchodziły.
Niedługo to jednak trwało. Powiada mu Kuba Gąsiorek, ten, co tracz miał:
— Wis, Jasiek, kiebyś taki dobry był, a zaniós jarcu do Biołego Marcina zemleć.
— Dobrze. Zaniesem.
A stary Gąsiorek się przyśmiechuje i pyta: Widziołeś młynoreckę?
— Ze wtorom?
— Wójtowom córkę?
— Nié.
— No to się waruj, bo cię zji.
— Ej, kie mie ta do siela nic nie zjadło, to mie ta juz i nie zji.
— Waruj się! mówiem ci. Scepon Symcyków z Ludzimirza do Peśtu bez niom wywędrował, Kuba Gąsiorek, haw naski, Rogoźnicon, pije tak, co ani rady, Jahymiak Wacław, ten Kasin, tak, jak ogłupioł. Jo som, hociek stary, kie jom widzem, to jaze mi gro w usak! Bucna dziwka, jak las!
— Nie bojem się.
— Cy mos co od uroku?
— Mom.
Tu stary Gąsiorek ogromnie się rozciekawił. Nachylił siwą głowę z długiemi kędziorami i pozaplatanemi warkoczykami od skroni, ku Jaśkowi, i pyta się: Ze co? Ze co? Coz mos? Nie przezdradzem cię. Powidz mi!
— E co ta mom to ta mom — nic wom potem.
— Nosujes przy sobie?
— Wse nosujem.
— Ka? W opasku?
— A moze to i być, kieby ino dość syroki był.
— Jakoz to? Nie rozumiem?
— Hej ojce, wicie — — kieby taki syroki był, coby serce przykrył. Kaz ten jarzec?
Popatrzył na niego stary Gąsiorek, pyta się:
— To się na serce przykłado?
— No.
— Jakze to? Przylepio się? Cy je jaki ploster?
— Nie przylepio się, ba trza połknonć, coby do serca wlazło — mówi Jasiek.
Stary Gąsiorek przykrzywił głowę: Jakosi cudnie mówis — powiada — A ukozes mi to? Cy byk i jo nie połknon?
— Ej, musielibyście jaze w Kościeliska jehać, coby uwidzieć, jakie to.
— Tam je stela?
— No.
— A wtoz ci to doł?
— Coz się ta telo ozpytujecie! Kaz to zboze?
Stary Gąsiorek pomilczał trochę, potem się rozśmiał i rzekł: Rychtyk — co się ozpytujem, kie jo mom haw na głowie nolepse odcynienie na wselkie uroki.
I pogłaskał się po siwych włosach.
— Podź, Jasiek, wsujemy jarcu do worka.
A w Jaśka Muzykę w chwilę potem jak żeby piorun trzasł.
Idzie, niesie worek na plecach, przychodzi ku młynowi, a tu przed młynem stoi Maryna wójtowa.
— Do młyna? — pyta się.
Popatrzał Jasiek na nią, nogi mu się ugięły, zbielał na twarzy, choć godny worek na plecach dźwigał. Tak w niego uderzyły Marynine oczy, jak błyskawice.
Ona się tylko uśmiechnęła, że ledwo przemknęło po wązkich wargach, i patrzy na niego z góry, śmiało, a on tak przed nią przychylony z tym workiem.
— Podź — mówi — odbieremy.
Oddał Jasiek worek młynarczykowi mleć.
— Tyś niepili, nietutejsy? — mówi Maryna — Tyś ten muzyka Jasiek od Gąsiorka?
— No.
Nie dwoi mu nic, tylko tak do niego mówi: ty, jak do pasterza.
— Przydź jutro rano po monkę.
— Przydem.
Chciał jej powiedzieć: Ostańcie z Pane Boge — ale ona się nie spojrzała już więcej na niego i poszła od młyna przez łąkę ku domowi.
Zabrał się i Jasiek wracać.
A tu jak zadzwoni Marynin głos!... Jak się rozlegnie po powietrzu:

»Lelijo, lelijo, zkądeś się tu wziena?
W dolinak urosła, w górak się ozwiła...«

»Daj mie, matko, daj mie, kie ludzie pytajom:
Kie lelijo kwitnie, wtedy jom targajom...«

Daj mie, matko, daj mie, kim mi krasa minie — —
Wte lelijo wonie, kiedy się ozwinie...

Daj mie, matko, daj mie, bo jo jak w polu kwiat:
Wiater mie oderwie, poniesie mię we świat...

Ani, matusicko, nie bedzies wiedziała,
Ka ci się lilijka z ogródka podziała?...

A to tak śliczny śpiew był, tak słodki, tak cudny, jakżeby dziecku do snu.
I nie mógł ten Jasiek Mosiężny pojąć, jak potrafił z takiej dziéwki, co się widziała taka zuchwała i pyszna, taki miły, taki pieszczący głos wyjść? Przebiło go to na wylot przez serce, bo przecie sam muzyką był i on to czuł lepiej, niż inni.
Idzie, ogląda się, a ta przez łąki sunie, w żółtej szmatce na głowie, w białej koszuli, w czerwonym gorsecie i w czerwonej zapasce na ciemnej spódnicy, taka mieniąca, jak sama łąka od kwiatów, a taka świetna, jak pochodnia. I zapatrzył się.
A ta śpiewa zdaleka, jeszcze słodziej, jeszcze śliczniej:

»Janickowa nuta hodzi po dziedzinie,
Jako te owiecki po kosodrzewinie«...

»Janickowe imię nigdy nie zaginie,
Jako se wirsku, tak se i w dolinie«...

Rozlega się głos, a jemu serce taje.
A ta śpiewa jeszcze:

»Przydź Janicku śmiało kie w okienku siano;
Kie w okienku słoma to matusia doma«...

Podskoczyło Jaśkowe serce.
Zaś ona, śpiewająca, znikła w wierzbowym gaju, co pode wsią rósł.
Jaśkowe serce drży, a on sobie myśli: Hej coby ta! Tak se ino śpiwała... Kaby taka dziwka ku mnie!... Ani się nie popatrzyła...
Tak sobie nie dowierzajęcy, szedł ku traczowi Gąsiorkowemu, a wszystko mu drgało na wnątrzu.


∗                    ∗

— No, jakze ta? — pyta się go Gąsiorek — Oddołeś ten jarzec mléć?
— Oddołek.
— Młynoreckę widziołeś?
— Widziołek.
— No i coz?
— Nic.
— Nic?
— Nic.
— Wybroniło cię to, coś połknon w Kościeliskak?
— Kaz som jest té deski, co my je mieli rzezać? — mówi Jasiek.
— Oho! — pomyślał stary Gąsiorek — Wybroniło cię ta wiera, kieś taki do roboty nagły! Idze jesce wypij by półkwaterek téj medycyny! — A głośno rzekł:
— Deski? Deski som jest nagotowione, ino biercie! Ale się mi tak widzi, co ci się dziś ręce bedom trzęsły?
Jasiek nic nie odpowiedział i poszedł deski rznąć.
Zaś stary Gąsiorek udał się wóz smarować kołomazią, bo się na jarmark do Nowego Targu wybierał, i kręcąc koła na osi, mruczał: Smiéłowanie Boskie, co to wej w téj dziwce za cary?! A nie ino w téj, ba cołke w kobitak! Co je to przecie, cy to ta głowa, cy to ta noga, cy co inkse, cy syćko wroz? Ale kiebyś dopod, tobyś zjod. Hej cóz, kiek wej juz stary! Siedemdziesiont mi mineno na Jakóba... Ej, kieby mi się tak by dwaścia roków wróciło!... Ale cok juz przezył, tok juz przezył, co jek widzioł, to jek widzioł, widziołek i Antośkę Kurnotkę i Kasię Długopolską i moja niebozycka piérso zona fajna była i Kaśka Walka z Pod Brzegu, pojedna by ci była dobrze serce nie urwała od wątroby, ale jek takiej przecie nie widzioł, jako ta Maryna wójtowa. Słyhowałek ze staryk ludzi o wrózkak, co na skodę ludziom cyniły; takie to to musiało być. A kiebyk nie wiedzioł, cyja jest, kiebyk nie znoł jéj ojca, matki niebozycki, kiebyk nie wiedzioł, kie jom do krztu świentego do Ludzimirza nosili, wto jom trzymoł: pedziołbyk, ze wto wié co? Zkąd to między ludzi zlazło? Z jakiej płanety, lebo z piecary wysło? Jakiesi to corcie kwiaty się temu na wargi i na ocy zamieniły, bo ik tu takik na świat nijaka jesce baba nie wydała ze sobie... Haj... Wyonacyłek wóz godnie maziom, nie bedzie skrzypioł, nie będzie się Małgorzata prać znowa ode złości po siedzisku. Hej! Kiz mi téz dyasi przeklenci kozeli młodom babę brać?! Skaranie Boskie! Kieby mi się téz by dwaścia roków wróciło!... Wóla Boska...
Tak stary Gąsiorek, co tracz miał, mruczał do siebie, wóz ze strachu przed drugą żoną Małgorzatą gorliwie smarując.
A Jaśka Muzykę już roztapiało na wnętrzu. Rzeze deski, piłuje, a w oczach mu uroda Marynina stoi, a w uszach mu jéj śpiewanie gra. — Marysia Chochołowska, Marysia Daleka była, jak miód, a ta tu jako ogień. Zamamiła go śpiewaniem zrazu, przychlebiła mu się potem — ale na co? Bo że ona to nie bez przyczyny śpiewała, tego był pewien. Musiała go widzieć gdzie, w kościele najprędzej, musiał go jej kto pokazać. I takom mu śtukę pokazała!...
Nieszczęsny ten Jasiek Mosiężny takie serce miał: trzysta bab mu się mogło rzędem u szyi wieszać — on nic; ale jak na swoją utrafił — bądź zdrów! Już w nim ani żyły, ani żebra niebyło — wosk.
— Tu bez niom zginem! — myślał.
— A coby poprógować? — myśli znowu.
— Ej! Ty ta co ś niom wyprógujes! — mówi sobie — Nie twoje scęście!
— Tamek nimioł scęścia, moze mi tu Pon Jezus pobłogosławi...
— Nie takim On nie pobłogosławił, jakoś ty...
— Ej! kieby jom jesce uwidzieć!...
— Dy jutro pudzies po monkę...
— A Marysia hańta, Hohołowska?...
Lecz pamięć Marysi Chochołowskiej w trudnem, ale artystycznie wrażliwem Jaśkowem sercu spełzła nagle, jak obraz na deszcz wyniesiony.
— Marysia? Daleka?... Kieby mię była fciała... Ale przecie ona nikogo nie fce — nigda...
I to ogromne słowo przygasiło w Jaśku wewnętrzną, pozorną już tylko zresztą, rozterkę.
Tego dnia, wieczorem, w lipcu to było i pogoda iskrząca, długo Jasiek grał na piszczałce wierzbowej, bo on na wszystkiem grać umiał, siedząc na pniaku do rąbania drzewa na dziedzińcu, a stary Gąsiorek, leżąc na pościeli, mruczał do siebie: Piskoj, piskoj — — bedzies ty jesce lepi piskowoł, nie bój się... Dzieńkować Bogu, Małgorzata śpi... Fała tyz Bogu Nowyzsemu... Piskoj, piskoj — — juz ci dusa dziurami wirbowemi wyłazi — — patrzeć, ino ci bedzie po całym ciele hipkać, jak ptok po gałęziak... Ej, Boze doj, coby się Małgorzata by nie obudziła do rania... Kieby się mi tak dwaścia roków wróciło...
Ale Jasiek Mosiężny tej nocy mało co spał. Aż przed świtaniem usnął twardo i śniło mu się, że idzie procesya, a w tej procesyi Marysia Chochołowska — i odwraca ku niemu twarz — on z boku stał — i powiada mu: Ej Jasiu! Taki juz mój przeklenty los!...
I znikła, a jego tak coś cisnęło, jakby w przepaść leciał.
Nazajutrz idzie rano do młyna po mąkę, a czem bliżej, tem mu się goręcej robi.
Stoi Maryna we drzwiach.
— Niek bedzie pokwolony — mówi Jasiek i uchyla kapelusza.
— Na wieki wieków. Amen — odpowiada Maryna.
— Jest monka?
— Jest.
Sama mu ją odmierzyła, wydała, a co raz, to go niby nieumyślnie łokciem zawadzi, spódnicą muśnie. Niebardzo śmiał na nią spojrzeć, ale kiedy pojrzy — — jej oczy na nim, a tak jarzące, jako świéce przy ołtarzu. Ciarki po nim przeszły.
— Hej! Nie twoja tu robota! — myśli sobie.
Aż kiedy się już zabierać miał, powiada mu Maryna:
— Jasiek, wis, parobkak od koni wyścigała. Cybyś się nie zgodził do nas?
— Jo?
— Ty.
— Ku wom?
— No.
Patrzy na nią: stoi przed nim, jak zorza.
— Fcielibyście mię? Na prowdę?
— Ze ba hej! Cozbyk ci miała figle pléść!
Jaśkowi się aż jasno i ciemno naraz zrobiło w oczach.
— Zgodzem się.
— Podzieńkuj Gąsiorkowi. Sprowadź się do nas.
— Mówiliście z wójtem? z tatom?
— Tata ta sytko zrobi, co jo hcem.
— Od kiedy?
— Hoćby od dziśka.
Wraca Jasiek do tracza podziękować Gąsiorkowi, a Maryna siadła na progu i śpiewa:

»Pojźrem na jednego, pojźrem na drugiego:
Nimas ci tu nimas Janicka mojego«...

»Miłość moja miłość, miłość ta przeklęta,
Zamknęła mi serce na zelazne pęta«...

»Zbuduj jaskółecko na hali gniazdecko,
E pocies ze pocies to moje serdecko«...

Jaskółka na hali budować nie bedzie;
W tym moim serdecku wiecno załość bedzie...

Takie nuty biegły za Jaśkiem, tęskne, dźwięczne, rozpuszczone na świat, jak brzozowe gałęzie, jak migotliwe sieci pajęcze jesienne, i szumiały nad Jaśkową duszą i oplątywały ją, aż mu krew z nóg i z rąk do piersi zbiegała. Tak się głosiły za nim śpiewki Marynine.

»Kalina malina rosiła korale — —
Kohajze mnie hłopce, kohaj ze mnie stale...«

Z kaliny maliny zima spłuce cérwień,
Ale ty, hłopcyno, serca mi nie odmień... —

leciało za nim.


∗                    ∗

— Zji cię to dziwcencisko — gwarzy Jaśkowi stary Gąsiorek wypłacając mu zasługi.
— Niek ze mię juz i zji! Wiécie jako Janosik mówił, kie go umęcyli i wisać mieli? Kiedsce me upekli, to me uż i zjedzce! — odpowiedział Jasiek.
I nastał dlań dziwny czas.
Maryna, jak królewna, chodzi koło gospodarstwa i we młynie, a on koło niej, jak koło królewny. Nigdy słowa, nigdy nic. Schnie Jasiek, jeść niemoże, spać niemoże, morduje się, widzi mu się, że żeby jej spódnicę dopadł, toby z nią ślub brał — a tu nic. Tylko jej te oczy błyszczą, jak gwiazdy rozpalone, tylko te piersi w gorsecie chcą koszulę roztargać, tylko się te biodra kołyszą, jak fale na Rogoźniku. Odchodzi Jaśka całkiem moc nad sobą, rozbiera go tak, jak choroba.
Ale mu tak nieśmiało było, że kroku ku Marynie postąpić nie mógł na sobie przemóc. Więzgło mu wszystko w gardle i w piersi.
Aż raz, rano, myśli sobie: Co się tu bedem tropił! Cisnem to syćko i pudem w carty! — I tak postanowił.
I zdarzyło się, że przyszło podczas objadowania dziecko do Krużlów, taki malutki, trzyletni chłopczyk od Filomeny Komperdowej, krewnej nieboszczki wójtowej.
— Po coześ prziseł? — pyta się go stary Krużel.
— Po jabta — mówi dziecko.
— A rod mie widzis?
— Rod.
— A ten dziéwcynę lubis? — pyta się go wójt pokazując palcem na Marynę.
A chłopczyk powiada: Nie lubiem.
— Nie lubis mię? — pyta się Maryna.
— Nie lubiem.
— Ani troskę? Ani troseckę?
— Nie lubiem.
— Ani telecko? — i pokazuje mu koniuszek palca i uśmiecha się, a tak ślicznym, tak pieszczotliwym głosem mówi, że się zdawało Jaśkowi, że się fuksye na oknie pochyliły ku niej kwiatkami i słuchają.
— Ani telecko?
A chłopczyk myśli i powiada: Telecto.
Zaś Marynine oczy świeciły się, jak ciche gwiazdy pozachodnie.
I Jasiek Muzyka został przy wójtowych koniach.
I było raz tak, że młynarczyk zachorował i Jasiek go zastąpił; zepsuło się coś przy kole — naprawiają z Maryną. Czuje Jasiek na plecach swoich jej piersi wyniosłe, czuje jej oddech gorący na karku, czuje ją całą schyloną nad sobą. Myśli sobie: Nie wytrwom, niek co kce będzie! Obyrtnem sie, hycem jom bez pół, by roz pocałujem w té ustecka rózane, by roz przytulem ku sobie...
Ale mu odwagi brakło; bo on był taki: pierwszą lepszą dziewkę ujął nie pytajęcy, a co mu się podobało, to mu odejmowało moc. I tak przy sobie długo stali; jemu ręce dygotały przy naprawie koła, a jej się włosy niedobrze zaplecione rozsypały koło głowy i po Jaśkowym karku błądziły. Ale co sobie pomyślał: Niek co kce bedzie! Obyrtnem się! — to mu brakło tchu w piersiach, a w sercu odwagi.
Naprawili młyn. Zdawało się Jaśkowi, że Maryna jakoś dziwnie popatrzała na niego, nim wyszła.
— Ej, kiebyś była nie ta! — myślał gryząc wargi — Nie taka pikna, nie taka pysno, nie taka bogato!... Ej, kiebyś była nie ta!...
Ej! żeby była nie ta.... Żeby choć taka piękna, taka pyszna, ale nie taka bogata... Cóż ona przedewszystkiem pomyśli? Że mu te pięćdziesiąt morgów pola, te pięć morgów lasu, te konie, te krowy, te owce, ten młyn więcej jeszcze niż ona sama pachną. I spojrzy na niego tak, że on by tego nie zniósł...
Prawdę mówił stary Stasiów Szymek Tyrała, że té muzyki to jakiesi cołke ine ludzie, że choć som jest dziwtóre i mądre, to jak się juz utrefi głupi, to cały dyabeł — boć przecie każdy, ktoby się z taką Maryną żenił, myślałby naturalnie przedewszystkiem o jej majątku, a potem dopiero o jej urodzie, i nie cudowałby się temu nikt, ani ona sama. Ale Jasiek był z tyk, co som nie jest mądre.
— Taka dziwka! — myśli — Som pon Józio Tetmajer z ludźmirskiego dworu, ten, co wirse piso, mógłby jom brać i pewnie by mu ociec, stary dziedzic pon Wojciech, co się po głowie prawom rękom gładzuje, a lawom za pas na kontusie zakłado, nic nie pedzieli...
Kieby była biédno... Ale tak....
Żeby go kto był z chłopów, albo bab mógł usłyszeć, jak tak rozmyślał, byłby mu był powiedział: Przecieś taki głupi, jak cap!
Wkrótce potem zdarzyło się, że Jędrzej Krużel, strycny ujek Maryny, wydawał córkę za mąż.
Gra Jasiek na weselu, przy nim sekunda i basisty basujący. Dziewki jak sarny, jak kwiaty, ale gdzie im ku Marynie!
Jasiek gra, a nie widzi nic, tylko ją.
Przyszedł na to wesele Maciek, syn dawnego wójta rogoźnickiego, Bartłomieja Fita, którego nazywali wójcickowym Macickiem, albo wójcickiem Macickiem. Właśnie on od wojska wrócił od ułanów, czerwoną miał czapkę na głowie, niebieski kabat na sobie; przystojny był parobek, zgrabny, tęgi i niebiedny.
Kiedy zakrzesał na drobną nutą rogoźnicką, to się widziało, że iskry piętami skrzesze, choć w kyrpcach był.
Do polki Marynę ujął — ej! kiedy się zaczęli nosić! Był on we Widniu i w Preśburgu i w Ołomuńcu, tam się z austryackiemi siacami, z czeskiemi holkami nauczył tańczyć. Na Marynę łuny biją, a ten ją w pół obiął, przyciska, po powietrzu nosi. A łuny biją i na Jaśka.
Poprosili do jedzenia. Noc była późna. Wyszedł Jasiek w pole, oddéchnąć, bo się i graniem zmęczył, ale to nic, ba się mu serce rozerwać chciało od żalu, od zazdrości, od bólu, od gniewu. Grał pod ścianą, grał, aż się włosienie ze smyczka sypały, a ten przyciskał, a ten nosił, a ten tulił ku piersi! Ej! tysiąc dyabłów zjadło!
Idzie koło takiej szopeczki małej i słyszy za ścianą taki głos szeptem:
— Musis!
A to mówił mężczyzna.
A drugi głos mu też szeptem odpowiada: Nie musem!
A to był głos kobiecy.
— Musis!
— Nie musem!
— Ba musis!...
Uśmiechnął się Jasiek, oddalił się, pochodził dobrze pół godziny po polu i wraca do wesela. Patrzy: ani Maryny, ani Macicka niéma.
Zimno i gorąco mu się zrobiło. Wyleciał z sieni, łap za kamień z pod nóg, ścisnął w pięści — a wtem Marynę spotkał. Poznał ją, bo światło z okien padało.
— Kaś była?! — pyta jej się i zastępuje drogę.
Wzdrygnęła się Maryna, zatrzymała się, potem chce iść dalej, a nie odpowiada.
Ale Jasiek już nie ustąpił. Chwycił ją za rękę, ścisnął, przybliża jej oczy do oczu:
— Kaś była?! Gadoj!
Szarpnęła się Maryna, zmarszczyła brwi, aż się jej zbiegły pod czołem, ale potem rękę w jego ręce wolno zostawi i mówi mu łagodnie: Puść mię, Jasicku, co ci się stało? Coz mi tak zastępujes, jak zbój, a przecie wiem, ze mię rod mos. No to ci powiem, kak była? Byłak doma buty przebuć bo mię gnietły té nowe.
— Nie byłaś w sópce?
— W jakiéj sópce?!
— W téj hań, przy sadzie.
— W ujkowéj?
— No!
— Nié!
Ścięła usta, ściągnęła znowu brwi. Zląkł się Jasiek, że ją zgniewa. Puścił, słowa nie rzekłszy. Weszli do izby; ona naprzód, on za nią.
Już siedział pod ścianą, już grał, kiedy znowu Marynę w ciżbie zobaczył. Blada była, nie tańcowała.
— Cemuz nie tońcys? — pyta jej się, kiedy koło niego blizko stanęła.
— Noga mię boli. Ognietło mi.
A wójcicek Macicek ciska mu w chwilę potem trzy szóstki do skrzypiec i śpiewa po góralsku:

»Mozes się pokozać dziwcę, kaś się skryła,
Cyjeś taka śumna, jakoś wcora była?...«

I tańczy z panną młodą.
Jasiek gra, aż struny zgrzypią, ten tak śpiewa, tamta nie tańcuje, pod ścianą blada stoi — — chce Jasiek grzmotnąć skrzypce o ziemię, skoczyć, porwać Maćka pod gardło — — ale to może on ino tak tylko śpiewał, może to nie oni byli, tyle dziéwek, tyle parobków na weselu, tyle się ich rozleciało koło domu podczas kolacyi — — i dzwoni mu i dźwięczy w uszach i w sercu jej głos: »Przecie wiem, ze mię rod mos... Byłak doma, buty przebuć... Jasicku«...

