<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Portjerka
Podtytuł Studjum z natury
Pochodzenie Krzyż Pański
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PORTJERKA.
STUDJUM Z NATURY.



Cała loża lśniła się od porządku i czystości.
Na kominku w cynowych kandelabrach różowe sterczały świece; wielkie biurko, założone stosem listów, papierów i gazet, błyszczało od drobiazgów, poustawianych dookoła wielkiego kałamarza z bronzową pokrywką.
Pani Croizelle, założywszy ręce po napoleońsku, stanęła obok stołu, na którym leżała wielka, długa, czarna książka, odbijająca jak plama na tle jasno-żółtej jutowej serwety.
Rachunki ukończone, wszystko spisane pięknie, podsumowane, a pieniądze złożone do szufladki.
Pani Croizelle może chwilę odpocząć i oczekiwać z czystem sumieniem nadejścia właściciela domu.
A rzecz to przecież niełatwa być portjerką tej wielkiej kamienicy, dzielącej się na dwie równe części i należącej aż do dwóch wrogo dla siebie usposobionych osób.
Bezustanne wynikają niesnaski, choćby z tego powodu, że właściciel z prawej strony domu pozwala lokatorom swoim trzymać ptactwo, a zabrania mieć dzieci, psy i świnki morskie, — właściciel zaś strony lewej, poważny, siwowłosy sędzia pokoju, godzi się na dzieci i świnki morskie, a nawet toleruje psy, lecz nie pozwala trzymać ptaków i trzepać ściereczek przez okna.
Jedynie tylko pani Croizelle, lawirując pomiędzy temi trudnościami, jak łódź na falach morza, z niezwykłym taktem i uprzejmością proteguje plączące się po dziedzińcu świnki morskie, koguty i dzieci w białych perkalowych czepkach. Poza spódnicą portjerki kryją się wszystkie kontrabandy obu połówek kamienicy, a właściciele, przybywszy po odbiór kwartalnych należytości znajdują zawsze dom pogrążony niemal w klasztornej ciszy, okna szczelnie pozamykane i schody wywoskowane, z dobrze wyciągniętemi dywanikami, po których zda się nigdy nogi ludzkie nie stąpają.
Tylko w tylnych częściach kamienicy, w dziedzińcu kuchennym, który jak smrodliwa studnia zapada się wzdłuż sześciopiętrowych murów, słychać kwik zwierząt, ujadanie psa lub płacz dziecka.
Wówczas pani Croizelle wyciera nos z gwałtownością niezwykłą, dla pokrycia, owych kompromitujących ją głosów, lub narzeka na cienkość murów, oddzielających dziedziniec kuchenny od sąsiedniej kamienicy.
Lecz dziś pani Croizelle jest spokojną. Od rana biegając do lokatorów i odbierając komorne, zapowiedziała solennie rozkaz jak największej ciszy i otrzymała odpowiednie przyrzeczenie.
— Musiałabym wymówić mieszkanie — dodawała z żałosnym odcieniem w głosie, — a jedynem mem pragnieniem jest być państwu dogodną!
Pięciofrankówka wpada do tłustej dłoni portjerki.
— Tak! Tak! Już wiem, jak mam postąpić... o państwo są tak dobrzy dla mnie!... Tylko proszę psa zamknąć na całe przedpołudnie; później biedny Bibi niech biega, ile się podoba!
I z dyskretnym półuśmieszkiem pani Croizelle wysuwa się do przedpokoju.
Dzień odbierania komornego jest dla pani Croizelle dniem żniwa i triumfu. Wszędzie jej dogadzają, tu i owdzie proszą siedzieć, śmieją się, żartują, pytają o zdrowie pana Croizelle lub Henrysia.
Konjak, wiśnie w wódce, abricotina, ba nawet chartreuse pojawia się na stole.
Pani Croizelle, czerwona, uśmiechnięta, zajmuje miejsce w salce jadalnej i sączy kieliszek po kieliszku.
