Gdybyś ty ożył!...

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Gdybyś ty ożył!...
Podtytuł Fantazja (do obrazu „Potop“ Pawła Merwarta)
Pochodzenie Krzyż Pański
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GDYBYŚ TY OŻYŁ!...
FANTAZJA
(do obrazu „Potop“ Pawła Merwarta).



Znów jesteś przede mną, wspaniały pięknością swoją, do posągu raczej podobny!
Twarz twoja, napiętnowana rozpaczą, wznosi się w górę, a oczy, z których tryska prośba sercu wydarta, patrzą w niebo, zasnute szarą mgłą, dżdżystą, straszną i jak przepaść beznadziejną.
Pod stopami twemi woda!... Dookoła ciebie... woda. Wszędzie rozszalała fala, a ty, wsparty na odłamku skały, w swoich potężnych ramionach wznosisz wysoko pod niebiosa białą kochankę swoją, białą dziewczynę, spowitą w mgłę gazy i czarnych włosów promienie!
Śmierć dookoła ciebie, o synu Noego! Śmierć łechce stopy twoje i w ryku fal obecność swą zwiastuje... ale ty, ufny w potęgę miłości, do niebios podnosisz ukochanie swoje, sądząc, że przebłagasz gniew Stwórcy i białą piersią zemdlonej kochanki przebijesz czarną oponę chmur, niosących zagładę i zniszczenie.
Ty kochasz czarnowłosą Sarę, ty kochasz całą potęgą uczucia, jakie pierś ludzka pomieścić jest zdolna! Ty dobrowolnie oddajesz swoje młode życie, nie chcąc się ocalić w arce twego ojca... ty zginiesz wraz ze swą jedyną w zimnym odmęcie fal... wiesz o tem, a jednak opuścić nie chcesz istoty, która ci się osunęła do stóp, w poranek wiosenny, i jedwabiem włosów wolę twą, jak łańcuchem związała. Ona ze swą duszą oddała ci życie swoje. Ty dajesz jej teraz istnienie swe w zamian. Zginiecie razem, złączeni w uścisku, zginiecie oboje, piękni, w lat swoich zaraniu...
Woda ziębi już wasze stopy, za chwilę pokryje was, jakby całunem śmiertelnym... Jeszcze czas przecież... porzuć białe ciało twej kochanki, Jehowa dla ciebie gotuje ocalenie... Patrz! Tam w oddali płynie arka, tam ojciec twój płacze i ręce ku tobie wyciąga... Porzuć Sarę w zimne fale, które jak zwierz rozżarty krążą dookoła ciebie — ocal się! Ocal! wszakże młodości twej szkoda!...
Ale on nie słucha. Wspaniały swą wielką rozpaczą, wznosi ciągle ramiona ku górze, a w ciemnych marach rąk jego bieleje Sara... ta ukochana! Ta jedyna! Ta... do śmierci!...
Więc była miłość na świecie?... Było uczucie takie, które człowieka na śmierć wiodło i, ogarnąwszy istotę całą, duszę z piersi wyrwało? I śmierć była lekka we dwoje... i życie było jasne we dwoje... i łza była mniej gorzka, a uśmiech weselszy! I śmiało się do słońca dwoje młodych istot, odpoczywając w cieniu liści ciemnych... i umiało skonać razem w noc taką śmiertelną, skonać, jedno ratując drugie..
Razem... wiecznie razem!...