∗                    ∗

I nie wyszło cztery tygodnie, już miał być ślub wójcickowego Macicka z wójtową Maryną. Chciał Jasiek prasnąć wszystko, uciec w dyabły, ale co raz Maryna do niego: Zagros mi Jaśku na weselu...
I zostawał.
A Macicek przychodził do Krużlów dzień w dzień, zawsze wesoły, zawsze uśmiechnięty, zawsze rad. Raz, kiedy Maryna coś przy wieczerzy zuchwale odpowiedziała ojcu, powiada jej: Wis, Maryna, to se zapamiętoj: jakbyś mnie kie tak odpedziała, to byk cię tak wyrzezał tam, ka trza, co za trzy dni nie siędzies!
Zaświeciły się Marynie oczy — właśnie jedli kwaśnicę — odwiedzie rękę z łyżką i powiada: Ej! Byk cię teroz zaroz nie pacła w kufę!
A Macicek pięść w kułak: Pacnij!
Patrzą na siebie chwilę, spuściła Maryna głowę, wzięła się do jedzenia.
A stary Krużel, wójt, powiada: Tak trza, panie świenty. Kie baba do cie z grabiami, to ty do niéj z cepami, kie baba do cię z nozem, to ty ku niej z kosom. Tak trza, panie świenty! — Bo on ta takie miał porzykadło.
A w Jaśku Mosiężnym ginęło serce.
Ku nocy idzie on przez dziedziniec, a Maryna siedzi na pniaku koło obory i płacze.
— Cegóz płaces, Maryna? — pyta jej się z tkliwością i przerażeniem, bo ją pierwszy raz płaczącą zobaczył.
— Bo mie bedzie bił.
— Wto?
— Macicek.
— To się zoń nie wydoj.
— Jakze? Kie on fce.
— A to ty mozes niefcieć.
— Ni mogem.
— Zalubiłaś go?
— Nie — alek tak, jak zacarowana.
— Ty?!
— Jo...
Milczą.
— Tyś była wte w sópce? Na weselu?
— Jo...
Siadł Jasiek ciężko obok.
— Jo wiedzioł potem, jo cuł, ze to ty...
Maryna płacze.
— Maryna, słuchaj — mówi Jasiek po chwili — po coś mię ty haw godziła?
— Boś mi się widzioł.
— Jo?!
— Ty.
— Po coz mi ty to mówis — teroz?! Ponjezusie Nosłodsy!
— Widziołeś mi się... bez ten hyr, co o tobie po świecie seł. Gadali o tobie.
— A teroz?
— A teroz nic. Przepadło.
— Przepadło?!
— Na zawse.
— Cemu?! Bez co?!
— Boś mi juz teroz tak jak nic.
— Cemu?! Jo by ci przecie przy nogak lezoł, joby ci przecie wierny był jak pies!
Joby do tobie patrzył, jak do gwiazdy...
— Mnie się tyz to w tobie nie podobo; — miękiś.
— Tamten ci lepsy, co cie bedzie bił?
— Ale je hłop.
Złapał się Jasiek Mosiężny za głowę obu rękami.
— Maryna! Lepi mi było tego nie pedzieć!... Rany Boskie!
I kołysze nieszczęsną głowę i żałość go ogarnęła rozpaczna.
A ona mu powtarza: Miękiś był. Cemuześ mię nie hycił, cemuześ mię nie stusił pod garło, tak, jak on? Teroz jo jak zacarowana...
— Hej! To tak trza było! — mówi do siebie Jasiek Muzyka — Hej! To tak trza było!... A jo nie wiedzioł...
I wali się głową ku kolanom.
— Jesce kiebyś mię był wte, kiek ze sópki sła, tak nie puścił. Kiebyś mi był nie uwierzył, kiebyś mie był ku ścianie przypar, kiebyś mie był wycion! Aleś ty mię zaroz puścił, inok ci słowo rzekła. Ej! co za hłop taki?! pomyślałak se — mówi Maryna.
— Tobie bić?! Dyćeś przecie wiedziała, ze cię tak rod mom, jak życie własne! Więcyl!
— Nie wiedziałak! Myślałak se: lubić mię lubi, ale kieby mię kohał, toby się przecie ku mnie brał! A jo nie jest taka, cobyk piérso ozdzirała ku komu pazdury. — I Maryna podniosła dumnie swoją przepyszną głowę.
A Jasiek kołysał się w bólu: Hej! To tak trza było!... A jo niewiedzioł... A teroz co?
— Przepadło.
Nagle porwał się Jasiek: A cobyk go zabił?!
A Maryna: Toby cię zaparli do hereśtu, i powiesili, a hoćby nié, joby i tak nie posła nigdy za tobie — — mięko w tobie dusa, dziecięco, nie hłopsko.
— Jo na tobie tak, jak na królowom, patrzoł...
— A on mię po parobsku przyniewolił...
Pokiwał Jasiek głową. Hej Maryna! — rzekł po chwili — Przyniewolił ta i jo siéła dziwek. Aleś ty mi była za pikna i za stokrotnie miéła...
— Jakiesi w tobie dziwne serce...
— Dziwne. Coz teroz s nami bedzie?
— Nic. Jo juz straciła do tobie wolom. Miękiś.
Jasiek wstał.
— Bydź zdrowa!
— O nié! Musis mi na weselu grać.
— Za nic!
— Jasicku! Dy mię przecie rod widzis... Grał mi bedzies. Nie krzywdź mnie!
I Jasiék został i grał.
Grał trzy dni i trzy noce, bo takie wesele stary Krużel wyprawił swojej córce bogaczce. Grał tak, aż mu struny nie zgrzypiały, ale pękały, i cały nowy smyczek się zdarł. Grał tak, aż mu skóra z palców złaziła, aż mu się pięta od przytupywania poczęła obierać, a z włosów przez trzy dni i trzy noce woda się lała. Grał tak, aż się ludzie dziwowali, a jemu się zdawało, że mu dusza wlazła do skrzypiec i że on ją smyczkiem smaga, smaga i smaga, a mówi jej: miękaś! miękaś! miękaś!... dziecięcaś, nie hłopsko!...
Przez te trzy dni i trzy noce Maryninego wesela nie wziął do ust nic, prócz wina i wódki. Pił i grał.
Nad świtaniem trzeciej doby skończyło się to wesele i to Jaśkowe granie.
Nie pożegnał on się z nikim, niechciał już nikogo widzieć, rzeczy zostawił, tak, jak stał, ze skrzypcami tylko pod pachą, wychodził z Rogoźnika.
I spotkał starego Gąsiorka, jak koło płotu swojego chodził i żerdki nowe zakładał. Był i on na weselu, krótko, bo rad był, że tam Małgorzata została i że sobie bez niej w domu wypocznie.
Jasiek się nawet nie odezwał, mija go, ale stary Gąsiorek mu rękę na ramieniu położył.
— Nie pozdrówkos mię to nawet, starego? Ani Pana Jezusa nie pokwalis? Kaz idzies?
— Do światu!
— Do światu? Skrony tego wesela? A nie padołek ci: waruj się, bo cię zji. Ono cię wej i zjadło.
— Ostańcie z Pane Boge.
— Boze cię prowodz. Hej wis, ono cię wej to dziwcencisko i zjadło. Ale Macicek se ta ś niom rady do. Przypatrzył jo mu się dobrze. Fajny hłapik. Na takom to trza rzemienia od portek, a nie strun i smycka. Tyś mięki.
— Ostańcie z Pane Boge.
— Z Panem Bogem. Nie bydź markotny. Moze cię i Pon Jezus ustrzóg, bo tybyś haw przy niéj zginon.
Jasiek już szedł gościńcem, a stary Gąsiorek mruczał: Strasecnie cłek moze zgłupiéć bez kobiétę. I to się wej przecie fajne hłopcysko widziało, do rzecy i sprzętne do wsyćkiego, i ku trocu, i ku koniom i ku młynu, a grać to juz wiedzioł doimentnie. I tak go wej ono wyonacyło... Miłość... Hm... Cy to ta głowa, cy to ta noga, cy co inkse, co syćko wroz... Ale kiebyś dopod, tobyś zjod... Hm... Ej, kieby mi się by dwaścia roków wróciło...
Zaś Jasiek Mosiężny Muzyka szedł borami lasami ku Węgrom, a mówił do siebie sam: Ej głupi! Ej głupi! Nie trza ci się było obyrtnonć wte we młynie?! Małoś razy móg?! Dy sama cekała, dy sama fciała... Ej głupi! Ej głupi!...
Jaka to dusa we mnie?! Na mój prawdu, jo się jej som cudujem! Co nie fcem, to mi się w garście pcho, cobyk fciał, to nie moje, a co by miało moim być, to jo zaś nie uhycem, nie ujmiem... Cyk zacarowany? Marysi Hohołowskiéj nimógek brać, sponiewirałek się bez niom godnie; ten jek móg — przemarniłek... Hej! Cy to potę nie té gęśle mię urzekły? Cy nie ony mię wiedom, ka nic po mnie, a dusę mi zmiękcyły, co mi dziwka mówi: nie hłopsko twoja dusa, ba dziecięca!... Nimas, nimas przy nik scęścia! Hej! Cy nie ony mię urzekły?!... A kieby nie ony, toby mię béła ku koniom nie godziła... Gadali o mnie... Bez to!...
I taka go na skrzypce żałość wzięła, że podniósł rękę do góry, w której je trzymał, i chciał niemi o pień grzmotnąć — — ale potem przypomniało mu się, że to przecie wszystko, wszystko i jedyne, co na świecie ma... Że on niema nic więcej... Nic, tylko te gęśle i ten z nich hyr po świecie...
I zagrał, ale nie tę swoją nutę, ani nie żadną inną żałosną, tylko wyciął w struny smyczkiem, aż brzękły wszystkie naraz i zaciągnął czarnodunajecki marsz:

Hej idem w las — piórko mi się migoce,
Hej idem w las — dudni ziemia, gdy krocę,
Ka wywinem siekireckom — krew cyrwonom wytocę,
Ka obrócem ciupazeckom — krew mi z pod nóg bulkoce!...

Tak grając szedł ku Węgrom i już o nim więcej nie słyszeli swoi ludzie.
Mówili jedni, że ku bandzie cygańskiej przystał, co go przódziej zwerbować ku sobie chciała, inni, że się utopił we Wagu, inni, że się rozpił i umarł, a inni jeszcze powiadali, że się ze zbójnikami aż gdzieś w Siedmiogrodzkich górach stowarzyszył. Nikt nie wiedział na pewno.
Został po nim tylko hyr we świecie i ta śpiéwanka:

»Janickowe imię hodzi po dziedzinie,
Janicek zaginon, imię nie zaginie«...



GAZDA HALNY


Szedł wieczorem Jędrzej Pazdur w góry, jak często bywało; bo on rad swoje gazdowstwo nocami obchodził.
Miał on gospodarstwo dość spore we wsi, w Cichem, pod czternaście korcy pola, półtora morga lasu, chował krowy i konia, ale nie to go cieszyło; hej, jego cieszyło inkse gazdowstwo, hań w górak.
A nie był to ten kierdelek owiec, co się mu pasł w Małołące, nie, ino to były te góry, ten smrekowy las, ta woda, a kosodrzewina po upłazach.
Dziwowali się temu ludzie i mieli go za przygłupiego, bo on mało co kiedy o roli, albo o bydle radził, tylko cięgiem: co się ta we Wiérchcichej, a co się tam w Jaworowej Dolinie dzieje?...
Idzie Jędrzej, patrzy do światu, noc była jasna, miesiąc wyszedł z za Koszystej; w pełni był. Zajaśnił się na lesie pod Żółtą Turnią i pyta się Jędrzeja: Ze po co ześ haw prziseł tak nieskoro, Jędrek?
A on mu odpowiedział:
— Bo jo jest halny gazda...
Idzie w górę do Zawratu, ku Pięciustawom, a myśli sobie: Hej miły mocny Boze! Jako się im téz ta bez zime gazdowało przeze mnie?! Kosodrzewiny popod Wołosyn cy téz przybyło kielo telo?... To to jego gazdowstwo najmilsze. Wonieje to, a do słonka się iskrzy, jak złote.
Przyległ na chwilę, zadrzemało mu się. A tak się mu śnije, że się naokoło niego wszystko, wszystko staje zielone, jako na wiosnę bywa, kiedy się ziemia poczyna weselić.
Obudził się, chłodny wiater ku ranu; przejaśniła się noc, tylko w Kościelcu po pod turnie gruby cień.
Wstaje Jędrzej, przetarł oczy śniegiem, rąbie stupaje do przełęczy, stanął na niej.
Prawie namieniało na świtanie.
Patrzy się: wiérchy takie jak ze mgły, gdzieś tam od Lodowego przebiela, rózeje świat. I wyszedł taki skrawek światła, jak żebyś skrzele od białego kapelusza wystawił. Patrzy Jędrzej, ono się dźwiga to światło, taki obłoczek różany, leciuteńki, cihućki. I wyjechało takie słońce, jakoby się porosiło kasi w dolinak, jakieś mokre, wilgotne, wypłynęło tak do pół z poza turni i pyta się: Ze po co ześ ty haw prziseł Jędrek, tak rano?
A on mu odpowiedział:
— Bo jo jest halny gazda.
Wziął się potem na dół ku Pięciu Stawom.
Lepiej mu się szło, niż do Zawratu, bo od południowej strony śniegi już wytajały, mało gdzie co zawadził, zbiegł wartko ku stawu Pod Kołem. Zamarźniony.
— Nic tu po mnie — myśli Jędrzej. — Niek se ta lód gazduje, kie je taki sparty. Telo jego.
Spojrzy dalej — hej! Wielki Staw się czerni między skały.
— Stowecku! Stowecku! — woła Jędrzej — Tuś?!
A ono mu tak zaszumiało z tej wody:
— Hej, gazdo! Witojcie! Nie było wos téz downo!
— Jakoz ci się ta drzémało pod lode? — woła Jędrzej.
A staw mu gwarzy:
— Dobrze. A tak się mi śniło, co syćko bedzie zielone.
— Ej tak i mnie! — mówi Jędrzej. — A radeś, ze ci ku niebu widno?
— E! Dy to u mnie tak, jak nowonniejsy kwiat! — mówi Staw.
I tak tam oni radzili do siebie.
Poziera Jędrzej: rozwidniło się, świetleje po niebie; słucha — idzie po kosodrzewinie szum, pocieplał wiatr.
Bedzie jehał śnieg — myśli se Jędrzej.
A tu ono tak gra od turni, jakosi tak, że się Jędrzejowi gardło ścisnęło i łzy mu do oczu naszły.
Wyciąga ręce ku Wołoszynowi i krzyczy:
— Hej! gazdowstwo moje kohane! rodzone! prześlicne!...
Pogląda po Wielkim Stawie, pogląda po Przednim, aż się zadziwował: Kiele som téz!
A Siklawa huczy mu, wali się grzmotem ku Roztoce, i potoki lecą z Wołoszyna, a taki z nich szedł śpiew, jak z dzwonków.
— Wody mom dość — mówi.
Weźmie kosodrzewiny kitkę w rękę, pomacał.
— Piéknie zrosła. Nagodziéł Bóg urodzaj, nima co pedzieć — mówi. — Wiaterek wiał, oduhował, toz to rosło, jak zyto. Ino by trza ten śniég pouprzątować dolinami, ale to się ta wartko zrobi z wiesnom. Turnie się juz téz pozwydobywały kielo telo ze śniegu, śmiejom się do słonka, jak nowe...
Gdzie spojrzy, wszystko jego: tu wody, tam góry; świecą mu się stawy, zieleni trawa, oczyma ledwo objąć może to swoje gazdowstwo.
Wszystko wydało mu się po myśli.
— Bogatyk jest — rzekł. — Tu mi się w Pięcistawak, dziękować Bogu, wydarzyło tego roku dobrze.
A potem się Jędrzej zabrał ku Miedzianemu, na Śpiglasowe Pérci.
Zestraszył kozy. Rad widział Jędrzej kozy, ale go to mierziało, że się go bały.
— Dyabłaście wy zjadły kany dziś! — mówi im — Dy wom nic złego nie robiem, cegoz mi się boicie?
Zasmuciło mu się serce, że się go te kozy boją, na jego gazdowstwie. Tak, jako zające w kapuście! — pociesza się.
A nad Stawami wyszedł dzień i przezłociły się ciemne turnie Murów Liptowskich.
Jasność zalała dolinę, rozwidniło się wokrąg, co jaze cud radość!
— Hej! grajom téz wody do słonka! Ciepło im, ciesom się — myśli Jędrzej.
Cud! radość!
Obrócił się na pérci plecami ku Miedzianemu, ku śniegom, i patrzy: woda gra, mieni się, telo na niej farby, jako w tęcy, a wiatr leci doliną, rozpiął skrzydła, topi śniegi, aż się zażółciły po pod Krzyżne. Gdzie już pierwej stajały, trawa rośnie, zieleni się, młodziutka, wiosenna, a potoki się z niej sączą na dół strugami, jak pręgi szklanne. Jakisi idzie młody dech dolinom, jaze duch w cłowieku rośnie!
Takie to było prześlicne Jędrzejowe gazdowstwo...

∗                    ∗

Już go nie opuścił.
Tego dnia, kiedy wieczór nastał, wielki księżyc po pełni, wyszedłszy nad wierchy, zaświecił już na czerniejących pośród śniegów co stromszych skałach; i potem począł wolno oświetlać zanurzone w mroku straszliwie puste doliny, zaćmiewając się tu i owdzie na turniach i w żlebach, jakby się światło błąkało w bezdrożach. Szumiały w ciemności nocnej wody, bo już mróz nie ścinał ich lodem. Pustkowia zaumarłe napełniły się żywem, ciepłem powietrzem. Zdawało się, że się wzrusza coś w górach. Już nie było zastygłego spokoju zimy — szła wiosna.
Kiedy blask księżyca począł spływać po białych upłazach Miedzianego, nagle olśnił głowę i ramiona Jędrzeja Pazdura, wystające ze zwału śniegów.
Musiała się oberwać lawina ponad nim i przysypała go w pędzie. Śnieg utknął w głazach pośród których Jędrzej stał i nie zniósł go niżej, a tylko ogarnął po ramiona tak, iż tkwił w nim twarzą obrócony ku przestrzeni. Mdlejące już, nieprzytomne otwarł Jędrzej oczy na księżyc. Ciepły wiatr gnał deszczowe obłoki; huczały strumienie wiosenne — usłyszał. Nie czuł bólu, nie czuł śmierci. Popatrzył jeszcze raz dookoła zaszklewającemi się oczyma. Hej! wiesna idzie — szepnął — syćko, syćko bedzie zielone...



