<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł O Marysi «Dalekiej»
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 1
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
O MARYSI «DALEKIEJ».

Jasiek Mosiężny grawał na skrzypcach ślicznie, a i śpiewanki umiał składać, że szeroko daleko o drugiego takiego. Z tego grania i śpiewania zasłynęło jego imię precz, bo go równie dobrze w Maruszynie i Krauszowie, jak w Dzianiszu i w Kościeliskach znali, a że to kobiety lgną do takich ludzi, co o nich sława po świecie chodzi, jako to powiadają: ka się świci babę chyci — więc też i do niego lgnęły dziewki, a i z bab pojedna dobrze oczu za nim nie wypatrzyła. On ta też niebył od tego, jak to chłop, ale sobie po większej części mało z nich co robił. A i wydawać się za niego chciały bardzo bogate dziewki, ale on o to niedbał, choć sam niemiał nic, tylko to, co wygrał temi skrzypcami na weselu, albo w karczmie, albo co zarobił przy ciesielce, przy traczu, przy stolarstwie, bo do wszystkiego zdatny był.
Ale to już taka natura w tych muzykantach. Co mu się nie podoba; daruj mu, nie weźmie; co mu się upodoba; duszę za to by dał — choćby dyabłu. Niema co z takimi narabiać, bo to takie, jak głupie.
I mało ten Jasiek Mosiężny zagrzał miejsca we swojej wsi, zkąd rodem był. Cięgiem on się włóczył, zwłaszcza latem, kiedy powyganiali na hale. Uświadczyłbyś go i w Pańszczycy, gdzie Poronianie pasali, i w Gąsienicowych Stawach przy Zakopianach, i zaś znowu przy Miętusianach na Miętusiej, i w Chochołowskiej Dolinie i w Zuberskiej przy Orawcach. Znali go wszędzie, przyszedł, grał, śpiewać rozmaicie nowo nauczył. A gdzie przyszedł, tam go wnet dziewki, ba i baby, nie to po licu, ale i po rękach całowały i klękiwały przed nim, jak przed obrazem. Takie szczęście miał. A on się najwięcej z tego śmiewał po trochu, a choć ta dość i latał czasem za tą sprawą, nikt nie wiedział, co mu w sercu gra...
Ale kiedy sam był, tak, żeby go nikt nie usłyszał, gdzie wysoko we wiérchach, albo gdzie głęboko w lesie, to sobie wyciągnął gęśle z pod pachy, przygrał sobie, a zaśpiewał na taką swoją nutę, odmienną, jako po wsiach góralskich na Skalnem Podhalu śpiewują — a to szło jakoś tak:

Idem idem między wirhy —
Graj mi, skrzypko, graj! —
patrzem se dookoła,
Jak syroki kraj.


Patrzem, patrzem dookoła —
Brzęc mi skrzypko, brzęc! —
A wzion byk to serce moje,
Do obydwók ręc.

Wzionbyk, wzionbyk serce moje —
Dzwoń mi, skrzypko ma! —
A cisnon byk komu do nóg,
Kieby było ka...

A cisnon byk téj dziéwcynie —
Nieś się skrzypko, nieś! —
Co się gdziesi kryje, howo,
Hej, obdolno gdzieś!

Ej cisnon byk, choćby pukło —
Płyń ze skrzypko w gmle! —
Ale ino téj jedynéj,
Co się zwidzi mnie...

Nimas ci jej, nimas ci jej —
Graj ze skrzypko, graj! —
Ino ocy moje lecom
Het na świata kraj..