∗                    ∗

O gdybyś ty ożył, ty piękny, ciemnowłosy, uczuciem wszechpotężny i spojrzał w tę noc jesienną na ziemię, po której, zamiast fal spienionych, płyną całe rzeki srebrnego światła księżyca...
O gdybyś ty ożył i stopą twą z bronzu wykutą dotknął miejskiego bruku, który drży pod kołami karet, wiozących w koronki otulone kobiety!
O gdybyś ty ożył i jedną z takich kobiet porwał w swe ramiona, jak niegdyś Sarę przed laty, i podniósł do niebios, do gwiazd, płonących jak brylanty, i chciał ją ocalić ze świata odmętu, z fal występku i kału, które dookoła jak zwierz dziki krążą, wyciągają swe paszcze po młodość, piękność i niedoświadczenie — a wzamian za tę kochankę serdeczną gdyby ci danem było zginąć w nędzy i opuszczeniu, — gdybyś, zaślubiając biedną kobietę, stracić miał pozycję, majątek, sukcesję, utonąć w potopie ruiny — co zrobiłbyś, wnuku Lamela?
Gdybyś ty ożył i pierś twa zadrżała życiem, siłą, miłością, — przedewszystkiem nie byłbyś synem Noego, ani prawnukiem Matuzala, ale synem bankiera, wysokiego urzędnika, właściciela domu, może jakiego hrabiego, barona galicyjskiego... ba, może nawet księcia.
Ojciec twój nie budowałby korabia lat tyle, znosząc kawałki drzewa i wiążąc je w pocie czoła, pod palącemi promieniami słońca; budowniczy postawiłby mu korab czteropiętrowy z oficyną i asfaltowym dziedzińcem, lub rodzic twój zamieszkałby pałac przodków swoich, gdzie gobeliny okrywają ściany, a chińskie pancerze czernią się po kątach.
I ty sam, czarnowłosy, ciemnooki, nie igrałbyś, będąc dzieckiem, pod cieniem palm niebotycznych, kąpiąc swe nagie ciało w piasku i blaskach słonecznych, — tybyś chodził z tornistrem na plecach i kantówką za pasem, kupować obsadki i radirki po sklepach — a wątłe twoje, drobne ciało więdłoby w ciasnej atmosferze dusznych, natłoczonych izb...
Później pierś twą szeroką, pierś do walki przeznaczoną, którą wicher pustyni całował w noc ciemną, okryliby sztywną bielizną, lśniącą, glansowaną. Całe twoje ciało — ten harmonijny akord, szczyt doskonałości, ideał wcielony, który ciemniał o zachodzie słońca na szczytach skał, skąpany w purpurowych blaskach — okryliby „garniturem frakowym“ z Wiednia sprowadzonym, garniturem na jedwabnej podszewce, z wyzłoconą firmą krawca, i kamizelką modnie wyciętą. Oczy twoje, te dwie przepaście czarne, obramowane rzęsami, te oczy, które jak gońce posyłałeś w głąb pustyni, lub topiłeś nieustraszenie w żółtych lwa źrenicach, skrzywiłyby się w brzydkiem, nerwowem skurczeniu, w celu utrzymania monokla krającego ci skórę twarzy drobnemi, ostremi ząbkami. I przez taką szybkę szklaną, kaleko jednooki, patrzyłbyś na słońce, na Sarę twoją czarnowłosą, — i słońceby wydało ci się mniejsze, a piękność Sary mniej doskonałą.
Gdybyś ty ożył, zamiast siekierki, z odłamu skały zrobionej, zamiast łuku o olbrzymich, świszczących strzałach, przez Tubalkaina ukutych, ręka twoja dźwigałaby chapeau claque z monogramem i koroną na czarnej atłasowej podszewce. Czasem, dla odmiany, lekka laseczka podpierałaby twoje niepewne kroki; usta twoje, te usta, których korale chłód nocy pieścił i żar namiętności z nich zbierał, ssałyby nadzwyczajne cygara lub papierosy; a stopy nagie, migające wśród mchu, porastającego w rozpadlinach skał, kryłyby buty o wąskich, śpiczastych nosach.
I tak przekształcony zacząłbyś włóczęgę swoją po świecie, pełen znudzenia i przesytu od kołyski niemal, ciągle szukający wrażeń, zamiast lwów pustynnych, i polujący na dziewczęta, wychodzące z magazynu, zamiast na ciemnookie gazele, pasące się na szczytach skał...
I noce swoje trawiłbyś nie pod gołem niebem, zapatrzony w gwiazdy, kołysany szumem wodnej trzciny i ukochanej twej piosenką, — lecz za stołem modnej restauracyi, w hulaszczem gronie, w atmosferze topionego masła i dwuznacznych perfum, jakiemi starsi kelnerzy fraki swe zlewają.
I gdybyś ty ożył, spotkałbyś Sarę twoją nie na brzegu strumienia, wśród lilij i szerokich zielonych płatów hermongery, — nie jasne poranne słonko oblałoby jej kształtne ciało, schylone nad wody kryształem, — nie płaszcz czarnych włosów za szatęby jej służył, — ale Sara twoja złożyłaby ci może ukłon w sali balowej ściśnięta w gorsecie, upudrowana, przefasonowana, do „kobiety“ tak mało podobna!
I, miły Boże! Nie tak, jak w zamierzchłych, dawnych wiekach — namiętność nagle zbudzona, uczucie szczere, niekłamane dwojga młodych istot pchnęłoby was ku sobie w ten poranek majowy, w którym ptaki, zbudzone ze snu, przyglądały się wam z pobłażaniem wielkiem, — ale sztuczny konwenans, rachuba, dobre maniery kazałyby wam zatłumić mimowolne wzruszenie, które sercem waszem wstrząsnęłoby chwilowo — i ty, o czarnowłosy, pytałbyś: „jaki jest jej posag?“ — Ona zaś, ta ciemnooka: „kim on jest właściwie?“
I gdybyś ty ożył, może nawet na dnie twego serca zatliłaby się iskra miłości, potrafiłbyś w drobne uszko szeptać zaklęte słowa, wziąłbyś serce i wolę kobiety, — ale... poświęcić się dla niej, oddać coś ze siebie samego, ocalić z potopu — ty już tego nie zrobisz, piękny, z bronzu odlany młodzieńcze! Wieki całe składały się nato, wieki negacji, sceptycyzmu, zdrady i kłamstw występnych; ty zapomniałeś kochać, a z nieba już wykraść tajemnicy miłosnej nie możesz i... nie chcesz! Przestałeś widzieć w kobiecie skarb swój jedyny, ideał szczęścia, poza którym wszystko jest nicością. Sara dla ciebie teraz byłaby dodatkiem do posagu, karjery i... szampana. Kochanka lwa stałaby się jego niewolnicą, wlokącą za sobą worki pieniędzy lub chwile fikcyjnej rozkoszy, a łza jej serdeczna uśmiechby w tobie budziła.
O! Gdybyś ty ożył, jakże niskim i nędznym stałbyś się teraz!...
Ty pierwszy wbiegłbyś do arki ojca swego, potrącając innych, nie bacząc nato, co się stanie z istotą przez ciebie ukochaną... A gdyby na górze Ararat było za mało miejsca na dwoje, nie podniósłbyś białego ciała do ciemnego płaszcza chmur rozgniewanych, lecz strąciłbyś je w przepaść fal spienionych, aby... siebie ocalić.