KRYSTKA


Było takie przedpołudnie późnego września, kiedy Krystka poznała Jaśka.
Słońce się het po polach rozlało, zimne i czyste, na Tatrach zakwitł mróz białomodrym zalodniałym szronem, a światło od nich szło ostre, jak w zimie od szyb kościelnych. Na lasach światła mgła, a tak drży, jakby dzwoniła.
Po polach owsy w grzędy kładzione, pozłociste.
Od młodych rozsianych smreków pada zbity, potężny cień; od olszyn i brzóz polotny i świetlany. Gdzie biegnie płot, miejscami świeci się górną żerdzią, jak z polerownej stali; gdzie jedzie daleko fura ze zbożem, to jakby płynęła cicho na własnym cieniu. Gdzie wody strużka, to żywe dyamenty.
Cicho przelatują ptaki.
Po rżyskach, po żółtej ścierni bydło się pasie. Krowy włóczą za sobą swoje widmo, albo nagle stają w słońcu, jak z mosiądzu. Czasem krowa zaryczy, czasem cielę beknie. Tu owdzie pasterz, czy pasterka zaśpiewa. Po pod las dzieci ogień kładą, dym prosto w górę leci, siwobłękitny, płomieniem targany od dołu w czerwień jaskrawą.
Potoki szumią w dole w zagajach, jednogłośnie, wiekuiście.
Cisza zaszklona w powietrzu i słońce iskrzące zostrzone na zalodniałych, zamrożonych Tatrach, prześwietne, przebujne po świecie.
Krystce było wtedy szesnaście lat. Pasła krowy.
Leżała sobie na darniowym kopczyku granicznym w polu, między ściernią owsianą, zawinięta w chustę pasiatą, czerwoną i żółtą, trzymała se bicz w rękach i śmigała nad głową, na wznak leżąc nogami w dół, które jej się prawie do kolan z pod podwiniętej spódnicy wysunęły.
Dziwnie jej było koło serca, jakby ją coś łaskotało pod pazuchy, a razem piersi chciało rozerwać. Trze się raz po razu o darń plecami i posuwa się, poprawia się, nie może wygodnie ułożyć, coś jakby ją podrywało i wzruszało jej plecami to do góry, to na dół.
Aż sobie zaśpiewała na całe gardło:

»Kie ino dziéwcynie piętnoście lot minie,
Darmo jej pilnować, bo za hłopce ginie!...«

a tu coś zazberczy jej nad głową i odzywa się do niej ostry, męzki głos: Coz se ty tak śpiwos, dziwcę?
Ale Krystka nie odpowiedziała, bo jej się tak jak zalśniło w oczach. Stał nad nią chłop, parobek, jakby ze słońca zszedł. Świeci się na nim blacha na piersi, świeci opasek od klamer, świeci ciupaga w ręku i kółka przy niej przyprawione na toporzysku, świeci się biała czucha na ramionach i świecą się czerwone parzenice na portkach, a z pod czarnego skrzela świeci się twarz rumiana i takie oczy niebieskie, jak goryczki o rosie. Zapatrzyła się Krystka do znaku; on to widzi i uśmiecha się:
— Coz się tak przypatrzujes do mnie? hę?
Krystka była cięta z natury, otrząsa się z olśnienia.
— E boście mię zestrasyli — mówi.
On się znowu uśmiecha:
— Cy jek taki brzydźki? — pyta się.
— Coby ta! Aleście mi zezbyrceli nade głowom. Cysto pikniek się przelękła.
Chłopiec postał chwilę, widocznie mu się Krystka trochę spodobała. Popatrzyła na niego bystro, prosto w oczy.
— Daleko idziecie?
— E ta idem ka ta idem... A potem dodał: Ku Stawom. Som ta jest jesce owce.
— Ej, kiele to pióro macie! — mówi Krystka, bo się właśnie nachylił i od pióra cień padł na ścierń.
— Z orła. Fciałabyś je?
— Coz mi po nim? Kaz sobie przyprawiem? do smatki?
— Tu! — rzekł chłopiec i zawinął jej rękę około piersi.
— Siedźciez!
Odepchnęła go łokciem, aż mu ręka w tył poleciała, ale ją dreszcz przeszedł przez całe ciało, osobliwie przez plecy.
— Cyś poświęcano?
Nadrabiał miną, ale był zmieszany. Krystka zaczęła czuć się zupełnie śmiałą. Chciała mu powiedzieć coś, coby go ośmieszyło, ale gdy spoglądnęła na tę twarz rumianą pod czarnem skrzelem, z za którego sterczało pióro długie i pośmigłe na wietrze, nie chciało jej żadne słowo ostre wyjść z ust. On to poznał i znowu się uśmiechnął:
— Myślołby wto, ześ tako zło.
I siadł przy niej na kopczyku.
— Mom cas — rzekł.
— E dy rano — odpowiedziała Krystka, czując, że jej tak jakby miękło ciało.
— Jakoś se to śpiwała, kiek haw seł?
Krystka zdziwiła się sama, bo uczuła, że się wstydzi, co jej się nigdy nie trafiało.
— Zejeście przecie słyseli.
— Jakoz to było?
— Zabacyłak.
— Cybyk ci nie przibacył?
— E jako? — i zapłoniła się Krystka i odchyliła głowę na bok.
— E tak! — i parobek objął ją wpół przez chustę pasiatą i przygarnął ku sobie.
— Zkądzeście? — spytała po chwili Krystka.
— Z Gronia.
— A coz wy macie przi Stawak za owce? Dy hań Zokopianie, nie Grońscy!
I nieufność przejęła jej umysł góralski.
— E takek ci ta ino pedzioł. Nimom jo hań owiec nijakik — rzekł Jasiek.
— Ba co?
— Ba ino przeńdem hańtędy, bez Liliowe.
— Ka?
— We Wirhcihom. Mom się ta z kimsi uwidzieć.
Oczy mu błysły chytrze i zawiesiście.
Popatrzała Krystka po nim: miał dwa noże wetknięte za pas i pistolet.
— Ej ha! — pomyślała — Dy to zbójnik!...
I zaraz wielki podziw i zachwyt weszły jej do serca.
— Kie zaś bedziecie wracać? — spytała.
— Moze tak o tydzień, abo o pięć dni. Bedzies haw paść?
— Bedem.
— A jakoz ci na imię?
— Krystka. A wom?
— Jano. Dos mi gęby?
Krystka się zarumieniła mocno i schyliła twarz ku piersiom, potem się uśmiechnęła i spojrzała z pod rzęs.
— Dos?
Szepnęła cicho: Dom.
Więc Jasiek objął ją wpół i pocałował; zaraz ogromna lubość wpłynęła jej w żyły.
A kiedy szedł od niej ku lasowi pod górę, prosty, wysoki, biały od świecącej czuchy, z długiem, pośmigłem na wietrze piórem za kapeluszem, zebrało jej coś w piersi i rzuciła mu w głos:

»Zol mi cię, zol mi cię, drogi aksamicie,
Jo cię nie odzolem, pokiel moje zycie!...«

On zaś jej odpowiedział już z lasu:

»Nie płac freirecko, hoć jo na zbój pódę,
Ino proś u Boga, to jo twoim budę...«

I długo jeszcze głosił się z lasu jego śpiew, coraz dalszy, coraz cichszy, aż począł niknąć i topnieć w głuchości mroku drzewnego. Tak odszedł od niej gdzieś tam w osędziałe od szronu Tatry, w mróz, w pustkę, w samotnię straszną jesieni, wesoły, śpiewający, o rumianem licu, ubrany, jak na święto, świecący od mosiądzu i od zbroi na sobie.
Naokoło Krystki zrobiła się cisza.

∗                    ∗

W skwarne popołudnie czerwcowe szła Krystka w las smrekowy pod Wołoszynem, co nad halą rósł. Dzelęgały zdaleka spiżowe dzwonki owiec.
Szła Krystka i śpiewała:

»Wionku lelijowy spodeś z mojej głowy,
Pódzies dołu wodom — nie zejńdę się z tobą...«

— Ale nie żałujem — pomyślała w duszy. — i śpiewała dalej:

»Juhasy, Juhasy, dyć się Boga bójcie,
Zgubiłak wionecek, dyć mi go powróćcie...«

— Wrócilibyście! Psiogłowce zatracone! — rzekła półgłosem.

»Dyciek się taiła, taić się nie bedem,
Gotuj kołyseckę, jo pieluski bedem.
Gotuj kołyseckę z drzewa limbowego,
A jo pielusecki z rąbka bielonego...«

— Ej wiera! Ka zaś ta! Tak źle niéma! — zaśmiała się.
Posłuchała chwilę — zdaleka podzwaniały dzwonki w odstępach, rzadko i niegłośno. I zaśpiewała z czułością:

»Ino cię, Janicku, siwe ocka zdobiom,
Ręce kata zjadły, nie rade nic robiom...«

— Edy mu ta nie trza. Mało to jest śrybła po orawskik miastak, po luptowskik sklepak?

»Cemuz ci się hłopce piórko nie migoce?
Dołeś je frairce za zółte warkoce...«

— Ej raty! Migotało mu się ta, migotało, kie my się pirsy roz ześli na pastwisku. Bedzie juz trzy roki wnet, na jesień...

»Kohoj ze mnie, hłopce, jakoś mię zapocon,
Niek ci się za innom ocyska nie tocom!...«

— Dałaby jo jej! Sto djabłów zjadło! Tu jej smierzć!
Tupnęła nogą i znowu po chwili zawiodła przez tęsknotę słodką i wielką:

»Abo se przydź ku mnie, abo się mi przyśnij,
E bo ty nie wyjńdzies nigdy z mojej myśli...«

— Ka on téz? Maryjo, Maryjecko! Ka on téz? Miał tu dziś być przy sałasak...
A w ten czas z góry, z za turni, z leśnej pérci, którędy owce rano chadzają w upłazy, dał się słyszeć ostry, męzki, Jaśkowy głos:

»E dy jo se śpiwom, hocioz se nic nimom —
Ptoskowie śpiwajom, hocioz nic nimajom...«

— Jasiu! Jasicku! — krzyknęła Krystka — i z wyciągniętemi rękoma pobiegła ku pérci pod górę. A on śpiewał dalej:

»Hej wolny jo wolny, jako ptosek polny,
Hoć jo na ślebodzie, jak rybka we wodzie...
Uha!
Kiebyś miała rozum i po temu zdanie,
To byś mię howała za samo śpiwanie!« —

i wesoły, pyszny, dumny ze siebie i strojny, wynurzył się ze smrekowego boru, biały od stóp do głów i świecący.
— O mój Jasicek! — szepnęła zadyszana Krystka, rzucając mu się na szyję. — Nojmilsy! Złoty!
— Jak się mos? — odrzekł Jasiek. — Głodnyk jest. Jest ta zyntyca, abo kluska w sałasie?

∗                    ∗

Wieczór sierpniowy, pogodny, bezmiesięczny, nabity gwiazdami. Pod Wołoszynem kołysze się las śmigle, jednostajnie; szumią smreki w uboczy, jakby zaczarowane na szum.
Spojrzeć w górę: gwiazdy na nich, na gałęziach, jak złote ćmy, wyklęte na ten las z jakiegoś złotego świata. Spojrzeć wyżej, z polanek leśnych: gwiazdy na turniach, jakby góry w kamienie drogie czarowane: zakwitły.
Idzie Krystka przez las i ręce łamie.
Leją się jej łzy z oczu i warkocze stargane z pod szmatki jej na ramienia opadły; idzie a rozpacza.
A kiedy jej już serce pęknąć chciało od bólu, wtedy jej się otwarło, jak tama na grobli w czas powodzi, w piersi śpiewanie żałosne. I wydarł się jej głos:

Moje serce płace, ozpuknie się we mnie,
Co jo na Janicka cekom nadaremnie...
Moje serce płace, dobrze nie zamiro,
Co się moja krasa darmo poniewiro...

Echo szło; Krystka nie wiedziała, zkąd jej się biorą te niesłyszane nigdy słowa. Siadła na kamieniu, skryła twarz w ręce i zaczęła płakać. A potem, kiedy jej znowu pierś rozerwać chciało, wydarł się z niej znowu głos:

»Nie bedem, nie bedem syroko pościelać,
Bo się juz nie bedem Janicka spodziéwać.«
Siano na pościeli łzą by się rosiło,
Scęście odebrane by się mi przyśniło...
Scęście odebrane, niescęsno godzina,
Joby nie dozyła do biołego rana...

Echo szło przez las. Dźwignęła się Krystka i szła za niem. A w piersi jej wstały nienawiść, gniew. I zawyła jak las szeroki:

Kieby jo wiedziała, co mię to zaboli,
Prosiłabyk Boga, cobyś zgnił w niewoli!
Coby ci w noc ciemnom carty drogę zasły,
Coby ciało twoje kruki w polu znasły!
Kieby jo wiedziała, ze ty nie bedzies mój,
Samaby jo wiła na gardło strycek twój!

Echo jęczało po lesie, a Krystka wyła dalej, jak suka rozwścieczona:

Pockoj ty Jadwisiu, dziwce malowane,
Ino jo hań zajńdę popod twoję ścianę!
Pockoj ty Jadwisiu, siwe ocka w tobie,
Ino jo hań zajńdem tej nocy ku tobie!
Pockoj ty Jadwisiu, siwe w tobie ocy,
Jako się krew z tobie po lesie potocy!
Potocy potokem, potocy się rzekom.
Jako cię do truhły bielućko oblekom!

Zacisnęła pięści, porwała się dalej iść, w las, w las!... Wilgotne paprocie biły jej o nogi, chrzęściał jej pod stopami chrust i wrzos.
Echo ryczało od jej śpiewu, a stary baca Michał Zwijac w Rusinowej Jaworzynie, któremu »bębnowało« za uchem i spać nie dawało w nocy, dźwignął głowę z pościeli, nadsłuchiwał i dziwował się sam do siebie: Kiz ta dyasi tak holofiom po lesie? Cy im się ukotwiło w piekle, cy jako?
Tymczasem Krystka wracała ku szałasom pod Wołoszynem. Grzmiały jej w piersi żal i zawziętość straszliwa. Nie szła, ale leciała przez las od Rusinowej Jaworzyny, ku której przybłądziła, w górę. Gięte ramionami i piersią gałęzie smreków, bita biodrami kosodrzewina po drodze, rozchylały się przed nią z szelestem i szuszczeniem; czasem chlupła woda w młaczysku. Gdzieś rogacz spłoszony zatętnił po gąszczu i przepadł. Krystka z wciętemi w wargę zębami gnała przez las ku hali. Świeciło się od szałasów, które tonęły w ciemności w potężnym mroku pniów i obwisłych ku ziemi szerokich konarów i gałęzi. Psy zaczuły Krystkę i przybiegły ku niej z wesołem ujadaniem i merdaniem ogonów; kopnęła najbliższego, aż zaskowyczał i przypadła ku szałasowi, zkąd się przez szpary w ścianach jarzyła watra.
— Jest hań wto? — krzyknęła ku drzwiom.
— Jo jest — odpowiedział z wnętrza Jasiek.
Stanęła we drzwiach. Z nizkiej, czarnej, od strony watry rozjaskrawionej izby szałaśnej buchnął ku niej dym i gęsta, duszna woń smolnego ognia, wilgotnych szmat i nabiału.
— Someś tu? — spytała, patrząc po ławkach w cieniu.
— Som. Sytka pośli na sopy spać.
Weszła przez wysoki próg. Jasiek siedział na ławce i ręce grzał nad ogniem.
— Zimno ci?
— Jakosi mi rence zmarzły, biéda ozgrzać.
— Cemuześ nie przi Jadwisi? Onaby cię ozegrzała wnet!
Jasiek uśmiechnął się szyderczo, spojrzał do góry na stojącą nad nim Krystkę i rzekł spokojnie:
— Bak ta fciał i na tobie zajżréć.
— Jo cię nie potrzebujem haw! — krzyknęła Krystka. — Słisys? Nie potrzebujem tobie haw!
— Ba ka? — uśmiechnął się Jasiek. — Na sopie?
Na Krystkę uderzył pons i oczy jej się zaszkliły łzami; chwyciła go za ramiona dłońmi.
— Jasiek!
Popatrzał na nią z flegmatyczną ironią z głupia frant i zapytał:
— Co?
Krystka rzuciła się przed nim na kolana. Trącona nogą gałąź we watrze prysła iskrami pod powałę.
— Jasiek! Nie kohałak cię?!
— E ta było, co ta było — odparł, poprawiając toporzyskiem od ciupagi sajty płonące; ogień wzburzony zawarczał i zapienił się zarzewiem.
— Nie kohałak cię? — mówiła Krystka, raczej jęcząc. — Nie byłak ci wierną za te trzy roki? Tyś był pirsy, tyś był ostatni. Nie goiłak cię, kie cię Wawrzek Miętusów zacion obuhe do głowy? Nie ratowałak cię, kie cię Dunajcanie przysiedli na weselu? Nie zastąpiłak we dźwirzak ziandarom, kie cię przyśli do nas sukać, coś pokrod piniondze w Hohołowie? Jesce mora niebieskie ciało, co mię wtorysi kolbom durknon, kimeś okne uciók do pola z komory. Nie sukałak cię, kieś odpod z kozom na grzybiecie z turnie w Miedzianém? Juześ cysto piéknie zamarźniony był. A dobrze mię wte kulka luptowsko nie przebiła. Jasiek!
— Co fces?
— Coz za to mom? Coz za to mom? Co?
— Korole i pięć dwaścia talarów.
— Ej kiebyk je haw miała! Tu byk ci je prasła w ten watrę!
— Zje toby się ziskrzyła.
Tu Jasiek wyjął z kieszonki od serdaka fajkę i zaczął z niej drutem wygrzebywać węgliki i popiół z tytoniu.
Krystka, klęcząc, objęła go wpół i przysunęła usta ku jego twarzy.
— Jasiu, Jasicku — rzekła boleśnie — źle ci było za té trzy roki?
Jasiek wytrząsł węgliki i popiół na dłoń, wydobył macharzynę z tytoniem i nakładł go ku nim.
Krystka patrzała mu w oczy:
— Jasiu!...
— Co? — rzekł Jasiek, splunął na tytoń i począł go mieszać na ręce.
— Nie pudzies więcyl ku niej? Prowda?
— Ze ka?...
— Ku Jadwidze...
Jasiek wepchnął tytoń, zmieszany z węglikami, do fajki, wsadził ją do ust, wyjął z watry płonący patyk, przytknął żar i przyklepał palcem, pyknął kilka razy, rzucił patyk we watrę i cyknął w ogień śliną. Krystka przysiadła przed nim na piętach i patrzała nań, jak w dziecko swoje.
— Jasiu — ozwała się półgłosem. — Co fces, to ci dom.
— E dyś mi juz héba syćko dała? — przyzadrwił Jasiek.
— Bedem cię opiekunować, jak matka. Nie bees nigda nic robił...
— Ej jo ta i teroz nie moc robujem.
— Bees mioł syćko tak, jak pon! Miso ci warzyć bedem dzień na dzień!
— Ej wiera! — I Jasiek znowu cyknął ze zębów śliną do ognia. — Coz mi dos jesce?
— Na zapowiedzi dom!
— Z kim-ze to?
— Jasiek? Nie bydź taki okrutny! Jak cort!
Jasiek wstał z ławki.
— Ka idzies?
— Ka mi się podobo — odrzekł spokojnie.
Krystka objęła go znowu przez pas.
— Nie kohałak cię? Nie bośkałak cię? Nie tuliłak cię? — mówiła pieszczotliwie półgłosem. — Kieś prziseł, toś był mój. Przisełeś w nocy, inoś malućko zburzył na oknie, abo popod ścianę, cyk ci kie nie otwarła? Przisełeś w zimie, hoć jak zimno było, cyk nie skocyła ku tobie w kosuli? boske? Wse jek cie witała, jak zbawienie! Jasiu!
I Krystka dotknęła mu czołem kolana i objęła nogi.
— Jasiu! Janicku!
Ale Jasiek się zniecierpliwił trochę, szarpnął i cofnął się ku drzwiom. Krystka nie puściła mu nogi i powlekła się na ziemię.
— Puść-ze mię!
— Nie puscem cię! Tyś mój! Tyś mój! Tyś mój!
— Jo jest tego, co mi wóla! — rzekł Jasiek niecierpliwie.
— Kyrpce ci bedem całować! Nie fces mię więcyl?
— Całuj! — odparł Jasiek. — Dycieś mię nie kupiła, cobyś mię wiązała jak bycka.
— Kupiłak cię! I na wieki!
— Cym?
— Sercem mojém!
— Baj to! — skinął Jasiek i zabierał się ku drzwiom.
Wówczas Krystka zerwała się na nogi i krzyknęła:
— Stój!
Głos był tak wściekły, oczy Krystki tak zapalone, że się Jasiek zatrzymał.
— Stój! — krzyczała Krystka. — Powidz mi! Co ci się więcyl zwidziało u tej warguli? Cy je jest bogatso jako jo? dziadula zatracona! Cy je gładso na licu? Cy je śumniejso? Co ci się w niej spodobało nade mnie? Inoś jom uwidzioł pirse to lato, juz cię ku niej ciągło! Inoś się hańbiéł zrazu! Ty! Cym cię ona zamamiła ku sobie? Ty! Cy jo nie jest dziwka, jak się patrzy? Co?
I stała przed nim z chustką opadniętą na ramiona, z roztarganemi włosami, ze świecącemi czarnemi oczyma i łuną na smagłej twarzy.
Jasiek w kapeluszu na bakier, z fajką w ustach, opierał się pod bok na ciupadze.
— Co ci się zwidziało w niéj nade mnie?!
— Siwe ocy.
— Ocy siwe?
— Haj.
Krystce zapaliła się jeszcze więcej twarz i tak, jak piorun, przyleciał i zawisł jej między brwiami czarnemi.
— Ocy?! — krzyknęła znowu.
— Haj — powtórzył Jasiek niedbale, a niecierpliwie.
Piorun prężył się między brwiami Krystki, ale twarz jej zmieniła się i w uśmiechu zabieliły jej się między wargami drobne, ostre zęby.
— I ty ku niej fces iść?!
— Jo hań idem, ka mi się fce.
— Pewnie! Na mój sto prawdu! Kiebyk se té ocy na siwo pomalować mogła! Coz im robić? Nie zesiwiom mi w głowie. Nimas rady nijakiej! Ale pockojze Jasiu, nie hodź, jo ci jom haw prziwiedem. Kieś mi tak do rozumu pedzioł, tok juz mądro. Siejdze haw w sałasie, prziwiedem ci jom doroz!
Porwała wielką żagiew palącą się z ogniska.
— Ciemno! Poświcem se!
Jasiek przekrzywił się na ciupadze i patrzał na Krystkę trochę zdumiony.
— Co fces zrobić, Krystka? — spytał.
— Prziwiedem ci jom! Bees jom haw mioł w sałasie.
— Krystka?
— Siedź! Doroz haw beemy obie. Kieś mi do rozumu przemówił, to jo juz mądro.
I z płonącą, ogromną żagwią, jak pochodnia, wybiegła z szałasu; przez szpary widział Jasiek po świetle, jak szła ku szopie Jadwigi, o kilkanaście kroków.
— Jadwiga lezy na sopie — pomyślał. — Cy jom bedzie wołać ku mnie, abo co?
I siadł spokojnie napowrót twarzą ku watrze.
Krystka dobiegła szopy Jadwigi. Pozberkiwały z niej dzwonki krów na noc zamkniętych. Jadwiga siedziała na progu od pola.
— Coz hań! — spytała, widząc ogień żagwi zbliżający się ku niej.
— Nie śpis to jesce, Jadwiś? — ozwała się Krystka.
— Nié. To ty, Krystka?
— Jo.
— Po coześ haw przisła z tym ogniem?
— Po tobie.
— Na co?
— Pódzies se mnom.
— Zje ka? Kaz byk miała iść?
— Ku Jaśkowi.
— Ku Jaśkowi? On haw przydzie som — odcięła się Jadwiga.
Krystka pomilczała chwilę, potem rzekła dziwnym głosem:
— Siwe mos ocy, Jadwiś?
— Jakie mom, takie mom. Coz tobie do tego?
— Jadwiś! Siwe mos ocy?
— Kiz ci corci do moik ocu?! Siwe cy bure, coz ci po nik?!
— Jadwiś! Siwe twoje ocy?!
— E, to się im przypotrz!
— Pokoz!
— Idze, zkądeś przisła! Co fces ode mnie!?
— Pokoz ze je, té ocycki!
— Krystka! Cyś ogłupiała?! Co fces?!
I Jadwiga dźwignęła się z progu i stanęła twarz w twarz przed Krystką, czerwieniejąc od ognia nad sobą.
— Co fces?!
— Ocy twoje fcem! To! — krzyknęła Krystka i palnęła ją płomieniem żagwi po oczach.
Straszliwy, góry wstrząsający wrzask rozdarł mrok leśny i noc. Psy zaszczekały przeraźliwie, a echo wrzasku rozleciało się na przestrzeń, jakby skały zawyły naokoło. Za tym wrzaskiem poszedł drugi i trzeci; polanę napełnił jęk przeraźliwy, okropny, wytargany z wnętrzności.
Jasiek wyskoczył z szałasu i pobiegł ku szopie.
— Co się haw stało?! — wołał. — Krotni miliońscy! Coz się tak dre? Co...
Głos mu uwiązł w gardle. Krystka trzymała za rękę tarzającą się po ziemi i ryczącą Jadwigę, i świeciła nad nią wirem iskier z żagwi. Ujrzawszy Jaśka krzyknęła:
— Tu jom mos! Haw mos siwe ocy! Przypotrz się!
I machnęła ku niemu ogniem.
— Coś jéj zrobiła?! Niescęśnico?!
— Co?! Podpoliłak jéj ocy, jako mek! — zaśmiała się Krystka, aż zabrzmiało po lesie.
Pobudzeni ludzie zaczęli wynurzać się z budynków i biegli ku miejscu, zkąd słychać było jęki i krzyki i błyskał płomień w powietrzu. Ale Jadwiga nagle przestała jęczeć i miotać się po kamieniach i gnoju; musiała zemdleć z bólu.
— Podpoliłak siwe ocy, jako mek! — powtórzyła Krystka, puściła rękę Jadwigi i cisnęła dogasającą żagiew precz od siebie.
Stało się cicho i ciemno.
Wówczas podeszła ku Jaśkowi, który stał nieruchomy od grozy, owinęła oba ramiona około jego karku, mocno, sprężyście, przesilająco, i przygięła mu głowę ku sobie.
— Teroz ty bedzies mój! — rzekła dzikim półszeptem. — Teroz ty bedzies mój!
A on się pochylił ku niej, zniewolony, ale i nieoporny.
Krystka ujęła go za rękę i powlekła w ciemny, lekko szumiący las.