Jakoś to tak szło, ta śpiewanka Jaśkowa.
I zapoznał się ten Jasiek z Marysią Chochołowską z Kościelisk, co pod Ornakiem pasała.
A ta Marysia Chochołowska bardzo dziwna była i nikt takiej drugiej dziewki nie widział. Nieraz siędzie na kamieniu, albo na pniaku, zapatrzy się, to i pół dnia przesiedzi; w domu w izbie, albo gdzie popod ścianę to samo. Niebieskie miała oczy, mgliste; niby patrzy niemi we świat, ale dobrze widno, że nic na nim nie widzi. Odezwiesz się do niej, to zaraz głowę dźwignie, uśmiechnie się, a tak słodko mówi, tak mile, jakby miód w serce kapał. Do tańca pójdzie, na wesele przyjdzie, będzie się z parobkami i przyśmiewać, ale to znać, że jej to nie w głowie, że gdziesi indziej jej myśl. A najlepiej lubi siąść gdzie samotnie za krowami, albo się w komorze zamknąć w domu. To się wtedy położy na trawę, albo na łóżko, oczy przymknie i leży. Nazywali ją Marysia »daleka«, że to daleko gdzieś od światu odchodziła.
A byli i tacy, co ją brać chcieli, bo ładna dziéwka była, wyrośnięta, jak kwiat, gospodarna, skromna i majętna. Ale ona dziękowała, a niechciała.
— Poproś mię ty na swoje wesele z inom, a jo cię zaś bedem pytać na mój pogrzyb — mówi i uśmiecha się tak smutno, jakżeby więdło ziele, a tak jasno, jak woda w potoku.
Było jej już dwadzieścia trzy lata i tak trwała.
Ej, kiedy ją ten Jasiek Mosiężny muzyka pod Ornakiem poznał, nie poszedł on też już więcej tego lata ani ku Poraniankom do Pańszczycy, ani do Zuberskiej Doliny ku orawskim pannom. Został w Kościeliskach i tam siedział, a najraczej sobie przyśpiewywał:

»Pociesenio nimom, w polu go nie siejem,
Pocies ze mnie Maryś zkąd się nie spodziejem«...

I poziera na tę Marysię Chochołowską, ale co ona na niego spojrzy, to mu skrzypce w ręku zedrżą i ustaje grać, jakby mu palce zmarzły.
Dopiero pasterka jedna z drugą: Hej! Zakohoł się nas Jasicek w Dalekiej Marysi! Pozol się go téz Boze!
A zazdrość je brała, bo dziewka to to jest takie, szelma, że choćby czasem i sama niechciała, to będzie o drugą zazdrościć. Są niektóre inne, ale mało.
A ta Marysia temu Mosiężnemu niby nierada niebyła, owszem, tak się mogło czasem zwidować, że go i dosyć rada ma, ale ile tego lubienia było: tego wyrozumieć niemógł. Gadała z nim, grał, to słuchała, czasem go i zagrać poprosiła sama, a czasem cichuteńko szepnęła: Zagraj ze mi o tym Janicku, co wołki pasał...
I zaraz jej bladość na twarz wychodziła.
Więc on grał na tę nutę — znacie ją:

»Kie jo sobie wołki pasał przy zielonym gaićku,
Przisło ku mnie śwarne dziéwcę: co tu robis Janićku?
Co jo robiem, to jo robiem, to tu o mnie nik niewi,
Ino jedno świarne dziéwce, co nikomu nie powi.
A jak powi, to niek powi, to powi sama na się,
Bo mi sama powiadała: hybaj Jano na rosę«...