∗                    ∗

Więc lepiej nie żyj, ty synu Noego, co z białej piany fal wynurzasz się jak posąg pięknością doskonały i stoisz jak ciemny grobowiec wielkiej, bezbrzeżnej miłości.
Razem ze śmiercią twoją znikło to serdeczne uczucie, dla którego tyś oddał swe życie — i odtąd nikt dobrowolnie w ślady twe nie wstąpił. Tęcza zaświeciła nad twoją mogiłą, lecz w tęczy tej nie było odblasku miłości — tyś zabrał w zimny grób ciało twej kochanki i tajemnicę swego serca, i odtąd ludzie udają miłość, z której ty uśmiechać się musisz... To słaba, sztucznie wyhodowana roślinka wobec wspaniałego, o gorących barwach i czarownej woni kwiatu! Wieki minęły, tyś jest jeden, jedyny — i stoisz ciągle przed memi oczyma doskonały duchowo i doskonały pięknością swoją. Nie żyj! Nie budź się! Nie kłam! Nie zwódź! Nie bądź samolubem!... Pozostań na tej wyżynie ciemnej skały, unosząc Sarę w rozpaczliwem wysileniu. Krzyk, który zda się piersią twą wstrząsać, nie przebłaga niebios zagniewanych, nie wzruszy Jehowy, ale brzmieć będzie przez wieki całe, budząc tęsknotę za taką miłością, jaka z tobą zginęła!
Nie żyj, synu Noego! Pozostań martwym, milczącym, a przecież tak wymownym... bo gdybyś ty ożył w jaką noc jesienną i chciał razem z Sarą zginąć w odmęcie ruiny, świat cały z uśmiechem nazwałby cię, o ciemnowłosy... przedpotopowym bohaterem!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.