JAK WZIENI
WOJTKA CHROŃCA


Jakóbek Huciański dymał co tchu do góry, a pokrzykiwał sobie:
— Ej wiera! powiem mu! Ej wiera! powiem mu!
Jakóbek Huciański miał już czternaście lat i rozumiał doskonale, że tego, iż Wojtek Chroniec, który »dezenterował« z wojska, siedzi u nich na hali: nie należy nikomu opowiadać, ale również zdawał sobie z tego doskonale sprawę, że to, iż Kasia Pęckowska, Wojtka freirka, tańczy w karczmie z parobkami, Wojtkowi opowiedzieć należy. Pędził więc co tchu w górę, a pokrzykiwał sobie:
— Ej wiera! powiem mu! Ej wiera! powiem mu!
Pędził też co prawda i dlatego nader pośpiesznie w górę, że się ogromnie bał niedźwiedzia, który zeszłej nocy »narobił misa« na polanie.
Las się skończył, smreczki zaczęły rzednąć, prześwieciła polana, zalana światłem księżyca.
— No! tok juz haw — powiedział sobie Jakóbek.
Poczem zaczął wołać na psy: — Tu! tu! tu! tu! — a te, poznawszy głos, z hałasem pobiegły ku niemu, a że Waruj, wielki jak cielę, wsunął mu się pod nogi, Jakóbek go okraczył, łap za obrożę i z niezmiernem szczekaniem zajechał na nim przed bacowski szałas.
— Ej, ześ tyz wartki! — powiedział mu baca. — A przynióześ syćko?
Jakóbek wyjął z torbki paczki habryki, śwabliki i palenkę.
— Syćko jest coście kozeli.
— Naści — rzekł baca, dając mu wielkie miedziane cztery centy.
A w tej chwili dźwignął się Wojtek Chroniec, który leżał pod ścianą na cetynie, sięgnął w pas i dał mu srebrnego cwancygiera z Matką Boską.
Jakóbek zauważył, że dwa razy do Wojtka przyszedł jakiś nieznajomy chłop, okrutnie wielgi, że coś gwarzyli po cichu z bacą, poczem Wojtka nie było raz ino noc, dzień i noc, raz cosi śtyry dni, a po powrocie miał masę srebrnych pieniędzy, cwancygierów, talarów, nawet złote dukaty, z których dał po jednemu dwóm niemowom, juhasom z Muru, braciom Hajackom, Michałowi i Kubie, chłopom, z których każdy potrafił dwa centy żelaza w zębach udźwignąć, a na plecy choćby i po pięć centów. Ale to były chłopy spokojne i nic nikomu nie robiły złego. Jeszcze Kuba, choć był niemy, umiał na piszczałce grać do cudu, a na trombicie, aż echo grało.
Jakóbek tak uwazował, że Wojtek Chroniec zkąd innąd tego śrybła i złota nie przynosi, tylko z za Tatrów z Luptowa, a ów wielgi chłop nie kto inny musi być, tylko wysłannik zbójników, z którymi się Wojtek stowarzisył.
Ale o tem nie gadano. Uwazował tylko Jakóbek, że baca, jego stryk, w niezwykłej miał Wojtka estymie, chował go najlepiej, a czasem powiadał:
— Z tobie, Wojtek, bedzie kiesi cosi!...
Wiedział też Jakóbek, że się Wojtek z Kasią Pęckowską chciał żenić, nawet ona dwa razy u niego była na hali, bo Wojtkowi nieporada było iść do wsi, skrony tego dezynterunku.
Słyszał też Jakóbek, jak zaprzysięgała Wojtkowi, że do karczmy chodzić nie będzie, tańcować nie będzie, a zwłaszcza z Bronisławem Wałęcakiem z Kośnego Hamru.
Oburzyło się wielce serce Jakóbkowe, gdy kupując habrykę i palenkę, ujrzał Kaśkę tańcującą polkę z tymże Wałęcakiem, a nietylko to widział, ale i to, że ją Wałęcak objął w ciżbie w pół i dwa razy pobośkał w same usta, a raz w lice.
Jeszcze się więcej oburzyło serce Jakóbkowe, kiedy poczuł Wojtkowego cwancygiera w ręce. Stoi więc przed nim i powiada:
— Wojtek! Pedziołbyk ci cosi!
— Co?
— Kasia tońcy.
Wojtek jak się porwie z cetyny:
— Tońcy?!
— Tońcy.
— Ka?
— W karcymie pod kościołe.
— Widziołeś?
— Widziołek.
— Z kim?
— Z Wałęcoke.
Wojtek hop z posłania na równe nogi. Boso był, hipnął trochę na iskry z watry, ale nic na to nie uważa.
— Prowdę mówis? — chycił go za ramię.
— Na mój sto prawdu!
— Ne!
Cisnął mu Wojtek talara; Jakóbek schował. Potem Wojtek hip ku ścianie, łap za kierpce, obuwa się.
Dwa olbrzymie Hajacki, siedzące nieruchomo na niziutkiej ławeczce przy watrze, ze schylonemi ku ogniu głowami, w czarnych smolnych koszulach, z pasami nabitemi mosiądzem pod pachy, z włosami spadającemi ku ramionom, podnieśli głowy do góry i spojrzeli na siebie. Z czarnych osmolonych i ogorzałych twarzy błysnęły im tylko niebieskawe białka oczu.
Wojtek się obuł.
— Ka idzies? — spytał go baca.
— Hań.
— Waruj się! — przestrzegał baca.
— Nie starojcie się. Na rano bedem.
— Boze cię prowodz.
— Z Pane Boge.
Podali sobie ręce.
Wojtek wziął ciupagę i wyszedł z szałasu.
Dwa olbrzymie czarne Hajacki dźwignęły się z ławki i kiwnęli bacy głowami.
— Idziecie ś nim?
Skinęli potakująco.
— Jako fcecie.
Niemowy wyszli z szałasu, zabierając powcinane w ścianę ciupagi.
— Na kigoś dyaska mu to pedzioł? — zwrócił się baca ku Jakóbkowi.
— Jakzek ni miał pedzieć, kiek słisoł, jak ślubowała, co tońcyć nie bedzie? Jesce jom nobarzyj pytał skrony tego Wałęcoka.
— Hej, bedzie hań mąt! — rzekł baca półgłosem, i wygarnąwszy zapieczoną fajkę z węglików, począł z niej pykać i pogrążył się w zadumę.
Wojtek gnał, aż mu piarg z pod nóg fyrczał. Przeleciał polanę, przeleciał las, nie słyszał Hajacków za sobą, dopiero ich na gościńcu usłyszał. Ale się nawet nie obejrzał: gnał dalej.
Dopadł wsi, wartko ku karczmie, spojrzał oknem: tańczy Wałęcak dookoła, a Kasia mu boczkuje.
Wałęcak właśnie przystanął przed muzyką i śpiewa:

»Kiebyś ty tak za mnom, jako jo za tobom,
Bylibymy, Kasiu, kazdom nockę z sobom!«

A stary Bartłomiej Huciański, bardzo wesoły chłop, dośpiewuje mu z kąta:

E dy ona ino lewdwie temu rada,
Coby to słonecko nie świtało nigda!

A wszyscy w śmiech.
Wszedł Wojtek do sieni, z sieni we drzwi. Dwaj Hajacki za nim do sieni.
Trąca go ktoś.
— Jak się mos, Wojtuś?
Obejrzał się: Florek Francuz, niemłody, chuderlawy, mały, brzydki, bogaty chłop, który się ogromnie w Kasi kochał, a nie mając żadnych danych na rywalizacyę z Wałęcakiem, albo Wojtkiem Chrońcem, roznienawidził Wałęcaka. Kie ni móg on, niek jom biere Wojtek!
— Witojcie — powiada Wojtek.
— Is, co się hań dzieje!?
— Zje cozby się miało dziać?
— Kaśka tońcy z Wałęcoke.
— Po tok tyz haw prziseł.
— Ej przi sam Panu Bogu! Wojtuś!
— Bedzie ta jako bedzie.
— Tu mos mojom rękę! Hoćbyś trzy dni kcioł pić: pij! Krowę przedom, konia przedom — pij! Wojtuś! Serdecko moje! Na mój dusiu! Pij!!! A kiz to dyasi prziśli s tobom?
— Juhasi murzańscy. Hajocki. Niemowy.
— Ej wiera! Kieli som tyz! Kieby jo teli był! Sprościłby jo tyz Wałęcoka!
— Nie bójcie się! Mom go i jo sprościć.
— Ej raty przeraty, Wojtuś! Pij potę, kielo kces! Łąkę w Obłazie sprzedom, pole przedom, dom przedom: pij! Wojtuś! Serdecko moje! Ni mógek jo, bier ty! Bier, bier, bier! Wrrr!!!
Tu Florek Francuz warknął jak pies, aż się zapienił, wbił paznogcie w dłoń Wojtka i trząsł się cały, a przestępował z nogi na nogę, jak kogut.
— Is jom hań?
— Widzem.
— Bośkajom się, ściskajom się, shadzajom się! Wojtuś! Wrrr!...
Tu Florek Francuz schylił głowę i złapał zębami rękaw od koszuli Wojtkowej.
— Wojtuś!
— Co?
— Bedem ci syćkie dzieci do krztu trzymoł! Zapisem im cały majątek! Bedem im tak, jak ociec! Bij!!!
I popchnął go do izby. Dwa olbrzymie Hajacki przysunęły się ku drzwiom.
Wtem struna skrzypkowi pękła: przerwał się taniec. Kasia ujrzała Wojtka. Zmieszała się strasznie, zaczerwieniła, choć już od tańca czerwona. Nie wie: czy iść ku niemu, czy nie? co powiedzieć? Zbliża się nakoniec, wyciąga rękę i bąka:
— Wojtuś? Tuś?
— Hawek — odpowiada Wojtek.
Wałęcak pijany, rozgrzany, stoi obok; wyciąga on też rękę ku Wojtkowi.
— Zdróweś, bracie?
— Zdrów.
Wstrząsnęli sobie dłonie, aż trzasło.
Skrzypek pociągnął po strunach: może grać. Wojtek zdejmuje szerokim ruchem kapelusz przed Wałęcakiem, kłania mu się nizko, przyklęka przed nim na kolano, podnosi głowę do góry i powiada:
— Bracie, ustąp mi.
Wałęcak potrząsa głową hardo:
— Nié, bracie!
— Ustąp mi, pytom cię, bracie.
— Nié, bracie!
— Nie fces?
— Nie kcem.
— Zapłacem ci trzy tońce.
— Nie kcem.
— Bracie...
Ale Wałęcak już stoi przed muzyką i śpiewa:

»Nie próguj się, hłopce, w tyj karcmie nawrócić:
Jest haw lepsi hłopcy, mogliby cię skrócić!«

A Wojtek Chroniec odpowiada mu, udając, że śpiewa wesoło:

»Abo mię zabijom, abo jo kogosi,
Bo się mi cuprina do góry podnosi!«

Przystanął Wałęcak, spojrzał na Wojtka, Wojtek na niego. Patrzą, uśmiechają się, a grożą sobie oczyma, aż z nich świeczki lecą. Chłopi już miarkują, że tu »cosi bedzie;« odsuwają się trochę, grupują między sobą. Już się baby porwały ku swoim chłopom, stają przy nich, dają sobie znaki, gotują się, bo cosi haw bedzie.
Muzyka gra, Wałęcak tańczy. Tańczy ozwodną nutę dookoła, ale mu jakoś nie idzie. Nie chce skończyć, choćby na złość i przez pychę, a jednak staje przed muzyką i ochrypłym głosem śpiewa do zwyrtu:

»Mój konicek kaśton
Podkowickom trzasnon
Na orawskim gościńcu;
Mnie się serce kraje,
Ohoty dodaje
Ku mojemu dziwcęciu!«

Puszcza Kasię popod rękę, chce objąć wpół i zakręcić w powietrzu na zakończenie, w tem Florek Francuz daje Wojtkowi kułaka w bok i szepce mu:
— Wojtuś!
Wojtek rzuca się naprzód, chwyta Kasię za warkocz, zawinął, jak rżnie o ziemię! Aż jękło, ani nie pisła nawet.
— Ty suko! Takie twoje śluby! — krzyczy Wojtek i kopie ją w piersi.
Wałęcak zgłupiał, gębę otworzył, oczy wybałuszył. Wtem przypadł Staszek Pęckowski, brat Kasi, z boku z krzykiem: »Bij! zabij« — i łap Wojtka za gardło. Oprzytomniał i Wałęcak: dalej do Wojtka.
Pięciu, czy sześciu parobków, przyjaciół i krewnych, jeden ze stołkiem, drugi z jakimś tłuczkiem, trzeci z dzbanem glinianym w ręku, lejąc sobie piwo na głowę, sypnęli się ku Wojtkowi, ale w tej chwili ludzie we drzwiach rozmietli się na dwie strony, jak otręby w żłobie, kiedy krowa na nie dmuchnie, i dwaj olbrzymi niemowy, czarni i świecący od nabitych mosiądzem pasów, podnieśli opalone, nagie po pachy w opadających juhaskich rękawach ramiona. Jak się młoty walą w kościeliskich kuźnicach, podnosząc się bez hałasu, a grzmocąc z łoskotem: tak się niemo dźwignęły i zachrzęściały na głowach ludzkich dwie ich pięście. Z ciżby wydobył się jęk i wrzask. Błyskając niebieskiemi białkami, murzańskie niemowy, i wydając jakieś gardłowe rzężenia, miotali chłopami naokoło siebie, jak snopami w polu.
Dobrze, że nie rąbali, bo Jezus Marya!
Wojtek Chroniec zaś przygniótł kolanami powalonego pod siebie Wałęcaka i dławił pod gardło; obok padła ciupaga.
Ludzie zaczęli się cofać i uciekać z karczmy; muzykanci stłoczyli się przerażeni w kąt ku ścianom. Murzańscy juhasi gnali ciżbę w sień i koło Wojtka zrobiło się wolniejsze miejsce. Wtedy przyśliznął się ku niemu Florek Francuz i trącił go w ramię.
— Wojtuś!
Potem warknął:
— Wrrr!!!
Wtedy Wojtek złapał za ciupagę, wstał, zamachnął się i rżnął obuchem w łeb Wałęcaka, aż mózg wyprysnął. Potem drugi, trzeci, czwarty raz, gdzie trafił.
A Florek Francuz za każdym ciosem podskakiwał w górę i skrzeczał jakimś nieludzkim, jastrzębim piskiem:
— Bij! Jo ci go na funty zapłacem!
Wojtek bił.
A w kącie piszczał Florek Francuz:
— Wojtuś! Wojtuś! Hi, hi, hi!... Podskakiwał i dreptał nogami.
Nagle Wojtek ustał się pastwić, porwał z szynkwasu flaszkę wódki, przechylił — wypił całą. Potem parsknął i spojrzał dookoła. Wałęcak, jak mięso, Kasia podeptana, pokaleczona, zaduszona, zagnieciona w tłumie, we krwi na ziemi. Muzycy w kącie nie mają którędy wyjść.
— Grojcie! — krzyczy ku nim Wojtek.
— Grojcie — powtarza i ciska im z pasa garść talarów.
— Grojcie! — Dźwignął ciupagę.
Skrzypek prędko przykręcił kołek, pociągnął smyczkiem. Wojtek staje przed nimi i śpiewa:

»Zagroj mi, muzycko, jak mi mos zagrać,
Bo po mojej śmierzci mozes sytko zabrać«!

Tańczy. Ślizga się we krwi. Kopnął na bok Wałęcaka. Kasię odwlókł Żyd zbielały ze strachu pod ławę. Z ciekącemi po twarzach podrapanych i potłuczonych strugami krwi, dwaj Hajackowie, dzierżąc ciupagi przy ramionach, stoją we drzwiach. Florek Francuz w kącie podryguje, pokrzykuje i pogwizduje.
Wojtek tańczy, przystanął, śpiewa:

»Gęślicki mi gnijom, basicki basujom,
Na moje nozecki racioski gotujom!«

Tańczy, ale krew go uchodzi, dostał i on niemało w bitce, chwieje się, zaśpiewał jeszcze:

Krzesajom siubienicę, krzesajom z jedliny,
Hej skróś tego kohanio, skróś jednyj dziéwcyny!