Grał, mógł grać godzinę, dwie nie odmieniając, a ona słuchała, tylko coraz bledsza była.
A potem mu powiedziała »Dzieńkujem ci« — i poszła. I gdzieś się wtedy tak kryła, że jej nikt wypatrzeć niemógł.
— Ej Jasiu! Nie wygros ty se Marysi! — mówiły mu dziewki.
— To wolem jéj grać hoć tak, jako was ściskać — on odpowiadał.
— Ej Jasiu! Skoda cię!
— A hoćbyk umar lo niéj, nie skoda.
— Nie twoje przeznacenie ś niom.
— Ale jest Przemienienie Pańskie cudowne na niebie.
A potem kiedy poszedł, kiedy się cisnął gdzie pod smreka, twarzą ku ziemi... Przecie aż żal było chłopa!...
Stary juhas, Stasiów Szymek Tyrała, chłop mądry, bo i kapralem u cesarki Tereski przy dragonach był, raz tak powiada, kiedy tak na tego Jaska Muzykę pod smrekiem leżącego patrzy: Té muzyki to jakiesi cołke ine ludzie. Som jest dziwtóre mądre, ale mało, a jak się juz utrefi głupi, to cały dyabeł!
Był u nas w reimencie w trzeciej śkadronie trompeter, fajny hłop, Cek, jakosi się tak cudnie nazywoł, Niedopil, cy jako? A na imię mu było Karol. I co nie zonacył, kie zalubiéł jednom dziwkę, słuzkę, we Widniu: bełł do Dunaja z mostu!
— Tu mos! — krzyczy Antosia Mardułowa, co jej dopiero na siedmnasty rok szło — I utopił się?!
— Wyciongli go mało zywego. Pyto się go wachmistrz, bez co telo zgłupioł, a on pado: je ze mie nie fciała dziwka, cok jom zalubiéł.
— I co się zrobiło potę, krzesny ojce?
— Ino go puścili ze śpytola, bełł drugi roz! Ale juz lepi wymiérzoł, bo go juz więcyl nie znaśli.
— Hej, Ponjezusicku!
— A grać to tak umioł, ze som feldmarsiałek Laudon roz mu dwa talary śrybłem na manibrak doł. Nawet był na tego Jaśka Mosięznego trohę podany w ocak.
— Ej! Fciałaby jo téz, coby mie wto tak miłował! — mówi Antosia.
— A cozbyś mu za to dała? — śmieje się stary Szymek.
— E co wom juz nic pote, krzesny ojce! — parska Antosia niestropiona, a wszyscy do śmiechu.
I szedł dzień za dniem, tydzień za tygodniem, nie odmieniało się nic. Marysia daleka słucha Jaśkowej muzyki, ale nic on jej nie bliższy.
— Spytaj ze się jéj — mówią dziewki — cy cię rada widzi, abo nié?
— Kie nieśmiem.
— Oześmiel się! Cyś nie hłop?!
— A jak mi powi: nié?
— Pudzies ku inéj.
— Wiera! Wolołbyk się tu zapaść!
— Nie bluźnij!
— Ej! Ani mi niebo nie cudne, ani mi piekło nie strasne!
— Takeś się to wej zakohoł?
Ale on już nic nie rzekł.
Aż przyszedł raz dzień słoneczny, tak rzeźwy i tak bystrej pogody, jakiego jeszcze tego lata niebyło. Wstał Jasiek Mosiężny rano, podniósł głowę do góry, popatrzał na niebo, po turniach, i mówi do siebie: Prowda! Cyk nie hłop? Niekze się to juz roz abo tak abo tak odwozy!
I idzie prosto ku Marysi, spotyka ją: stoi nad potokiem schylona, spodnica między kolana wciśnięta, nogi od łydek gołe — pierze.
— Maryś! — mówi.
Marysia się wyprostowała.
— Co?
— Maryś! Nimogem juz dłuzéj wytrwać. Miłujem cię.
A ona się zaczerwieniła i zaraz pobladła bardzo.
— Miłujem cię — mówi Jasiek — Za zonę byk cię brał...
A ona trzęsie głową smutno, że: nie.
— Nié? — mówi on, a znać, że mu pociemniało w oczach.
— Nié.
— Nigda?
— Nigda.
— Ostatnie słowo?
— Ostatnie.
Ledwie mu głos wyszedł: Cemu? Jo cię tak kohom, jak Boskom Moc...
— Jo juz tak ostanem. Wiekuiście. Nie wydom się za nikogo.. nigda...
Odwróciła się, schyli się i poczyna dalej prać.
Chciał do niej jeszcze mówić Jasiek Mosiężny ale mu nie odpowiadała. Łzy mu się do oczu cisną, cisną, choć nie był chłop płaczliwy: zdzierżył je, nie puścił z oczu na lico, ale mu się zdawało, że mu wszystkie w serce skapały, jak widział cynę rozpaloną kapiącą we walcwerku w Kuźnicach.
Odszedł.
Ale już potem Marysia Daleka była całkiem dla niego inna. Unika go, czasem co przykrego powie, ani go o granie nie prosi, ani kiedy gra, posłucha. Tak, jakby jej co złego zrobił: wieje od niej lód.
Więc gryzło to nieszczęsnego Jaśka, bo cóż on zrobił? Że powiedział, że ją kocha? Czy ją niewolił? Czy jej się napierał ze sobą? Na jedno słowo odstał tak, jak kiedy piorun konar od jodły odstrzeli. Niechciała go — zabrał się.
Myśli i myśli — co za przyczyna może być? Bo że się on jej nie zwidział: dobrze, może to być. Ale żeby za nikogo wydawać się niechciała nigdy, taka dziewka ładna, zdrowa, młoda — niepojęcie...
Coś, coś tu musi być...
Czy nie łzy ciężkie jakie...
Dy nie darmo śpiewają:

»Umrem matko, umrem, hoć mię nic nie boli,
Kie mi to nie dane, co ku mojej woli«...

A źle mu było tak, że sobie rady dać niemógł.
— Hej! — mówił — Juzbyk był woloł pary z gęby nie puścić... Cok jej zrobił? Cok jej zrobił? Dyciek jom nie obraził, dyciek jej nie ublizył... Moje kohanie...
I tylko szedł gdzie w las i grał. A grał tak, że aż Antosię Mardułową przy krowach raz tyle to granie wzruszyło, że na cały głos płakać zaczęła.
— Cegóz ty płaces, dziwce? — pyta się jej stary Szymek Tyrała.
— Bo... Ja... Jasiek tak gro... krzesny ojce...
— No to niekze ta!
— Kie mi tak lu... luto... co ra... raty...
— A cegoz ci wej luto?
— Abo jo w... wiem... krzesny... ojce...
— Cy cię potę ku niemu nie podciągo, smarkulo? — śmieje się Tyrała.
A Antosia zaraz łzy połknie i zaperzy się: A kaby mię podciągać miało? Ku wom? Widzieliście kogo suhy karpiel gryźć? Co?
Póki jeszcze pogoda była, tłukł się Jasiek ze skrzypcami po lesie i wytrzymywał, jako mógł. Ale kiedy przyszła lejba, przyszły chmurne, posępne dni kujesienne, przykurzył po wierchach śnieg, zapadła mgła, ciemność po dolinach: ledwie mu dusza od żalu nie uciekła. Bo ani go kochać niechciała, ani wiedział, czem jej dokuczył, czem ją zraził, co jej złego zrobił? Już niewiedział, co gorsze: to pierwsze, czy to drugie? Za jedno by był życie dał, drugie życiem odkupił... Tak...
Raz popołudniu, Marysia jakaś niezdrowa była, krów niewygnała, widział ją, że do szałasu, gdzie jeść gotują, weszła. Wszedł za nią.
Watra była malutka, ledwie tlejąca; ciemnawo.
Nie mówi nic, siadł pod ścianą na ławie, ona na stołku siedzi, nie patrzy nań.
Czas uszedł jakiś, oni milczą; zdjął Jasiek skrzypce z kołka w ścianie, brzęknął palcem po strunach. Brzęknął znowu raz, drugi. Nakoniec zadzwonił na strunach palcami.

»Kie jo sobie wołki pasał przy zielonym gaićku,
Przisło ku mnie śwarne dziéwcę: co tu robis Janićku?...«