— i opadł na ławę. Siadł.
— Zydzie! — woła.
Żyd trzęsie się ze strachu.
— Co pon herśt kazom?
— Daj papir, pióro i tego, jako się to nazywo, co się pisa?
— Jatramynt?
— Rychtyk, jatramynt. Wartko. Naści za to!
Cisnął talara.
Przyniósł Żyd papier, atrament i pióro.
— Pisoj pon, bo jo nie umiem — powiada Wojtek.
Żyd zamaczał pióro.
— Pisoj pon, jako beem mówił:
Do pana postenfirera ziandarów w Nowym Targu. Jo Wojtek Chroniec Sobuścyn, dyzyntyr z pirsego pułku ułanów, meldujem, jakom zabiéł Kasię Pęckowskom skrony przeniewierstwa i Bronisława Wałęcoka Borkowskiego bez co mi sie garła hycił. I prosem, coby mie przyśli brać. Mogom przyńść śmiało, bronił się nie bedem.
Podpisojcie mie: Wojtek Chroniec Sobuścyn. Amen. Poślijcie to woze, coby się przywiezli wartko z miasta.
— A wy, hłopcy — zwrócił się do Hajacków — biercie się w pole, by wos tu nie zabili, abo nie hycili. Jest ta godnie śrybła we węzełku, a dwa kotliki newiućkik cwancygierów zakopane w Ozpadłej Dolinie, ka się z pod wanty woda leje, jako się od suhéj limby dwa strzelenia pudzie na prawo, a pote półtrzecio strzelenia dołu na lawom rękę. Podzielcie się, a rućcie ta ćwierć kotlika bacy, za co mię hował bez lato. Biercie się hore!
Wyciągnął ku nim rękę; uścisnęli się.
— Idźcie z Pane Boge!!
Niemowy popatrzyli na niego, wyszli.
— Zydu — powiada Wojtek — zywa je jesce?
— Wto?
— Kasia.
— Jo ani nie chcem patrzyć... Tyle krwi!...
— Ej, nie zyje, nie zyje! — zapiszczał Florek Francuz i zalał się łzami.
Potem rzucił się na ziemię, zaczął bić głową o podłogę, wydzierać sobie włosy, tarzać się, wić, wyć i jęczeć rozpaczliwie.
A Wojtek Chroniec opuścił głowę na piersi i szepnął:
— Morzy mię sen...
Potem jakby w półśnie zanucił z cicha:

Ej wiaterku od pola, wiaterku wirhowy,
Kie ci sie uhycem, sto buków przeskocem!
Ej wiaterku od pola, wiaterku z pod turnie,
Kie mie wisać pudom, postronek mi urwij!...

Opuścił głowę jeszcze niżej i zmorzył go sen.



ŻELAZNE WROTA


Był chłop z Zaskala, nazywał się Tomek Wiérchowiec. Pokłopocił on się z sąsiadami o miedzę, przyszło do procesu, włóczył się po sądach, gospodarstwa nie pilnował, na nic się stępił. A jeszcze kiedy z wyrokiem przyszedł, ubili go sąsiedzi tak, że mało żywy został. Pół roku chorował, do reszty majętność utracił. Nie dość na tem; niewybyło dwa tygodnie, jak się ze słomy — bo już i łóżka Żyd zabrał — z podłogi podniósł, przyszła burza, strzelił piorun w chałupę, chałupa poszła z dymem. Nie było w niej co jeść, ale był przynajmniej dach nad głową. Spaliła się i stodoła, w której tylko wiatr pogwizdywał wesoło, i obora, z której Żydzi krowę wywiedli. Nie zostało nic, tylko płot naokoło zagrody.
— No, tok juz teroz dziod — rzekł do siebie Tomek.
A potem rzekł: Ludzie tu i Bóg proci mnie. Cisnem te ziemie. Pudem we świat.
I poszedł, nie bacząc na żonę i na dzieci, ani na nic.
Przebrał się przez Tatry na węgierską stronę. Tam widział on więcej słońca, więcej zboża i wcześniej się złociło, kiedy na granie, pasając owce w Goryczkowej, wybiegał. Ztamtąd też furmani wino wozili i pieniądze. Poszedł tam.
I przystał do służby do jednego bogatego pana na Liptowie; zgodził się ku owcom. Pasie je, pasie, co lato w prawe ramię Mięguszowieckiej Doliny, w Złomiska, wygania, a jesień, zimę, wiosnę przy dworze przesłuży, owce zimując, drzewo rąbiąc, w ogrodzie kopiąc. Płacę miał dobrą, wiedło mu się.
I tak zeszło lat czterdzieści.
Był już stary Tomek Wiérchowiec, liczył sobie blizko ośmdziesiąt lat; siły go jęły opuszczać. Już się od owiec dawno do wołów przeniósł, ale i ta służba była mu ciężką. Jednej nocy, kiedy — bo już mało sypiać mógł — przed wolarnią siedział, w miesiącu sierpniu, podczas wielkiego przelotu gwiazd, gwiazda z nieba lecąca tuż nad jego głową zagasła.
— Oho! Tu i śmierzć — rzekł do siebie Tomek.
I dopiero pierwszy raz się zastanowił, że on niebędzie leżał na ludzimiérskim cmentarzu, gdzie od wieków, prawieków jego ojcowie leżą, bo do tej parafii Zaskale należy. Będzie leżał na Liptowie, za Tatrami.
I smutno mu się zrobiło.
Wygnał on pamięć o Polsce z duszy. Niechciał myśleć o swojej klęsce, o krzywdach, o nędzy, o chorobie, o Żydach, o żonie i dzieciach, które może tym samym Żydom wodę noszą; było mu dobrze, słońca było więcej, zboża więcej i wcześniej dojrzewało, odpędzał myśl o Polsce, aż ją i wygnał z duszy. Zapomniał.
Dziesiątki lat nie przyszła mu już do głowy.
Ale teraz, kiedy zobaczył blizko przed sobą śmierć i zastanowił się, że nie na ojcowistym cmentarzu będzie leżał, ale tu na Liptowie w dziedzinie, na obcej ziemi: poczęła mu się swoja ziemia do oczu cisnąć.
I wezmą mu się roztaczać przed oczyma: nowotarski bór, zaskalskie gaje, ludzimiérskie torfowiska i kamieńce, rogoźnickie łąki. Weźmie mu się wić przed oczyma bystry, pełen zielonych głębin Rogoźnik, szumiący wartki Dunajec, jasna Lepietnica z pod Lasku od Trutych, zkąd żonę miał. Weźmie mu stawać przed oczyma stary ludzimiérski drewniany kościół z dzwonnicą między lipami i stary ludzimiérski drewniany dwór z murowanym spichlerzem, gdzie w piwnicy w sklepieniu hak był na wieszanie opryszków wbity. Wezmą mu się przypominać tamtejsze odpusty, na które ludzie z Orawy i od samych Myślenic przychodzili. I wezmą mu się przypominać maruszyńscy tancerze sławni, dziewki śpiewaczki z Gronia, lasy na Beskidzie, po Kluczkach i Gorcu, dzieci, jak na świętego Mikołaja z brodami z konopi, w długich kożuchach ojcowych chodziły, zjazd koło Gapkowej chałupy ku wodzie, olbrzymi jesion na Walosowych polach. I weźmie mu się przypominać matka i ojciec, rodzinna chałupa, żona i dzieci, rodzinna mowa i własna muzyka — i zapłakał. I taka go tęsknota ogarnęła ku Polsce, że chciał woły rzucić i iść — — ale było daleko...
— Hej! by jom tyz hoć jak roz uwidzieć jesce, tę ziemeckę świętom! — rzekł do siebie i myślał.
I tak, jak było, w nocy, wstał z progu i począł się wspinać od wolarni ku górze, zrazu pomiędzy kosodrzewinę, wrzos i łopuchy po trawie, potem po mchach, po głazach — — szedł ku turniom, które nazywają Żelazne Wrota; na prawo od nich Batyżowiecka grań, na lewo Ganek. Z którejbądź tam przełączki popatrzy.
Szedł o głodzie, nogi go bolały, w plecach, jakby szydłem wiercił, pot mu oczy zalewał — ledwie się wlókł, ale szedł. Głazy przed nim rosły, rosły, stawek mu się zaświecił popod olbrzymią mroczną górę Kończystej gwiazdami odbitemi i tak zapadł po za nim, jak ptak, kiedy w dolinę zleci.
Szedł dalej.
Na rano, na świtanie spojrzy na ziemię swoją, na Polskę.
Poczęło słońce świtać.
— Hej! Kieby ino gmły niebyło! Hej! Kieby ino gmły niebyło! Cobyk by roz jesce tę świętom ziemeckę uwidzioł przed śmierzciom!... Bo ani juz niewiem, cy się wrócę... — szepce do siebie Tomek.
Ale na Liptowie czysto, będzie tak i nad Polską — jasno.
Wiatr się zerwał poranny, zarzucił Tomkowi włosy na oczy, zalał mu je pot. Zimny prąd go przebódł przez piersi i ramiona, musi być już na przełęczy. Odgarnia włosy ręką, przeciera oczy — — ha!... przed oczyma jego stoi czarna ściana skały Gerlachu, która tu świat zamyka. Nie widać za nią nic.
Patrzy Tomek z rozpaczą — napróżno: na prawo, na lewo niedostępne, skrzesane igły Żelaznych Wrót, przed nim przepaść i po za nią czarna, niewzruszona ściana Gerlachu; zwaliła mu się na oczy, jak noc.
— Hej! — jęknął — Takieście to wy wej, Zelazne Wrota?!...



JAK SIĘ MICHAŁ ŁOJAS POWIESIŁ


— Zej ta było, jako było, a co bedzie som Bóg wié!...
Tak mówił Michał Bulczyk Chowaniec Łojas Kośla z Kośnego Hamru. A potem sobie zaśpiewał:

»Ej hłopiec jo hłopiec juhaskiej natury!
Ej jak se podpijem, podskocem do góry!«

I podskoczył.
Idzie, »cała dolina jego«, bo jest mocno pijany. Tu więc o pień zawadzi, tam kamień kopnie, raz na prawo, raz na lewo, tu się chybnie, tam przetoczy — i tak »cała dolina jego«. A księżyc się patrzy z poza Goryczkowej Czuby i przysiągłbyś »śmieje się beskurcyjo«.
— Hej, dobrze ci się hań prześmiewać tamstela! Kiebyk cię haw blizko mioł! Wypoliłbyk ci téz w tén świconcom kufę!
Tak powiada Michał Łojas i łup bokiem o pniak smrekowy. Utrapione te pérci od Kalatówek do Kondratowej, tyle na nich smreków, jak czego dobrego.
— Las! Wiera mi téz! Cyk go siał, abo co?!
Stanął, zatrzymał się, poprawił kapelusz, odwiódł pięść, ale wesoło.
— Co? Cy jo niejest Mijał Bulcyk Howaniec Łojas Kośla z Kośnego Homru? Co? Mozek niejest? Co?!
Ale mu się nikt nie sprzeciwił. Posłuchał chwilę, poczekał, jak na śmiałego chłopa przystało, nikt się jednak nie odzywał. Więc poprawił jeszcze raz kapelusza i kroczył dalej, pogwizdując. A potem sobie przytupnął i zaśpiewał:

»Spodobały mi się u zajonca usy,
U jelenia rogi, u dziéwcyny nogi!«

Po chwili rozpoczął monolog:
Upiłek się. Niéma co pedzieć. Upiłek się. Ale bez cok się upił? Bez niebłogosławieństwo Boskie...

»E dy jo se pijem i to mi nieskodzi!
Pudem dołu drogom, to mi Bóg nagodzi!«...

E, mnieby ta Pon Bóg kie nagodziéł! Onacyłek ta, jakok móg, i cozek wyonacył? G....!
Hej nic, ino to!
Woroł mi się... Bezera! Wrodoś!... Woroł mi się... Zaoroł mi na groniku mało rahować by pół morgu. Głobiś! Nie tak hłopcy, ale kiebyk go haw spotkoł! Doroz by spod na ziem!
Woroł mi się. Coz mu bedem robił? Pudziemy do prawa? Cyk się nie prawocił bez pósłcworta roku pokrony tego gruntu po cioce? Cozek wyprawocił?

»Śtyry dudki dała coby tańcowała —
Śtyry dudki wzieni ona stoi w sieni!....«

Telo mos!
A jesce to nic, co mi sie woroł, ale s tom sopom. Przecie, kie mi jom wiater przyniós, to sopa moja! Som Pon Jezus pedzioł: Bier, Mihale, co Bóg daje! Wiater prasnon sopę na moje, to sopa moja! Bo jakoz było? Prziseł wiater halny od wirhów i przeniós sopę z Frankowego pola na moje. Tak my mieniali: jemu ostoi plac pusty po sopie, a mnie wyrosła sopa na pustém. Cy jo jest temu winowaty? Nie jo robił ze sopom, ba wiater. Co on mo teroz narabiać se mnom? Bił mnie tak, co sie widziało, ze mi zyły wytardze. A jo sopy bronił, bo mi Pon Bóg sopę tak, jako z nieba zesłał. Cozek wybroniéł? G....!
Skarzyłek. Ej baj to! Oni by ci co kie prziznali. Ani mu za tén bitkę nic nie wsuli, bo, pado, swojego bronił. Juźci »swojego«! Kie na moim gruncie stało.
Stryła im do boku z takom sprawiedliwościom! Drzewiéj nie było nijakik sądów, było lepiéj. Stryła im maciery!

»Ej! Pirwéjek se śpiéwoł, teroz płakać musę,
Co jo się tak marnie poniewirać musę!...«

Héba się obwiesić, abo co...
Wselikniejako prógował na świecie — ej! kabyś ta!...
Tu Michał Łojas Kośla rozrzewnił się nad sobą i łzy mu napłynęły do oczu.

»Co jo się tak marnie poniewirać musę!«

dodał żałośnie.
— Abo baba. Siute stworzenie zawdy dyabli pote! Uwarzy ci, opiere cię, prowda, ale ci téz da siustu, nie bój się!
Kiebyk ino kielusek wypił, juz wié! Teli nos mo! Przyńdem du domu — bełł mię w łeb! Kieby ino pięściom, ale co dopadnie. Ty huncfucie! ty łajdoku! A dy przecie Pon Bóg tak stworzył gorzołkę, jako i świenconom wodę. Syćko Jego i z Jego miłosiernéj ręki, z mocy Nojwyzsej pohodzi. Bóg miłosierny coby się opiekunowoł s nami do samej śmierzci, pokiel nie pomremy. W imię Ojca i Syna i Duha Świentego, Ojce nos, wtoryś jest w niebiesiech, świenć się imię Twoje...
Tu się Michał Kośla mocno zatoczył, wpadł na jakiś wykrot i siadł na nim, między korzenie. Niedługo począł przytupywać, przykiwywać głową i przyśpiewywać:

»Dyabła zjadło z buciskami,
Kiedy mię tak uciskały!

Jak się weznem do rozprawy,
Ozpierem je popod ławy!«

Gwiznął po juhasku, aż zaleciało gdzieś w Kondracką Kopę.

»Hejże ino po francuzku!
Trzymaj ze jom na łańcusku!
Dyabliz ci jom utrzimajom,
Kie się jéj tak napirajom!«

Rozśmiał się i ze strasznym już temperamentem, waląc obu piętami w ziemię i przykiwując głową, jak opętany, śpiewał coraz siarczyściej:

»Jo se ligom pod kolibom,
Przyjdze ku mnie, gęby ci dom!
Gęby ci dom, gęby ci dom,
Jesce ci się na co przydom!«

Niemógł już wytrzymać, zerwał się z miejsca, świsnął przez zęby raz dwa, przychylił głowę w dół, przycisnął kapelusz ręką, tupnął nogą i hyc krzesać drobnego, piętą o piętę, obu piętami w powietrzu. Tak sobie trafił nutę »pod nogę«, jak mało kiedy sam Szymek Krzyś utrafi! Krzesze i krzesze, aż mu żwir pod kierpcami skrzypi — mało tego! Po hajducku!

»Hej nimas to, jako zbój!
Padnie listek, to się bój!«...

Nosi się, »koło ziemi«, podskakuje, co podskoczy, to się wytnie rękami w pięty, hyc na lewo, hyc na prawo, tylko kapelusz przyklepie ręką, huit, huit przez zęby, aż się cały zapocił. Tupnął nogą na zakończenie i dłonią uderzył w ziemię, aż jękło.
— Cy jek nie tonecnik?! Piérsy we świecie? Co?!
Ale mu nikt nie przytwierdził, a natomiast żmija zgryzot znowu zaczęła mu pełzać po piersiach.
Tańcuj! Tańcuj! — myśli — Ty ino tańcuj! A tam ci się Franek Bartusiów worał, pół morgu ci zabrał, po ciotce gruntuś nie wyprocesował, szopę ci wiater z Frankowego na twoje przeniósł, niedość, że ci szopy nie przysądzili, jeszcze cię Franek zbił i nic mu za to »nie wsuli« w sądzie w mieście, bo, powiadają, swojego bronił. Tańcuj! Tańcuj! Ty se ino tańcuj haw, kieś obdolno od domu. Żeby cię tak baba zobaczyła! Dałaby ci! Stołek nie stołek, kijanka nie kijanka! A ty dziadu, ty obwiesiu! To co ci się patrzy, wybronić nie umiesz, w sądzie się sprawić nie umiesz, ale byś tańcował, ale byś pił! Może ci się jeszcze zwidziała Bronka Ustupska? Co? Ty! Mozek nie uwazowała, jakeś do niéj ślipie tracił na kowolowém weselu? Tyś ku niéj! Prawie! Łeb ci zesiwiała, brzoda się juz wnet bedzie trzęsła. Ej wiera! Jaki mi! Tyś ku dziéwkom! Parobecek!...
Tu się tak Michał Łojas własnej myśli i jej dokładności przestraszył, aż się obejrzał. Ale na szczęście nie było nikogo. Był sam na wylocie z lasu od Kalatówek ku Kondratowej.
— Prowda jest — rzekł po chwili — Prowda jest. Winowatyk. Kundziu, som ci to powiem: winowatyk. Mało co, to się napijem. Ale ty temu nierozumiés, bo to wis, jako powiadajom: hłopski rozum, babskie mięso. Jo juz jest taki. — Tu zmienił głos. — Co jo się niémom za swoje napić, co?! Cyk ci ukrod?!
Tu mimowoli chwycił się za głowę i przygiął ją, jakby otrzymał cios. Pomacał się; nie boli.
— Pacnena abo nié? — mówi do swojej duszy — Nie cujem, a tak mi się przecie widziało, zek dostoł?...
Ale druga żmija, odmienna, poczęła pełzać po piersi Michała Bulcyka Łojasa. Ej moi mili! Dziéwka ze téz, ta Broncia!...
I poczęło się Michałowi Łojasowi przypominać, jak ją widział raz w polu przy wiązaniu snopków, w koszuli była tylko i w spodnicy i w chustce na głowie. Wiatr ciepły wieje koło bioder, co się ona schyli, to ją owinie, aż oczy piecze; co się wyprostuje ze snopkiem, to piersi wystrzelą pod koszulą, »jak kwiaty na wiesnę«. To ją znowu w tańcu widzi, to do kościoła idącą w żółtych butach orawskich, to jak krowy pasie pod lasem Krupowskim, to jak len rafie, a śmieje się, a śpiewa, a śliczna!...
Ej sto Bohów do nieho! Dołby jo ci bobu!....
Ale coż? Stary jest, sześćdziesiąt mu blizko, sam córki ma dwie, obstarnie juz, a nikt tego niechce wziąć. Coby téz i brał?! Biédne to, a brzydkie, a złe! Cołke na matkę podane! Trza to odziewać, żywić, wadzi się tylko w izbie, a wymaga, a pomstuje, a krzywdzi se, czasem i matce bić pomoże! Dyasi ta po takiém gazdowaniu!
I splunął — tfu!
Na jednego moc! Franek go krzywdzi, baba poniewiera, dzieci złe, tu go szarpią, tam go biją — prawda, że dyasi po takiém gazdowaniu!
— Co jo mogem wygazdować? Heba śmierzć — mruczy Michał Łojas Kośla, odrazu bardzo smutny.
— Co jo mom jesce na świecie robić? Nie, zebyk juz tak niémioł co do gęby, abo na sie włozyć, to, kwalić Boga, jesce nié. Ale co to za zycie takie? G..... nie zycie! Dziadek, co po prośbie hodzuje, przódziéj mo pokój i zadowolenie, jako jo, co je jek przecie z dziada pradziada gazda.
Tuk w Kondrotowéj, dobrze mi. Napiłek sie w Homrak, śpiwom se, tańcujem se, co fcem, robiem. Coby się i nie udziało, coz mi ta, kiek haw, nie przi domie. Ale hań — niek ino zajńdem. Zgryzota mię uhyci, jako kot scura. Hoćby się jako broniéł, nie jego moc! Bedem się zaś ciskoł po wyrku, nie śpięcy, bo juz ani spać, ani jeść niémogem. Baba bedzie brzęceć, córki brzęcom — dyasi mi po takiém gazdowaniu! Héba się obwiesem, abo co?!...
Ta myśl mu się chwyciła głowy.
Idzie i kalkuluje, palcami kiwający: Obwiesem się — — nie obwiesem się — — obwiesem się — — nie obwiesem się...
Tu przypadkiem trącił łokciem o rękaw zawiązany od czuchy, którą miał zarzuconą na ramiona i poczuł coś twardego. Sięgnął — flaszka! Ucieszył się! Pilno flaszkę dobywa, jeszcze w niej krapka wódki. Zapomniał.
Chlust — wypił.
Skrzesiło go, to jest, przybyło mu energii, ale nie ochoty do życia.

»Piérwéj mię ciesyło śpiwanie i granie,
Teroz opłakane moje gazdowanie!« —

zaśpiewał smutno.
Obwiesem się — — nie obwiesem się... Obwiesem się — — nie obwiesem się...
Idzie, zatacza się, »cała dolina jego«, a powtarza sobie w myśli. Nakoniec porwała go największa złość na Broncię Ustupską. Uderzył piętą w kamień, cisnął kapelusz, zdarł i czuchę ze siebie i buch nią o ziemię! Taka go złość porwała, aż mu w gardle zagrało.
»Ty dziéwcyno strojno — mówi — bedzies na rok dojno,
Bedzies miała hłopca i mléka dwa skopca!« —

Bęc pięścią w pniak. Skręcił w smreczki ku Pustej Dolinie.
— Syćko mi dojadło! Wto mi kazuje zyć?! Wto tu mo mi co ozkazować?! Cy jo nie jest Mijał Bulcyk Howaniec Łojas Kośla z Kośnego Homru?! Z dziada pradziada gazda?! Cy jo niémogem robić, co mi się zwidzi?! Co?! Co mi wto mo do oskazowania?! Co?! Jo nie musem!
I chybotał się po lesie, mrucząc: Obwiesem się — — nie obwiesem się... Obwiesem się — — nie obwiesem się....
A złość, wściekłość na życie ogarniała go coraz większa. Już się pienił i rzęził ze złości. Nakoniec stanął pod smrekiem, na który padał księżyc tak, że aż się pień bielił od światła, i począł wyciągać pasek, przewleczony przez spodnie w pasie i opuszczony w dół z tyłu, z guzem mosiężnym. Wyciągnął, poprawił spodnie, przesunął przez klamrę i zaczepił na konarze.
— Smreku! — krzyczy — Obwiesem się na tobie! Słisys?!
Ale smrek milczał.
— Słisys?!
Ni ztąd ni zowąd rozrzewnił się Michał Łojas Kośla. Obejmuje pień drzewa ramionami, przyciska usta do kory i powiada: Moje drzewo kohane! Unieś ze mię téz by na kwilę, niekze się ta juz pote i urwiem. My tak, jak bracia. Na tobie bije śniég, dysc, bodaś wto o cię uwadzi, pierun, kie fce, strzeli do tobie, wiater tobom huzio, marne twoje zywobycie, jako i moje. Moje drzewo kohane! tak se haw będziemy wroz bidzili. Ino ty ku górze wiérhowce, jo se zaś ku ziemie piętami. A cobyś mie nie strzepnon, jaz dojńdem. To ta nie bedzie długo trwało, bo to, wis wej, cłowiek nie drzewo. Mało mu trza. Kiela to bedzie kole tobie robota, kim cię zetnom! Tu trza siekiéry, tu trza piły, tu trza hłopów, wto wi nie jakiego sprzętu, a przi cłowiekowi to ta nie wielo. Pasek z portek — doś! Przyndzie boginka, dziwozona, bedzie się pytała: Zje coz to wisi? Cy zaś nie spyrka świńska, abo nie sadło, cybyk se zaś nie uciena końdecek dzieciom? To ty jéj powidz: Uhyl ze ten copeckę cyrwonom z głowy, mojaś ty, bo to wisi nie spyrka, ani nie sadło, ino cłowiek krzcony i pobozny, Mijał Bulcyk Howaniec Łojas Kośla z Kośnego Homru, z dziada pradziada gazda.
I zadzierżgnął sobie pasek na gardło.



DZIKI JUHAS


Był jeden taki juhas z Jurgowa, strasznie dziki, a nazywał się Bronisław Luptowski — uhlarz, czyli węglarz, bo taki czarny był na twarzy, jakby z węglami w lesie robił, tylko mu niebieskie ogromne oczy z pod rzęs świeciły na białkach. O nim opowiadali, że kiedy na kogo spojrzał, choćby jaki śmiały chłop był, nie dotrzymał i cofnął się. Psy owczarki, człeku po pas, które do wilka same skakały, a i ku niedźwiedziowi, jak ich było przy szałasach trzy, cztery w kupie, szły: tylko się przed tym Luptowskim kurczyły pod siebie, a z daleka warczały, kiedy na jaką obcą polanę zaszedł. Siłę też miał taką, że dwie podkowy naraz łamał, jak pręt z osiki, a kiedy go zamknęli w areszcie w Nowym Targu — właśnie w kierpce orawskie z obcasami obuty był — tak się bawił, że skakał na piec, co tam był nizki, a z pieca na podłogę i za każdym razem obcasy po same pięty w podłogę wbił. To tak zdziurawił ten areszt, że się wszyscy stróżowie, komisarze i sami sędziowie zeszli i dziwowali, a ten najgłówniejszy sędzia nie mógł wytrzymać i dał mu papierka za tę sztukę, choć szkody narobił. Tak docyfrował podłogę, co cud!
A zły był taki, że o bądź co kogo prask w pysk, albo kopnął. To się ten też nim obejrzał, to już do góry nogami świat zobaczył. A zaś kiedy go chuć taka dopadła, to odbiegł wszystko i zatracił się gdzieś w lasach, że ani słychu widu o nim. Co robił: nie wiadomo. Czy po zbóju chodził, czy gdzie tak się tylko błąkał: nie wiedzieli ludzie. Jeżeli po zbóju chodził, to sam, bo się z nikim nie stowarzyszał. Ale on też ta za kierdelik zbójników starczył.
— Hej! Kieby Janosik jesce zył — mawiał czasem — poprógowali by my się, wtory by był za hetmana? Bo z wami dziadami coz jo bedem robił? Héba byk wami w stodole młócił?
Ale to się mu tak gadało, bo każdy wie, że nad Janosika nie było chłopa i że on turnie plecami dźwigał, a kiedy skoczył, wierchowiec jodle urąbał ciupagą, a drugiej odstrzelił z pistoletu, czego ten juhas dokazać by nie potrafił. Ale żeby się był ku Janosikowi na drugiego zdał: to pewna.
W zimie on w domu u ojców robił, bo bardzo robotny był, a w lecie juhasił w górach, w Jaworowych sadach. A choć czasem owce odleciał i gdzieś się tłókł po Tatrach, rad go baca Ustupski widział, bo juhas to był, kiedy się wziął paść, że szeroko po świecie szukać. Owce się przy nim tak upasły, jak ulęgałki. Niedźwiedź się też nie miał co bardzo ku nim ze Szerokiej Jaworzyńskiej z kosówek podkradać, bo on czujny był, jak pies, a już dwa sprzątnął. Nie flintą, ani w oklepce, broń Boże: jednego kamieniem ogłuszył i rękami udusił, drugiego widłami żelaznemi przebił.
Nie było już później takich mocarnych ludzi.
Byliby go ludzie lubili, bo był świecny chłop, przystojny i zgrabny, i przemowę miał miłą i do rzeczy, ale to mu chybiało, że strasznie gwałtowny był i że go coś roznosiło od serca. To się mu też uchylali i nazywali dzikim juhasem. Zabił on już w bitkach troje ludzi, ale się ta o to wtedy nikt bardzo nie starał.
Dziewki go się też bały i uciekały przed nim, ale kiedy którą za rękę ujął, to już była jego.
A tak powiadali o nim, że i oczami tak splątał dziewce nogi, że drgnąć nie śmiała, tak właśnie, jak mówią o ptakach i wężu. To też miał on kochanek tyle, ile chciał, bo mu tam i w drogę wchodzić przy nich nikt się bardzo nie spieszył, ale sam mawiał o sobie: Jo mom telo freirek, kielo sysek na smreku, ale coby mie kochała wtoro, to nié.
On ich też nie kochał. Dziś był przy tej, jutro przy tamtej, zaś się wrócił, zaś nową znalazł. Co chciał to miał.
I co się nie zrobiło, zakochał się ten juhas w dziewce, co pasała krowy pod Muraniem. Co się mu stało, nikt nie mógł wyrozumieć Ale się tak odmienił, jakoby mu kto duszę wyjął i inną włożył. Co by mu się piérwej oczy były zaiskrzyły, a zęby zaświeciły we wargach, to się teraz tylko uśmiechnął i odwrócił, albo poszedł dalej. Owce wyganiał w tamtą stronę, ku Muraniu, a choć na cudzem pasł, nikt mu się tam nie sprzeciwiał, bo nikt nie wiedział, czy się to uśmiechanie może nie skończyło, albo nie skończy do razu? Pasł, gdzie chciał. Wyganiał owce w Murań, a juhasom tamtejszym mówił:
— Idźcie paść w Syrokom Jaworzyńskom.
— Kie sie boimy wasego bacy.
A on się uśmiéchnął:
— E, juzek go pytał, coby wam niebronił.
To śmiało szli, bo już wiedzieli, że ani papier z urzędu tyle nie wart, co ta prośba.
I tak nie było krzywdy, ani niezgody.
A ona dziewka pochodziła ze Zdziaru, gdzie sławne są z urody kobiety. Nazywała się Agnieszka Hawrańcówna, i nie uwierzyłby nikt, tak się na tego Bronisława Luptowskiego patrzyła, jak na pniak. Nie mógł sobie z nią nijakim światem rady dać.
— Jagniś — mówił jej — nie bedzies mię lubiła?
A ona mu mówi:
— Nié.
— Bez coz tak?
— Bo mi się nie widzis.
A on tak do niej mówił, jak do obrazu świętego, a ona do niego, jak do psa. I cóż mu tam było po tej sile i po tej tęgości?!
Inną to byłby za rękę ścisnął, ażby jej pręgi czerwone poza pięść wyszły — i tuś! A tu to się tylko patrzał, jak do nieba, a matka tak mało kiedy do dziecka się ładnie odezwie, jak on do tej Agnieszki. I gdy wtedy ludzie widzieli, że tyle zmiękł, to, żeby się go byli nie bali z pamięci i żeby nie to, że nie wiedzieli, czy to tego długo będzie, toby był który niektóry wnet mu pięścią między oczy za co dawniejszego zapłacił.
Dośmielała z nim ta dziewka w straszny sposób. Nie na szopę wieczorem, ale go w dzień do szałasu puścić nie chciała, choć ludzie byli, a kiedy wlazł, jak jej nie było, wyganiała go potem w pole:
— Ce tu fces?! Tyś niepili! Idź ku swoim! Co tu mos do roboty pomiędzy nos? Wynoś się! Ty dyable!
A on nic, tylko na nią spojrzał tak, jakby pacierz mówił, wstał i do pola szedł. Ludzie mówili: dobrze mu tak, ale niejednej dziewczynie go tak żal było, żeby go była rada przytuliła ku sobie. On jednak już niewidział żadnej, tylko tę Agnieszkę Hawrańcównę ze Zdziaru.
I tak się stało, że się zeszli raz ku wieczorowi w upłazie pod Muraniem, ona z krowami poniżej, on z owcami powyżej. Przyszedł ku niej, pyta się:
— Dos mi siąść przy sobie?
— Teloz byk cie nie widziała.
— To mię juz tak ciérpieć niémozes?
— Niémogem.
— Ale bez co przecie? Dy tu jakasi przycyna musi być!
— Jest.
— Jakoz?
— Bok ślubowała Jędrzkowi Hawrańcowi, co przy kirysyerak słuzy.
Dopiero jak on się porwie, jak krzyknie:
— To bez to ino! Hej, a jo myśloł, ze wto wié co!
I złapał ją na ręce, tak jak jagnię, i niesie w górę ku owcom, w turnie. Ona czy oniemiała ze strachu, czy taka cięta była, ani nie krzyknęła; nie było też ta po co krzyczeć, bo ktoby tam był za nim szedł...
Wyniósł ją na płasienkę ku owcom, położył na ziemi, klęknął nad nią, powiada:
— Mojaś!
— Nie twojak!
— Tu cię zrucem z tej turnie w przepaść!
— Nie zrucis!
— Nié?! Wto cię obroni?
— Ty som!
— Jo som?!
— Twoja miłość!
I dopiero wtedy stało się, czego nigdy przenigdy nie widywali ludzie na świecie. Puścił ją; kiedy skoczy, kiedy chwyci owcę najbliższą — cisnął w dół! Latał po upłazie, wyżej trzydziestu owiec, co je wygnał, zeprał na kupę tak, jako z dwóch pięter. Zrobił się wał z tych pobitych owiec. Taki wściekły był.
Ona się tymczasem zerwała z ziemi i uciekła do szałasów.
Kiedy już z temi owcami skończył, musiał zesłabnąć, bo legł piersiami do góry i już noc nadchodziła, a jego jeszcze tam znać było, jak się czernił na trawie do miesiąca. Nie wiedzieli ludzie, co robi, czy omglał, czy co, ale się bali iść ku niemu zaglądać.
Do rana też nie było z niego szlaku znaku i nigdy on już więcej pod Murań nie przyszedł.
Myśleli zrazu i w Jaworowych Sadach i tam, że się może do wojska dał, bo właśnie przyjechali do Lewoczy rajtarzy cesarscy z werbunkiem, ale to się nie stało tak.
W nocy on się dźwignął z tego leżenia i przykradł się ku szopie Agnieszczynej, co na kraju pod pagórkiem stała; psy nie szczekały, bo go znały dobrze. Ujmie z pagórka w ręce kamień, coby go i trzech chłopów ledwie podjęło, wzniósł nad głowę — wiedział, w której stronie Agnieszka sypia — tu! tu! byłby dach zgniótł i ją zabił. Zamierzył się raz — spuścił ręce; zamierzył się drugi raz — to samo; za trzecim razem cisnął kamień w bajorko. I tylko sobie powiedział po cichu: Ej Jagniś! Jagniś!...
Taki chłop! Byłby przecie wszystkie szopy mógł rozmieść ze wszystkimi juhasami w nich!
I tak jakby się sam siebie bał, skoczył w las. Z lasu w kosodrzewinę, w upłazy, przeleciał przełęcz Jaworzyńską, skiełznął na dół, w ten bór stary, co wtedy popod Rówienki rósł. Tam smreki bywały grube, jak filary w kościele, a konarami obite do ziemi, że mało z pod nich do nieba było widno. Paproci, wszelijakiego ziela, szczawiów, łopuchów, traw: wyżej kolan. Gąszcz straszny. Pnie z pniów rosną, noga klęśnie w próchnie, tramy, kłody, bale nawalone pomiędzy głazy jedno na drugie, a wszędzie mech zielony, zawilgły i mchy wiszą z konarów, siwozielone, długie, jak brody. A między drzewami żółte, wysokie kwiaty rosną — to się czasem tak zaświeci z za gałęzi, żebyś rzekł, złego co patrzy na cię, aż się wzdrygniesz. I cicho tak, jak wiatru niema, że ani szmeru. Wody nawet w potoku nie słychać z dołu. Głuchy bór, jak trup.
Tam on się zatrzymał, ten juhas Luptowski, a jeszcze była tęga noc, bo on ta sporo mógł chodzić.
Obaczył się w tej puszczy i powiada: Hej lesie! lesie! Abo jo, abo ty!
Co mu to do myśli przyszło?! Czysto oszalał!
Złapie jeden konar — pociągnie — trzask! ukruszył. Złapie drugi, trzeci, młode smreczki, łamie, targa, z korzeniami rwie. Do starych smreków ze zębami skacze, korę z drzewa wydziera, aż mu krew z pianą z ust bryzga. Huk, trzask, łomot po lesie, że strzelcy, koziarze ze Zakopanego, co tam niedaleko nocowali, myśleli, że się niedźwiedź gdzie pod Żabiem, bo tam radzi Białczanie zastawiali, w oklepiec złapał i ku Rówienkom go przywlekł. A niedźwiedź w oklepcu strasznie las łamie. Ale się bali tam iść że noc.
Ku ranu ustało hałasić.
— Zmordował się biédok — mówią strzelcy — trza ku niemu iść zajźréć, cyby go jako nie ozpętać, kie mu się tak w tyk zelazak cnie...
Idą, stanęli, jak żeby im kto po oczach siarką chlusnął, aż im strzelby zadygotały w rękach, a Tyrale podobno i wypadła.
Tu nagruchotane konarów, drzewek, łom, skręty, zwał, aż się polanka w lesie zrobiła z widokiem; tam, pod smrekiem, człowiek w potarganej koszuli juhaskiej, z poszarpanym pasem, cały we krwi, z polepionemi od niej włosami, podrapany, z dziurami po ciele, jakby go kto na bronie włóczył. Dobrze się namyślali, co zrobić, czy przystąpić, czy uciekać, tak ich strach zdjął.
— Nic, ino się dyabeł wściók — powiada Capek.
— Abo się mocował z jakim duhem i zmóg go — powiada Suleja.
— Ej! — mówi Tyrała z Kościelisk, bo on ta rad w takie rzeczy wierzył — jo wiem! Cy je pote nie tén, co grzyhy swoje, jako zywe miéso, na ramieniak nosił i zębami targał?
— Abo cosi kogo pobiło? — mówi Capek.
— Abo wto wié, cy pote dyabeł cłeka nie udusił ka i haw nie prasnon? — powiada Suleja.
— E! — mówi Tyrała — Ze cozby haw do rania ś nim po lesie jeździł?! Cy ty myślis, ze to tak, jako w karcymie, kie się dwa weznom wodzić za łby? Zły duk nie potrzebuje, ino cię tknonć! Durknie do tobie palce — toś juz hań!
Ale stary Jędrzej Sieczka, mądry chłop, nie gwarzy nic, tylko patrzy i siepnie się:
— Co ta pleciecie figle! Fafrosy! Jo tego hłopa mom zkądsi znać. Pockojcie no! Słonko prawie zaświéciło jasno, przypotrzem się mu.
Przyjdzie, patrzy, krzyknie:
— E dyć to dziki juhas z Jurgowa! Widziołew go nie roz i nie dwa! Nie tak, ale musioł ogłupieć i nik tu ta tego montu nie narobił, ino on som. Zdziurawił se piéknie piersi, syję, gębę, rence na sękak. Taki je jak sito! Ale co się mu stało? Ludzie na świecie!
— Ale ze to był hłop! mówi Tyrała, bo się juz dośmielili wszyscy za Sieczką ku niemu podejść.
— Dziki juhas? Luptowski! Jo go znoł! — powiada Suleja. — Ten kieby cię był do garści dopod, tobyś był hnet w powietrzu zebami pięty gonił! Widziołek go na jarmaku w Lewocy, kie se konia na ramionak nosił, jak jorkę.
— Hej, spotkołew go i jo kielka razy — mówi Sieczka. — Roz se na śpas koło młyńskie zahamował ręką w Saflarak. My prawie jechali z miasta. Młynorz leci — ki się dyabli zrobiło?! — jaze się przezegnoł, a ten trzymie i śmieje się wereda. Co mi dos? — pado — to ci puscem. Musioł mu dać dwa cwancygiery. Ino ze to nie biédny cłek, ten Kamiński w Saflarak.
— Ojce Siecka, słiście! — odzywa się Suleja. — Mnie się widzi, ze on zywy jesce! Drgo!
Nachylił się Sieczka, a on właśnie, ten juhas, oczy otworzył i szepce: Hej, co mie zmogło? To dwoje: dziéwka i las!...
I umarł.



JAK JASIEK Z USTUPU, HANUSIA OD KRÓLÓW i MARTA UHERCZYKÓWNA Z LIPTOWA ŚPIEWALI W JEDNO SŁONECZNE RANO KU SOBIE


Jasiek z Ustupu szedł z Ciemnych Smreczyn ku Zaworom. Z lasu on wychodził czarnego, gdzie taka głusza leżała, że aż bojno było posłuchać. Nic się tam nie odezwało, tylko dzik zaszuścił w maliniakach, jeleń zbeczał gdzie przy wodzie krótkim, urywanym, gwałtownym bekiem, albo cietrzew zafurczał w gałęziach. Na prawo od Jaśkowej drogi huczała siklawa z niżnego Ciemnosmreczyńskiego Stawu w Piarżystej Dolinie. Tam kóz moc. Po Pośrednim Wiérchu, po Cubrynie, po Liptowskich Murach chodzą kierdelami, jak owce.

»Kozicki, kozicki, wtorędyz hadzajom?
W Dolinie Piorzystej, tam one bywajom«

— jest śpiewka.
Sucha, od piorunu uwiędła, czerwona limba po pod Zawory rośnie, tam idzie Jasiek z Ustupu, a śpiewa po wesołemu, ze zbójecka. Ale od zbójeckiego wesela do szubienicy zawsze nie precz. Co zbójnik krok ukroczy, to ku niemu śmierć krokiem bliżej. Tak on śpiewał:

Ej moja freirecko, nie załuj mi gęby,
Ej bo mi juz śmierztecka wyscyrzuje zęby!


Ej moja freirecko nie załuj mi dudka,
Ej bo mi juz hań zwoni na zomecku kłódka.

Ej moja freirecko nie załuj mi licka,
Ej bo mi się hań z wiérsku iskrzy siubienicka.

Ej moja freirecko nie trzymaj mie w sieni,
Ej bo mi juz na truhłę tę jedlickę ścieni.

Ej moja freirecko nie załuj mi ciała,
Ej bo mie pohowajom, ty bedzies płakała!...

Ej ha!...