A Marysia w płacz. Zatłumiła go zrazu, ale potem buchnął z niej, jak ogień.
Porwie się Jasiek z miejsca: Maryś! Co się stało? Cegóz płaces?
A ona łka.
— Cegóz płaces?!... Twoje łzy mi jak kamienie... Powidz! O co zol mos do mnie? Jo juz se rady niewiem dać! Cojek ci zawinił? Cymek cię ukrziwdził? Maryś!
— Hej, nie zawiniłeś mi ty nic, nie ukrziwdziłeś mię ty w nicym... Ino pocóześ to wej zabrzęcał na strunak?...
— E dyjek to przecie nie roz nie dwa grawał, a nie płakałaś! — mówi Jasiek.
— Ale nie trza było — — teroz... — mówi Marysia.
Zamyślił się Jasiek — myśli chwilę — cisnął skrzypce na ziemię, nogą kopnął. Bierze ręce Marysi, całuje.
— Przeboc! — mówi.
— Z nićego. Coześ ty winowaty? Nic — ona odpowiada.
— Bez coześ się na mnie gniéwała?
— Nie gniéwała jo się, nie... Nie wyrozumiés ty temu nigda, nigda...
— Nie gniéwałaś się?! — krzyczy Jasiek, podnosząc na nią oczy.
— Nié... Ino mię serce ozbolało...
Znowu się łzy poczęły pchać do oczu Jaśkowi Mosiężnemu, ale je zdzierżył.
— Z cego cię ozbolało? — pyta się.
— Hej, kiebyś wiedzioł — Bolało mię, bolało, ale ciho, a teroz mię ozbolało głośno...
— Za mojom przycynom?
Ale Marysi znowu łzy buchnęły z oczu, snadź niepamiętna już na nic, zawodzi szlochając: Ej kohałak go, kohała!... Ej kohałak go, kohała!... I słania się, jakby zemdleć miała. Ledwie się o ścianę oparła, a Jasiek ją podtrzymał.
— On se to tak śpiéwoł... przy koniak... Jo się go to pytała: co robi, a Cajówna Zosia wiedziała o nim... Ej kohałak go téz, kohała...
Mówić jej nie dało, ucichła, a Jasiek Mosiężny po rękach ją, po kolanach całuje. Nieruchomo się stało w szałasie, tylko niebieski płomyczek tańcuje po palenisku.
— Nie kciał mię — mówi Marysia po czasie — Wzion ten Cajównę, Zosię, ozenił się. Nie mówiłak mu nigda nic, ale on wiedział, ze ginem. Hej, kie ik do ślubu wiedli — — w kościele w Hohołowie — — ej, kie ik wiedli...
— Maryś!
— Nic. Zmogem się. Wiedli ik... Jo tak stała — na boku... Kie im ksiondz ręce wiązał...
— Maryś!
— Nic. Związał im ręce ksiondz, piestrzonki zamienili, ześlubował ik, zaprzysiąg — już on był jéj... Wyseł z kościoła, pod piórem, wstązki na nim cyrwone przy cuze, ona we wieńcu... Hej Jaśku! Będzies sto lat zył, nie dozyjes...
— Maryś!
— I takek ostała. Ostałak tam pod kościołe, kole muru. Nie widzioł mie nik... Pojehali... A zagrali mu na jego nutę, na tę samą... Przestałak hań do rania... Prosiłak Boga, coby przywołał ku mnie śmierzć — ale nie przisła... I zaślubowałak se, zaprzysięgła: jak wos ksiondz związał stułom i sprzong na wiecność, tak jo Ci ślubujem i przysięgom, Boze, kieś mi tego scęścia dać nie racył, ze mię nigda nie powiedom do ołtorza we wieńcu, nigda, nigda, — ino mię do trumny tak włozom, jakak jest...
— Maryś!
— A on pojechoł ś niom, ka się przyzenił, do Długopola. Widziałak go jesce potem kiela razy, a nojwięcyj w Ludzimirzu, na odpustak, bo oni ta wse jezdzujom, bo to od nik blizko i parafijo. Umyśnie hodzem... Juz scworty rok... I bedem hodzić...
— Nie boleśnie ci to?
— Boleśnie... Ale by go przynomniej widzem... Dzieci majom... dwoje... Hłopcusie... Takie majom bure ocy, jak i on... Widziałak... Hoć to jej dzieci, całowałabyk je po tyk ocak...
Ej Jaśku!...
— Ej Maryś!...
— I tak już ostanem, na wiecność z tym bólem...
— A coz teroz s nami bedzie? — mówi Jasiek.