Myśli on sobie tak śpiewając o Hanusi Królównie, która się w nim mocno zakochała i niczego mu nie odmawia, owszem, sama się tuli i, choć się wstydzi, niemoże westchnień miłosnego pragnienia zatłumić, kiedy są ze sobą na szopie przy Gąsienicowych Stawach. Tam ona pasie krowy piękne, cisawe i czarne, siwe i czerwone. Nazywają się Brzezula, Cisula, Kawula, Łaciata, bo wiele na niej łat białych, czarnych i żółtych, Siwula, i rozmaicie jeszcze inaczej. Piękne to są krowy, dobrze się pasą i dużo dają mleka. Miło jest patrzeć, kiedy pozberkując spiżowemi dzwonkami, stąpają po zielonej trawie i mchach pomiędzy kosodrzewiny, skubią trawę i mech, lub ległszy rzędami, przeżuwają połknięty pokarm. Poją się one w czystym potoku, co z Zielonego Stawu z pod Świnnicy płynie, a na noc zamykają do szopy, na strychu której jest postanie Hanusi. Zaszła ona teraz het aż na Liliowe, poziera ku Tatrom i śpiewa kochająca:

»Janickowa krasa rada owce pasa
We dnie po dolinie, w nocy przi dziéwcynie«...

[Ale obecnie odbiegł on owiec w złodziejskim interesie na Liptowie koło Hradku].

Nie było, nie było nad wirsyk zielony,
Od orawskiej strony cisem porośniony.

Niebyło nie było nad Jasia mojego,
Kiek go uwidziała z wirsku zielonego.

Kiek go uwidziała, jaze mi zagrzmiało,
To moje serdecko skrzydłem się mi stało.

Skrzydłem się mi stało, skrzydłem poleciało,
Na Jaśkowej ceście słońcem zajaśniało.

Poziérojcie dziéwki, poziérojcie w pole,
Jako se Janicek idzie między skole.

Darmo wy się dziéwki w niego wpatrzujecie,
Bo on ino jednom mnie widzi na świecie!...

Wiedziała ona, że ku Jaśkowi wiele dziewcząt we wsi serce obraca. Nie wiedziała jednak, że w polanach popod Krywaniem, pod Doliną Ważecką, zkąd widać wysoki, pochylony, zielony szczyt Krywania, potargane turnie Ostrej i Krótkiej i wyniosły, zębaty grzbiet Soliska, gdzie rosną ogromne trawy, człowiekowi pod pachy, i moc ziół i kwiatów bujnych i woniejących, swobodnem słońcem z ziemi dobytych: piękna i smutna Marta Uherczykówna, [z pokolenia tych Uherczyków, z których jeden Janosikowym towarzyszem był i przy jego boku w walce z żołnierzami cesarskimi zginął], serce swoje i młode, gibkie i pachnące żywicą ciało ofiarowała Jaśkowi na miękkich mchach w podkrywańskim lesie, w południową spiekotę słońca, kiedy moc ludzi odchodzi, a członki same się wyrywają do uścisku. Opowiadał on jej o swojem bogactwie, jako mu się sto własnych owiec po Kościelcu pasie, strzeżonych przez psy wielkie i silne, których jest sześć. I tem bogactwem ją zalśnił i przyniewolił. Naprawdę zaś miał on owiec sześć, a psa żadnego. Ale używszy jej skuszonej opowiadaniem krasy, odszedł i, co miał powrócić, nie wrócił. Więc piękna i smutna Marta Uherczykówna, której lica smagłe wyhodowała zimna woda kryniczna z Ważeckiego potoku, a krągłe, czarowne biodra wykołysał wiatr z Krywania wiejący, zna swoją dolę i śpiewa pełna żalu:

Hej Krywaniu, Krywaniu
Wysoki!
Płyną lecą z pod ciebie
Potoki —
Tak się leją moje łzy

Jak one,
Hej łzy moje, łzy niezapłacone...

Hej Krywaniu, Krywaniu
Wysoki!
Płyną, lecą nad tobą
Obłoki —
Tak się toczy moja myśl
Jak one,
Hej te myśli, te myśli stracone...

Hej Krywaniu, Krywaniu
Wysoki!
Idzie od cię szum lasów
Głęboki,
A mojemu idzie żal kochaniu — —
Hej Krywaniu, Krywaniu, Krywaniu!...

Zaś i Jasiek z Ustupu, rad z siebie i wesoły, jako zwykle parobek góralski, któremu się wszędzie równo zdaje i który się nieczuje idąc, wyszedł był właśnie na Zawory i pogląda ku polskiej stronie. Mało ma już drogi; przekiełźnie po zboczu pod Walentkową, śmignie po trawach popod Świnnicę i już jest na Liliowem, zkąd widać szałasy przy Stawach Gąsienicowych i szopę Hanusiną, gdzie jest słodko spać, a słodziej jeszcze nie spać. Rozejrzał on się w koło i tak sobie zaśpiewał, aż zahuczało po Gołych Wierchach nad Wierchcichą i Koprową Doliną:

«Hej! na mojej polanie sto owiecek stanie!
Ty moja dziéwcyno poziéroj ze na nie!»

Ej polana nie moja, owiecek nie było,
Ej ale mie śwarne dziéwcę zalubiło.

Kohała mię jedna w podkrzywiańskim lesie,
Druga mi od Stawów serce w piersiach niesie.

Cekoj ze mię Martoś, w Ważeckiej Dolinie,
Bo mi Hanka z zolu dobrze nie zaginie.

Wyziéroj mię Hanuś przy tym Cornym Stawie,
Bo mi pod Krziwaniem kwiotek zrós na trawie.

Kany sie wywinę, kany się obrócę,
Jednom se pociesę, drugom se zasmucę.

Nie bedem pas owiec, niebedem robił nic:
Minon mie Mikułas, coz mi powié Wiśnic?

Ej niek mi ta powié, jako mu sie fciało;
Mojej fantazyi siedem zomków mało!

«Powiadali na mnie: popuść fantazyjom!
Jo jej nie popuscem, hociaj mie zabijom!»

Niek mi kat sablicku na osełce brusi;
Dy i oreł w niebie — jedno zginonć musi.

Bruś ze mi, kacicku, sablę na osełce:
Lepi brusi dziéwcę serce swe o serce!...

Tak on śpiewał, bardzo śmiały i niedbający o wiele, ani o dziewczyny, których Pan Bóg nasiał po świecie, jak jodeł, ani o życie własne, które i tak zabierze, a dbający tylko o honorność i uciechę życia. Tak śpiewali ku sobie w jedno słoneczne rano Jasiek z Ustupu i jego kochanka Hanusia od Królów, i piękna i smutna, woniejąca żywicą Marta Uherczykówna z Liptowa, która na mchach podkrywańskich swoje młode ciało z miłości omglewające oddała.



FRANEK SELIGA I PAN BÓG


Był chłop, Franek Seliga, na bani w Magórze robił; rudę kopał. Piękny był taki, że kiedy wsią szedł, kobietami potrząsało. Dumny też był z tej urody strasznie, rozzuchwalony, a jeszcze i z tego się pysznił, że się ze szlachty wywodził, bo takie jest opowiadanie o Seligach i Zychach z Witowa.
— Jo jest ze ślakty — mówił.
— E, jesce wte cygani nie kradali, kieś ty ślakcice béł! — śmiali się z niego.
I był w Kuźnicach pan Walewski, rachmistrz, który miał córkę Anielcię, tak śliczną, jakiej jeszcze na świecie niebyło. Spodobała się ta panna Walewska Frankowi Selidze.
— Ta by się ku mnie równała — mówił — teloz by nos z jednego saka wyjeni, jak dwa pstrągi.
I co już pierwej elegant był, to teraz temu miary zaczęło niebyć. Czucha na nim czarna, długa, szeroko czerwonym sznurkiem bramowana, portki niebieskim sznurem w dziewięcioro wyszyte, kiedy najgrubszy gazda jak już w pięcioro dał wyszyć, to się sam po sobie oglądał; kyrpce jasne, żółte, kapelusz z maleńkiem skrzelem z kostkami, pióro z głuszca za nim. Do kościoła do Nowego Targu w niedzielę panna z ojcem jeździła; tam Franek Seliga taki strojny chodził. Najgorzej, kiedy było błoto, bo już niewiedział, jak iść. Więcej uskoczył z kamienia na kamień, niż upiętkował. Ale on był lekki.
Ustał pić, ustał palić, nic, tylko pieniądze składa, a stroi się. A w kościele, u Świętej Anny w mieście, żeby niewiedzieć ile ludzi było, potrafił on się przepchać ku ławce, w której panna Walewska z ojcem siadała.
Już tam Panu Bogu on się wtedy nie uprzykrzył. Mało wiedział, gdzie jest, tylko se głowę podźwigował w górę, że to jest taki cudowny, a popatrywał na pannę. Ona się też ku niemu czasem z nad książki spoglądnęła.
A Franek sobie to najlepiej tłomaczył, bo strasznie podufały i wszystko o sobie trzymający był.
— Zalubiła mie — mówi — Niémogło inacyj być.
— Wto?
— Janiela.
— Jako Janiela? Mostowego?
— Baj to!
— Wietrznego Kuby?
— Baj to!
— Krzeptowsko?
— Baj to!
— Ze to wtoroz by haw była? Maćkowej Bronci wydano, Staseckula wydano, na Gładkiém obstarnio, nie ku tobie — — je kaześ ty haw jesce wtorom Janiele naloz?
— To je niejest dziéwka, to je jest panna.
— Panna?
— Panna.
— E dyś ty hłop.
— Baj to! Jo jest ze ślakty.
— Hej! Z takiej, co z obory wykiduje!
— Niekze ta!
— Ale powidze, Franek, nie gadoj głupstwów: wtoroze to ta Janiela, co cię zalubiła?
— Walewsko.
— Z Kuźnic?
— Ba haj.
— Cyś ogłupioł?
— Nie ogłupiołek.
— Ona by cię miała zalubić?
— A ino.
— Cy cię odymiło?!
— Nie odymiło mię ta nijako.
— A hojby i tak béło: bees jom to brał?
— Bedem.
— Eć! Dadzom ci jom! Kiebyś hoć organistym był, abo cosi kajsi. Ale coześ ty? Sprosty hawiorz i telo.
— Alek pikny do cudu.
— No juźci prowda, to ci nima co pedzieć, dyabeł sie tobom nie ocielił, ale zkądze wiés, ze cię zalubiła?
— Poziéro ku mnie.
— Iści! To i liska poziéro na grule, a nie bedzie ik jadła.
Przyjdzie Franek do Kuźnic w sobotę po wypłaty, czy kiedy, to już tak wypatruje, to już tak śtuderuje, czyby jako tej Anielci nie zobaczyć? Bo i ona się jemu strasznie w serce zakradła. No i tyle wyśpekulował, że się do niej przecie nabliżył i czasem nie czasem jakieś słowo przepowiedział. Ona to choć niby panna była, to tam znowu bardzo od niego nie odlatywała; w sukienczynie tylko w niedzielę i we święto chodziła, zresztą spodnica na niej zwyczajna, na głowie chustka, a buty ta też nie zawsze pod nią cupkały.
Boso się jej zdarzyło wylecieć nie raz i nie dwa. Tylko że jej już niemożna było mówić Anielciu, ale panno Anielo, bo ojciec za rachmistrza służył i tak przykazywał.
Póki to tak było na daleko, że się tylko ku sobie spoglądali, to nic, ale poszła raz Anielcia na borówki w Olczysko w jedną niedzielę i tam się za nią Franek Seliga przykradł, bo on do tego jedyny był. Hej! były już usta na ustach, ręce po za plecy — — wydarła się.
Dopiero się teraz Franek Seliga wściekł, bo się tego jeszcze dowiedział przy tem, że onaby się za niego i wydała, tylko żeby ojciec pozwolił.
Ale nie upłynęło parę dni, potrafiła mu Anielcia odkazać, że ojciec ani słyszeć o niczem niechce, że jej upatrzył krawca w Sączu i że tam ją wyda za mąż. I tak jeszcze powiedział, że choćby mu się świat cały do nóg walił, to go to nie zmieni i na Pana Boga się przysiągł, że z tego nic niebędzie. Gniewał się strasznie, krzyczał, powiedział, że ją do lamusa zamknie, gdzie pieniądze chowali, a Franka jak psa zastrzeli, żeby się tylko nabliżył.
I czy ją do lamusa zamykał, czy gdzie indziej, dość, że jej od tego czasu Seliga nie widywał, a tylko przez służącą wiedział, że ona go kocha i że do niego tęskni.
Bardzo mu to pochlebiało, ale go i żal brał okrutny za nią.
I tak mu jeszcze odkazała, że ludzie tu nie pomogą, chyba Pan Bóg.
— Hej wiera! — myśli Franek — Dy Pon Bóg wsekmocny, kiebyk Go piknie popytoł, cyby mię tyz jako nie spar w tyj biédzie?
Niebyło kościoła blizko, jeden w Chochołowie, drugi w Nowym Targu, ale była kapliczka murowana z mosiężnym daszkiem, a oko Opatrzności w niej, wyrobione z drewna i pomalowane.
Stało to przy drodze.
Idzie Franek ku kapliczce, zdejmuje kapelusz, klęka i tak się modli: Panie Boze, jakbyś mi dopomóg w tym stropieniu, to jo Ci telo śrybła do kościoła w mieście okfiarujem, kielo do obu garści nabierem. Zkąd bedzie to bedzie, cy ze ziemie wykopiem, cy z morza wyłowiem, cy z Luptowa prziniesem, cy z kase homerskiéj ukradnem: to się Ty juz o to nie staroj. Nie Twoja głowa w tém, ino moja. Tyś ta jest wsekmogoncy, to Ty to w ocymieniu sprawić mozes, kiebyś ino fcioł, ale jo juz i do tyźnia pocekom, cobyś ino sprawił, a pytom Cię barz piknie, odmień serce w panie Walewskim, coby się nom nie prociwiéł. Amen.
Wstał i poszedł.
Kopie rudę, kopie, czeka, ale nic. Tyle mu służka doniosła, kiedy w sobotę z bani zeszedł na dół, że się pan Walewski jeszcze raz rozgniewał na córkę, że ją i wybił po plecach «lajśtokiem.»
Tydzień właśnie minął.
Idzie Franek znowu pod kapliczkę, klęka, zdejmuje kapelusz i tak mówi: Panie Boze, tydzień minon. Cok prziobiecoł, dotrzimiem. Jakeś ta moze cémsi iném zatrudniony béł, niekze jesce bedzie do tyźnia. O tydzień zaś zéjndem z banie dołu. Barz Cię piéknie pytom, ale nie śpasuj, bo se mnom śpasów niéma. Kiebyk niewiedzioł, ze sytko mozes, tobyk Cię ta telo nie nukał, ale kie mozes, to mozes, uróbze, bo tu przecie nie idzie o nic, ino o scęście. Amen.
Upłynął tydzień, nie dowiedział się Franek Seliga, aby się serce w panu Walewskim odmieniło.
Idzie trzeci raz ku kapliczce, klęka, zdejmuje kapelusz i mówi: Panie Boze, kiebyk ku Tobie z próźnemi rencami sed, to hej, ale dyjek Ci przecie prziobiecoł i dotrzimiem, ino się haw robota w jesieni skońcy. Nie trza długo cekać. Wiemy juz o jednym zydku przi Popradzie, w harendzie. Pytom Cię barz piknie i zaś Ci jesce tydzień przicyniem, ale nie śpasuj, bo se mnom śpasów niéma. Amen.
Wyczekał się Franek; nic.
Idzie tedy czwarty raz ku kaplicy, zdejmuje kapelusz, ale już nie klęka i mówi: Panie Boze! Coześ tak na uwziętego se mnom?! Nie bedem Cię juz pytoł więcyl, bo widze: darmo. Wadził się tyz s Tobom nie bede, boś na niebie, wysoko, a jo nie oreł.
Ale Ci nic nie okfiarujem, a jesce Ci na despet zrobiem, kieś taki nieusłuhany. Kie na uwziętego między nami, to jo ta tyz cosi kajsi worcem!
Ułożył kopczyk z kamieni, wyspinał się, podważył ciupagą daszek i strącił go z kapliczki na ziemię.



JAK SIĘ JÓZEK SMAŚ POJECHAŁ WYSŁUCHAĆ


Józek Smaś Solicarz od Mrowców z Olczy, wielki to był strzelec, a większy jeszcze zbójnik, zaciekły i zajadły, bo nie z potrzeby, ale z ochoty. Ale największy był on bezbożnik. Nigdy na «Pokwalony Jezus Krystus» inaczej nieodpowiedział, tylko: «Niekze ta, niekze ta», albo «Niekze se bedzie. Jo Mu się nie prociwiem» — co mu nawet nie krócej, ale dłużej, niż «Na wieki wieków. Amen» wychodziło. Jeżeli jako strzelec równał się ku Jankowi z Jurgowa, który od Hawrania przez Litworowe aż po Kościelec kozy niszczył; jako zbójnik ku Jankowi z Brzezawicki, o którym śpiewali:

«Na wysokim wirsku krzesom śubienicki;
Wtoz hań budzie wisioł? Janko z Brzezawicki.» —

to jako bezbożnik całkiem on był jancykryst. A co przy tem było dziwne, że był bogaty gazda i wszystko mu się wiedło, do wszystkiego szczęście miał. Nijakiego woloru biéda ku niemu niemiała. Tak mu się wiedło, jakby mu Pan Bóg umyślnie błogosławił, a on nigdy może nawet w kościele niebył, chyba wtedy, kie go kścili.
Nie, żeby już tak do imentu niewierzył, ale nic o tem wszystkiem wiedzieć niechciał.
— Jo ta niewidzem — mówił — coby się Pon Bóg do mnie wrazoł, coz jo się Mu ta bedem popod ręce plątał? Zasiejem — zeźre mi; nie zasiejem — niebedzie nic. Pojem — nie głodnyk; nie pojem — to się mi jeść fce. Zyjem, bok sie urodził; umrem, bo przydzie śmierzć. Wiém, ze góry som jest niemałe, bok bez nie seł; wiém ze drzewo kwarde, bok je rąbał; wiém jako ogień poli, woda gasi, ale o Panu Bogu lemze telo wiém, co o tym królu, co se ta we swojej stolicy kasi włodze. Jo ta ku temu, co ku mnie nie idzie, nie wartki.
Dufny to w siebie chłop był, obrotny, mądry, a strasznie śmiały.
Mimo tej bezbożności ludzie go kochali, a to dlatego, że dobry był; nikomu krzywdy nie zrobił, pomógł w strapieniu, mądry był do rady i mowny, a już jak jakie dudki zkąd do chałupy przyniósł, mógł pić kto chciał i ile chciał. Nie z samej Olczy, z Pardółówki, z Hrubego, ale ze Zakopanego, z Poronina, z Murzasihla, z Cichego i z Bukowiny ludzie się schodzili do karczmy, gdzie pić lubił, kiedy się zwiedzieli, że z pieniędzmi przyszedł. A on się w tem cieszył i często nie rzadko komu na krowę, na konia, na siacie dał.
Ale się wiedło i przewiedło. Nie młody już był, bo miał koło 55 lat, zaskoczyła go przy Zmarzłym Stawie pod Polskim Grzebieniem na polowaczce kurniawa, wiatr, śnieg, mróz: trzy dni i trzy noce pod skałą przesiedział, bo iść niesposób. Tyle dobrze, że jeść tam jako tako ze sobą miał. Przyszedł do domu, rozniemógł się. Dopiero się teraz zaczęło odzywać: w grzbiecie łapa niedźwiedzia, co go nią zdzielił pod Rohaczami, nim na drzewo zdążył uciec: w kolanie, w prawej nodze, kamień, co się gdzieś w Młynarzu urwał w żlebie i w kość trafił: w boku żebra potłuczone, co go Spiżacy przy Pięciu Stawach Węgierskich oklepcami na kozy dotłukli; w głowie dziury od bitek z młodości. Zaczęło łupać po kościach, wiercić, łamać — bieda było wytrzymać. Spadł z ciała, zesłabł, trudno było z pościeli zleść.
Niedźwiedzie, świstacze sadło czy to na wewnątrz, czy smarowane nic nie pomogło.
Przyszła baba, stara Katarzyna Magierka od Janików, okadziła go — nic. Przyszła druga baba, jeszcze starsza, Trzebuńka, zamówiła, zaczyniła — nic. Niepomógł i Kubuś Bednarz, co mu już sto lat było, choć mu owce, krowy, konie pod rękami zdrowiały.
Dopiero się zejdą baby sąsiadki radzić; siadły koło łóżka.
— Ej kumoterku, kumoterku, juz wy ta wnet dojńdziecie, dojńdziecie — powiada jedna.
— Hej, swoku, niewierny wom juz poradzić nijako — powiada druga.
— Niwto haw juz nie poradzi, moi miéli, jedna śmierzć — powiada trzecia.
— Ej, kumoterku, kumoterku, trzaby o duse myśleć.
— Coby zaś pote późno niebyło, swoku.
— A wtoz wi? Nieroz tak bywuje — mozeby i popuściło by kielo telo po komunii świentéj.
— Wiera, dobrze padocie, kumosicko. Cobyście tyz, kumoterku, dali się wysłuhać.
— Przed Matkom Boskom cudownom w Ludzimirzu.
— E dy ta jest i w Odrowązie, padajom, cudowno — odezwał się Smaś, któremu się Odrowąż lepiej podobał, bo dalej, a to już zbójecka i myśliwska natura, jak iść, to daleko.
— Hej, moi miéli! Ona ku ludzimirskiej ani za kuhareckę nie worce!
— Jedźcie, swoku, wysłuhojcie się!
— O jedźcie tyz, jedźcie, kumoterku, a pilno, ponaglojcie się, bo cas!
— Jedźciez, jedźcie, moi miéli!
— Dyabeł ku wom niebedzie mioł przystępu, a on haw nie prec bedzie!
— Hej, dobrze padajom kumosicka, oni ta wse mądrze radzom. Nie prec, nie prec!
— Kiek haw wcora z domu sła, moi miéli, takie mi corne kocisko z pod nóg smyrgło. Jazek się wzdrygła!
— Dyabeł nowoli w kota.
— Ej, kumosicko, widowali go juz ludzie i w psiéj skórze.
— Ale mu się za kota obrócić noracéj widzi.
— Je coz ta takiemu?! Co fce, potrafi. Dyabeł i dyabeł.
— Kie Symek Mrowca konał, to się zaś objawił za wilka. Tu! tu! popod hałupę przeseł.
— Ej raty!
— A pocymze go poznali, ze je nie wilk prowdziwy?
— Ej ci juz wiedzieli, co poznajali! Pono w nurze mioł ogień. W nocy to było.
— Ej raty!
— Nie wysłuhoł się to stary Mrowca?
— Nie dowieźli mu ksiendza. Konie uwięzły w zospak.
— Ej! wicie! To ta juz nie wto iny sprawiéł, ino on, ten wik.
— Tak tyz ukwalowali sytka, ze nie co ine, lemze on.
— Hej! Ponjezusicku nosłodsy!
— Maryjo Przecysto!
— Syscy janieli, jacyście ta ka ino po niebie!
— Kumoterku, kumoterku, jedźcie się wysłuhać! Nic juz s wos! Ino patrzyć!
— O nic! nic! Zbiédliście! Pół wos ubyło! Skapiecie!
— Jedźciez, jedźciez moi miéli, ono wom ta juz nie przepuści tym raze.
— Wiera ze nié!
— Ej nié!
I jak zaczęły nad nim jajczeć, a biadkać, a sklamrzyć, zdecydował się Józek Smaś do Pana Boga do Ludzimiérza jechać.
Uchwalili na odpust, ósmego września, w samo Narodzenie Najświętszej Panny.
Ustały deszcze, co tego sierpnia lały bardzo, zaraz się Józkowi lepiej zrobiło, przestało go tak strasecnie łupać po kościach.
Wstał z pościeli, umył się, włosy masłem wysmarował, czysto się oblókł, kapelusz nowy, czucha nowa, serdak nowy, portki, kyrpce, jak na wesele. Radowały się baby, co go namówiły i jechać z nim miały; żony już nie miał, wdowcem był. Ale się dopiero zadziwią! — bo tu przed chałupę zajeżdża wóz, a we wozie skrzypkowie dwaj, basisty — jak na wesele! A dopiero gęby otwarły, kiedy Smaś pistolety dwa za pas, noże dwa, do garści ciupaga, a przez ramię flinta.
— Zej, bójcie się Boga, kumoterku! Coz wy robicie?!
— Dyabłów zjadło, swoku! Dy to przecie nie na kozy!
— Ani nie w Luptów, na dudki, moi miéli!
A Józek Smaś oparł się na ciupadze i powiada: Nigdyjek jo nie seł inacyj ku niwtoremu panu: dziedzicowi, derektorowi, kaserowi, kupcowi, abo co fciało, niek było! A dy przecie, padocie, Pon Bóg nowięksy ze syćkik. A hoj ta po inksym interasie ku Niemu jade, niekze Mu nie ublizem, ze telo ku mnie nie płaci, co hojwtory dziedzic, abo i gazda, abo i zyd psia para, cok ku nim we zbroi seł. Niekze Mu to niebedzie krzywo, niek se nie krziwdzi. A ze to sie momy jednać, to muzykę bierem, coby wiedzioł, ze nie załujem na tę zgodę i zapłacem. A niekze i to wié, ze kie On gazda na niebie, to jo ta téz niezgorsy na swoim, w Olcy. Moze On mi pierunem zagrzmi, to jo Mu zaś basami dom odbrzęceć. Haj!
I pojechał. Na jednym wozie na przodzie muzyka, na drugim on z babami.
Patrzą ludzie, dziwują się, przejechał wsie kunowotarskie, na Zaskalu skręcili, do Ludzimiérza jadą. Raniutko wyjechali, dobrze na czas zdążyli. Ludzi moc, odpust ogromny, krzyk, gwar, ścisk — a co kto spojrzy, to się dobrze nie przeżegna. Tu muzyka na przodzie, za nią stary chłop, siwy, pistolety za pasem, lufa mu się z za ramienia świeci, patrzy śmiało, jak orzeł, choć widno po nim chorobę.
— Je coz to takiego?! — pytają się jedni drugich — Wtoze to taki?
— Jakisi Podhalon, z tyk skrzidlatyk, be ka z Wirhbukowiny, abo od Kościeliska — mówią inni.
— Z flintom jedzie.
— Moze jaki leśnicy wto wié zkąd?
— Zeć tu niejeden leśny, abo leśnicy przyseł, a bez to przez flinty.
Dziwowali się, niemogli na nic myślą przyjść.
Zajechał Smaś przed kościół.
Tłum koło niego. Czarno i Białodunajczanie, Szaflarzanie, z Ostrowska ludzie, z Pyzówki, z Wróblówki, z Podczerwiennego, z Koniówki, z Pieniążkowic, z Odrowąża, z Ochotnicy, Niwy, z Lasku, z Klikuszowy, z Łopuszny, z Sieniawy, z Krauszowa, z Rogoźnika, z Długopola, z Maruszyny, z Morawczyny, z Rabki, z Nowego Targu, z całej okolicy, i z dalsza, od Suchej, od Żywca, od Wadowic, od Myślenic, i z dalej z Orawy, ze Spiżu, od samego Kubina, od samego Kiezmarku. Tysiące. Ale między nimi wszystkimi Smasia z Olczy znać.
Mało w kościele miejsca było, księża słuchali i za kościołem pod lipami. Usłyszał jeden młody muzykę, bo Smaś ustawać grać bronił, porwie się ze słuchanicy, odtrzepnął od siebie babę, co ją słuchać właśnie skończył, skoczy, patrzy — jak krzyknie!
Róźnie ta skrzycał; zywy ksiondz béł.
Ustali grać.
— Coście wy za jedni?! — woła ksiądz — Co tu chcecie?!...
Wyjdzie Smaś na przodek — baby za nim, kumoszki — zdejmuje kapelusz i powiada:
— Niewiem, jak ta do wos mówić: jegomość, ociec, cy jako, bo jo ta tego nie ucony, anik ta z tém nie rabiał, ba u mnie kościół Giérlak, a zwonnica Lodowe. Ale mie baby namówiły, wysłuhoj sie, padajom, toztok się przyjehoł wysłuhać. Jak wom wóla, to jo gotowy.
Potruchlały baby sąsiadki, bo go uczyły przez drogę i co grzechy i jak się spowiadać trzeba i jak pięknie do duchownej osoby mówić, a ten tak po swojemu, ze zbójecka.
Ksiądz też oczy otworzył na tę przemowę, a ludzie dookoła aż się zakołysali tłokiem.
— Jagze? — pyta Smaś.
Kazał mu ksiądz broń odrzucić.
— To juz tak na raty kazujecie? — powiada Smaś. — Edy jo myśloł, co mi tu w nowienksym ryńśtunku przyńść trza — ale niekta juz bedzie, jako fcecie.
Rozzbroił się; oddał pachołkowi, co za nim szedł.
Ksiądz się kazał ludziom rozstąpić.
— Klęknijcie tu — powiada do Smasia.
Kląkł Smaś.
— Jo wos haw nie zabawiem długo — powiada — bo tu widzem kieloro ludzi. Juz mie to kumoski zucyły, jakie to té grzyhy, a jo ik haw niebedem mioł korzec, ani ćwierć. Lem słuhojcie.
Kraśćek krod, alejek wse hudobnym doł z rabunku. Niejednemu jek nogi wprawił, co dobrze sozrembu głowom nie dopadnie. Teli zrós. Anik ta nigda we swojej stronie nie zbijał, ba ka inyndyj, po Węgrak. Bićek bił, alek się nigda na słabsego nie zruwał. Roz mie jedna wereda, takie to małe było, od wojska przisło, w łeb wyciena, tok — przepytujem piéknie ik miłość duhownom — za brzuk i za kosule na garle ręcami ujon, obróciłek to nogami do góry, wstawiłek do smrecków głowom w dół i posełek. Nie tknonek się! Dzwiérzęciu jo niewyrządzoł nigda, nie okalicyłek go, héba na polowacce, ale to myśliwskie prawo. Nie pokłamałek nikogo, nie zradziłek nikogo, wsejek wierności dotrzimował, cy my co ka ukradli i sowali, cy sie na bitke smówili, cy cosi kajsi. Nigdyjek towarzisów cy przy dzielbie po rabunku, cy przy świstokak, nie ukrziwdził, jescek ze swojego dołozył, jak to biédne béło. Pićek pił, ale to z tego skody nikomu nijakiej niebywało, ba jesce karcmorz zarobił. Zabić cłowieka, to jek zabił, ale przez potrzeby nié, ba końcem trza béło zabić, bo się to do bitki brało, a tu, sami dobrze wicie, zbójnik nimo wielo casu przy rabunku. I juz nie bacem cyk ta dwok, cy trzok sprawiéł, bo to béło downo. Pote mi sie juz nie trefiło kiela cos. Telo na mnie tyk grzyhów; mało, nie duzo.


∗                    ∗

I co się nie zrobiło: wyzdrowiał Smaś. Ale juz zbójeckiego rzemiosła zaniechał.
— Jesce mi nie tak to, co mi ta ten księzyk napedzioł, hoć fajnie se mnom ugwarzył, o piekle mi uradził telo, co jaze cud radość béło słuhać, ani ta pokuta, co mi jom wsuł, a godnie ta tego béło wsute, do rozumu wjehało: jako to, cok ozdrowiał. Bo on mi ta, ten księzyk gwarzi, gwarzi, jakie to ta dyabły w tém piekle, jako duse warzom we smole, jako kléscami targajom, po klińcak włócom, a jo se myśloł za ten cos: hej! seleniejako mie ta prógowało za zycia, to jo sie i tyk dyabłów po śmierzci nie barz bojem. Niewiem, cy som jest ciętse hłopy, jako Luptowianie, a przecie mie ci w ręcak mieli, a wysełek. Ty ta Górola, a jesce myśliwego i złodzieja, dyabłami nie stras, bo on doś dyasków wse uświadcy. Przydzie kurniawa we wirhak, zasuje cie; z niedźwiedzie sie sprógujes; Luptocy, abo hajduki cie przysiędom: cy nie dyabły? Ale jek se to myśloł: jak mi Ty dopomozes, Panie Boze, co pozdrowiem, to jek Twój.
I ono sie wej tak stało. Świstace, niedźwiedzie sadło nie zdołało nic, babskie, hłopskie cary, zamówienia, odcynienia nic, a On, Pon Bóg, zdoloł. Takek se pedzioł, kie mi ta ten księzyk nakazował, jako to Panu Bogu zbójectwo przemierzłe: pozdrowis mie, Panie Boze, juz tyz więcyl w Luptów nie pudem. Nie bedem więcyl zbijał, kie sie Ty w tym tak nie ciesys, ba Cię to wrodzi. Haj. Bedzies Ty se mnom dobry, tak tyz i jo s Tobom. Jo wse taki béł: kiek béł z kim zły, to nie daj Boze! Jaze mi płomienie biegały po ręcak. Kiek zaś z kim béł dobry, abo my udobrowali ze sobom, pojednali sie: to u mnie jedno słowo, tak jako i u Niego, hań w górze, nad obłoke.



OBJAŚNIENIA NIEKTÓRYCH CZĘSTSZYCH WYRAZÓW


ba — ale — i zaprzeczająco
baj to — w znaczeniu lekceważącem: nie
barz — bardzo
bez co — dlatego że,
cosi — coś
cosi kajsi — coś gdzieś
cosi kiesi — coś kiedyś
cudować się — dziwić się
doma — w domu
dołu — na dół
dziwtóry — niektóry
dudek — dwa grajcary
fajny, fajnie — dobry, tęgi, doskonały, dzielny, zacny
haw — tu
hawtędy — tędy (tutędy)
hań, haniok — tam
hańtędy — tamtędy
hańten — tamten
haństela — ztamtąd
haj — tak
het — daleko (naokoło)
hoj, hojwtory — choć, którykolwiek, którybądź
hore — w górę, do góry
jedla — jodła
ka, ke, kany — gdzie, dokąd
kasi — gdzieś
kaz — gdzież, dokąd
kie — kiedy
kim — nim
kiela cos — długi czas
kieli — jaki, jakiż, jaki wielki
kielo telo — ile tyle, trochę
kiela — ilu, wielu
kieby — gdyby, żeby
końcem — koniecznie
końdek — trochę, odrobinę
lebo — lub
lem, lemze — tylko, tylko co, tylko że
matura — natura, usposobienie, charakter, temperament, ochota, chuć
na, naści — ne, masz
no — tak
naski — nasz
niepili — obcy
nik, niwto, niwtory — nikt, żaden
obdolno — daleko, odlegle
onacyć — ma wiele znaczeń
papierek — gulden
pilno — szybko, prędko
proci — przeciw, naprzeciw
pokiel, pokiela, zakiel, zakiela — póki, nim, za ten czas
pokrony, skrony, skróś — dla, z powodu, dlatego
prawie — właśnie
prec — daleko
radzić, uradzać — mówić
raty — wykrzyknik
starać się o co — troszczyć się
smrek — świerk
świerk — modrzew
teli — tyli, taki, taki wielki
telo — tyle
teloz by — tak jakby
tustela — ztąd
tamstela — ztamtąd
ukwalować — mówić
wanta — kamień, skała, głaz
wartki — szybki, ochotny (ku czemu)
wiera — zaiste, zaprawdę
wej — wzmocnienie twierdzenia
wse — zawsze
wte — wtedy
wtory — który
widzieć się — podobać się, zdawać się
zabaczyć — zapomnieć
zawdy — zawsze
z końca — z początku



PRZYPISKI

ZBÓJECKA CHAŁUPA

...Wicher halny — tatrzański wiatr, wieje najczęściej na wiosnę i w jesieni
...kucnąwszy i ująwszy się — aż do — ścigać: autentyczne
...do traca (tracz) — do tartaku
...dobrzy chłopcy — zbójnicy
...rubać — rąbać
...pieniędzy minęli — wydali, utracili
...ze statku — z bydła
...dojka — owca
...jorka — młoda owca
...ze Śpisa — ze Spiżu
...ode wsi — okolice bliżej Nowego Targu, niższe
...skapało — wyginęło, zdechło
...howali — żyli
...falili — chwalili
...dojeno — przejęło
...winowate — winne
...oreł — orzeł
...ślebodny — swobodny
...rybę z baranią głową — autentyczne opowiadanie
...przyjaciele — krewni
...polowacze — myśliwi
...nohrubsego — najgrubszego
...ba moja — ale moja
...hłopsko rzec — sprawa dzielnych ludzi
...beskurcyo — przekleństwo
...siepnie — szarpnie
...ukwalował — mówił
...płot tak wysoki etc. — autentyczne
...Gackiem — gacek, nietoperz
...surowe mięso nożem etc. — autentyczne
...poza bucki — iść na zbój
...sękowiec — kij juhaski
...ozpajedził się — rozzłościł się
...wykopyrtneno — wywróciło
...śumnyk śuhajuk — tęgich parobków
...hetmana — herszta
...me — używane rzadko przez starych chłopów
...z końca — z razu, z początku
...konać — dokonywać
...skrudlom — włóczą broną
...hłope być — tęgim mężczyzną
...Dosiek — dość em
...Luptowie — Liptowie
...burzem na oknie — pukam w okno


O MARYSI «DALEKIEJ»


...muzyka — muzykant
...śwarne — pokaźne, piękne
...hybaj — chodź
...fajny — w znaczeniu wyborowem w ogóle
...cudnie — dziwnie
...zalubiéł — zakochał się
...jeze — staropolska forma
...karpiel — rzepa
...lejba — ulewa, ulewy
...cuze — czucha, skumana góralska
...hyr — sława, rozgłos



O WÓJTOWEJ MARYNIE.


...świdrem — zezem
...pąkcie się — ustąpcie się
...sprosty — prosty
...przespał — specyalne wyrażenie
...podufałość — zuchwałość, pycha
...jarcu — jęczmienia
...Tam je stela — ztamtąd to
...pojedna — niektóra
...prać się — ciskać się
...wirbowemi — wierzbowemi
...ze ba hej — naprawdę, ależ tak
...telecko — tyleczko, odrobinkę
...Józio Tetmajer — Józef Przerwa-Tetmajer, autor dzieła «O rachunku różniczkowym», członek korespondent Akad. Krak., wydał w 1830 roku Poezye liryczne, jak wspomina w przedmowie, tom drugi. Kiedy wydał pierwszy: niewiem. Wiele pisze pod wpływem Tatr. Autor popularnej w 1830/1 pieśni:

«Jak wspaniała nasza postać,
Jak się w słońcu błyszczy stal»... etc.

W encyklopedyach poeta i matematyk są podawani, jako dwaj różni ludzie.

...gładzuje — gładzi
...w ujkowej — we wujowej
...stusił — zdusił
...za trzy dni nie siędzies — przez trzy dni



GAZDA HALNY


...piarg — żwir
...fyrczeć — sypać się ze szelestem
...namieniało na świtanie — miało świtać



KRYSTKA


...parzenice — wyszycia na spodniach
...przibacył — przypomniał
...ślebodzie — swobodzie
...holofiom — hałaszą
...ukotwiło się — uprzykrzyło się
...durknon — uderzył
...bośkałak — całowałam
...boske — boso
...hańbiéł się — wstydził się
...mek — mech



JAK WZIENI WOJTKA CHROŃCA


...habryki, śwabliki i palenkę — tytoniu, zapałek i wódkę
...Nie starojcie się — nie troszczcie się
...mąt — zamęt
...Jo ci go na funty zapłacem — autentyczne
...racioski — kajdany



JAK SIĘ MICHAŁ ŁOJAS POWIESIŁ


...kufę — gębę
...nagodzi — zdarzy, obdaruje
...głobiś — oszust, krętacz, spekulant
...doroz by spod na ziem — zaraz by leżał na ziemi do prawa — do sądu, procesować się
...wyprawocił — wyprocesował
...historya o szopie przeniesionej przez wiatr halny autentyczna
...wsuli — wsypali
...stryła — piorun
...stryła im maciery — piorun im matka
...siute — bezrogie
...siuta, siutka — koza (sarna)
...dońdem — umrę



DZIKI JUHAS.


...kierpce orawskie — mają obcasy z podkówkami
...tak się bawił — autentyczne
...docyfrował — pokiereszował, «wytańczył»
...Janosik — sławny zbójnik, powieszony w końcu XVIII w. w Lipto ST. Miklos
...teloz byk cie niewidziała — tyle mi to znaczy, jakgdyby cię przy mnie wcale niebyło
...cnie się — przykrzy się
...Roz se na śpas etc... — autentyczne.
Robił tak Wojtek Gał z Olczy. Raz zaczepił mu się rękaw od koszuli i koło urwało mu rękę. Z tego umarł.



JAK JASIEK Z USTUPU...


...na ceście — na drodze
...skole — kamienie, skały



FRANEK SELIGA


...na bani — w kopalni
...hawiorz, hawiarz — górnik
...liska — lis
...grule — ziemniaki
...cupkały — tupały
...lajśtok — ladsztok, do nabijania strzelby
...nie śpasuj — nie żartuj
...śpasów — żartów
...nie nukał — nie prosił, nie przynaglał
...nieusłuhany — nieposłuszny, niechcący wysłuchać
...tyz cosi kajsi worcem — coś tam jestem też wart, potrafię coś



JAK SIĘ JÓZEK SMAŚ POJECHAŁ WYSŁUCHAĆ


...wysłuchać się — spowiadać się
...woloru biéda niemiała — niemogła mu nic zrobić
...kścili — chrzcili
...do imentu — zupełnie, z gruntu
...wrazoł się — mieszał się
...zeźre — dojrzeje
...kwarde — twarde
...siacie — zboże, zasiew
...polowaczka — polowanie
...kurniawa — zamieć śniegowa
...swoku — szwagrze
...Ona ku ludzimiérskiej ani za kuhareckę nie worce (warta jest) — autentyczne
...ponaglojcie się — spieszcie się
...nowoli — najbardziej lubi
...noracéj — najraczej
...w nurze — w pysku
...ukwalowali — mówili
...Skapiecie — zginiecie, umrzecie
...jajczeć — jęczeć
...biadkać — biadać
...strasecnie — strasznie
...ku mnie nie płaci — nie znaczy dla mnie
...zbroja — autentyczne wyrażenie
...Janosik śpiewa: «Zabierajcie na się zbroję»... etc.
...jednać się — godzić się
...z tyk skrzidlatyk — Skrzydlatymi Podhalanami nazywają podtatrzańskich Górali od zarzuconej na ramionach czuchy
...słuchanica — konfesyonał
...nogi wprawił — wykierował na ludzi
...sozrembu — sozrąb — poprzeczna belka w izbie u powały
...zrós — urósł
...niezbijał — nie rozbijał, nie rabował
...zruwał — zrywał
...wereda — wymysł, przezwisko
...za brzuk i za kosule etc. — autentyczne
...Dźwierzęciu — zwierzęciu
...nie wyrządzoł — nie dokuczał
...zradziłek — zdradziłem
...wsejek — zawszem
...sowali — schowali
...końcem — koniecznie
...niebacem — nie pamiętam
...kiela cos — długi czas, długo
...wsuł — wsypał, zadał
...seleniejako — rozmaicie
...wrodzi — obrzydzenie sprawia
...udobrowali — zawarli zgodę
...nad obłoke — nad obłokiem




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.