— Idź ode mnie, opuść mie — mówi Marysia — Nońdzies innom. Nikomu przy mnie scęście nie rośnie. Taki juz mój przeklęty los.
— Hej! Ten to lód od tobie wiał!... A lubis mię? Hoć trohę?
I ujmuje jej ręce, a ona je ściska palcami i ku piersi przysuwa i mówi: Lubiem. Lubiem bardzo!
I wyrwała się i uciekła z szałasu.
A Jasiek został tam i nie ruszył się, aż pasterze przyszli i tak go znaleźli, jak umarłego.
— Co ci się stało, Jasiek? — pytają się.
— Niekcioł mię Pon Jezus wzionć, niekze mię weznom dyabli! — on mówi i wyszedł.
Szuka Marysi, znalazł ją w szopie, krowy dojącą. Świeci się kaganek przy niej.
— Maryś! — powiada Jasiek — Jo cię tak nie opuscem, nie kcem opuścić! Jo niejest taki hłop, cobyk się spieroł, cobyk cię przemóc fciał, gwołte kcioł brać. Kiebyś była biédno, kieby jo był bogaty... Ale tak — jak mię nie kohos, cóz ci po mnie... Co ci ta té moje skrzypce i ten hyr o nik po świecie!... Prasnon byk ci je do nóg i to moje serce okrwawione i ten mojom miłość serdecnom! Ale jo cię tak nie opuscem, nie pozegnom. Tyś mi tak, jak świenta, jak kiebyś z pomiendzy aniołów zestompiła ku mnie na ziemię. Jo jest som na świecie, jak ten suharz jaworowy pod Jarzombcom w polanie. Nimom nikogo nikany, gram ludziom, a mojemu sercu ino wiater gra. Bydź mi za siostrę!
I pochylił się ku jej kolanom, objął je, a ona postawiła skopiec z mlekiem na ziemi i kładzie mu rękę na głowie i mówi: Jo juz nikomu nimogem nicym być — mnie się ino jedna śmierzć znacy. Ozendźmy się. Idź ka indziéj. Ostow mię z tym bólem w sercu...
— Ej Maryś, Maryś! — on mówi — Bóg świci, kiebyk ten ranę twojom móg na się wziąć, coby ino tobie było lepiéj, było dobrze...
— Idź! Mnie się juz nie patrzy we świecie nic — ino trumna...
I podała mu rękę i pchnęła go lekko ku drzwiom. Zakręciło się Jaśkowi Mosiężnemu w głowie, załamało się w piersiach.
Idzie, idzie w las, ku Tomanowej, sam niewiedzący, dokąd. Nareszcie siadł pod smrekiem, nad lasem już, ciemno było całkiem, a kurzył śnieg z deszczem i mgła góry przykryła. Wyjął skrzypce z pod czuchy, patrzy na nie i powiada: Hej skrzypce! Coście wy mi wej dały w zyciu? Coście wy mi wygrały? Co nie fcem, to mi się w garście pcha, za co byk dusę doł, to nie moje... Coz mi s wos, kie mi scęścia wygrać nie umicie, coz mi ten hyr po dziedzinak... Hej skrzypce!...
I pociągnął smyczkiem po strunach, choć kurniawa szła z wierchów, i tak przyśpiewał:

Idem idem między ludzi —
Graj mi skrzypko, graj! —
Serce moje obumiéro,
A ty zycie trwaj!

Serce moje obumiéro —
Brzmij mi skrzypko, brzmij! —
Nie nasioł mi Pon Bóg scęścia,
Nie wyrośnie mi!

Nie nasioł mi Pon Bóg scęścia —
Słyń ze skrzypko, słyń! —
A ty Maryś, moja Maryś,
Giń ze z bólu, giń!

Giń ze z bólu, giń z cierpienia —
Graj ze skrzypko, graj! —
Zakopiom cię z twoim bólem
Pod zielony gaj...

I zrozumiał Jasiek Mosiężny Muzyka Marysine zaślubienie, a tak mu się wydało, że oczy jego lecą w jakąś przepaść straszną, w otchłań niezgłębioną. Hej! Ten to lód od tobie wiał! — powtarza, a wydaje mu się, że mu przy tej myśli ziemia całkiem z pod nóg niknie od żalu nad Marysią i nad swojem kochaniem. Mogłoby nom tyz być dobrze! — myśli. I zdawało mu się, że słyszy, jak Marysia Daleka, leżąc twarzą ku pościeli na szopie, szepce: O serce serce! O serce serce!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.