A mówi, mówi bezustannie, sznurując usta, spuszczając oczy, dumna z odgrywanej roli i udająca z chłopską przebiegłością zupełną bezinteresowność.
Ależ tak, mój Boże, ona pragnie tylko wygody lokatorów. Właściciele? — O! Ci ze zbytku nie wiedzą sami, co mają wymyśleć. Lecz cóż to dziwnego wobec teraźniejszych rządów, panujących we Francji!...
I sącząc powoli konjak, zagłębia się w politykę ze zaciekłością mieszkanki Montmartru, którą plakaty wyborcze drażnią i podniecają jak kieliszek anerpiconu.
Czasem wpada w ton melancholijny, tęsknota za słoneczną Prowancją odzywa się w jej piersi. Pociąga wtedy nosem i narzeka na Paryż, drogość ryb, stęchliznę krewetek i błoto, zalegające dziedziniec.
— Żeby Paryż był w Prowancji — mówi śpiewającym głosem, — nie byłoby ani błota, ani deszczu, a przez to samo miałabym mniej roboty z czyszczeniem schodów.
O każde piętro wyżej pani Croizelle staje się czerwieńszą i czarne jej oczy świecą się jak iskry w popiele. Ale też stopniowo i kieliszki konjaku i chartreusy stają się rzadsze, a ich miejsce zabiera czarna kawa lub tanie, czerwone wino. W miarę gatunku traktamentu pani Croizelle staje się mniej wymowną, nie zagłębia się w politykę, półgębkiem odpowiada na czynione jej pytania i, zgarnąwszy pieniądze do kieszeni, znika z miną osoby bardzo zaaferowanej i niemającej ani chwili do stracenia.
Czasem pani Croizelle wychodzi z jakiego mieszkania na poddaszu z brwiami zmarszczonemi i twarzą nachmurzoną. Przekręca wówczas rurkowany czepek na lewe ucho i pociąga fartuch tak silnie, że aż szelki pękają.
Troska nie lada!
Robotnik z szóstego nie zapłacił należności; mówi, że żona właśnie leży w ciężkiej gorączce pokarmowej, a dziecko dogorywa. Pani Croizelle rzeczywiście przez uchylone drzwi dostrzegła zgorączkowaną twarz chorej... lecz kto wie! Ci ludzie często kłamią, a właściciel z nimi nie żartuje.
Czasem znów ktoś ze zamożniejszych nie zapłaci, prosząc uprzejmie o zwłokę kilkudniową. Pani Croizelle robi minę zakłopotaną, kilka franków spada do kieszeni jej fartucha.
Portjerka wychodzi z miną dyskretną, jak osoba godna zaufania, i później stara się wytłumaczyć właścicielom, dlaczego ta tłusta pani z drugiego zaległa, lub to... młode małżeństwo nie wypłaciło należnej sumy.
Lecz dziś pani Croizelle z czystem sumieniem oczekuje właścicieli. Wszyscy lokatorowie co do grosza wypłacili komorne, konjak u tych z pierwszego był prawdziwy Martel, benedyktynka u dziennikarki ma smak wyborny, wiśnie żony oficera doskonale przyrządzone i rozpływają się w ustach — cały dom, od strychu do suteren, podziela polityczne przekonania portjerki, a co najważniejsza, spora ilość franków dzwoni w kieszeni jej fartucha.
Dwie tylko plamy zaciemniają horyzont myśli pani Croizelle.
Przedewszystkiem blada robotnica z facjatek, nad szóstem piętrem położonych, nie zapłaciła osiemnastu franków za swój pokoik. Dziewczyna rano jeszcze zeszła do loży pani Croizelle, uprzedzając, że niepodobieństwem, jej będzie uiścić się z należności kwartalnej.
Przytaczała powody — mówiła, że w atelier nie wypłacono jej przypadającej na ten miesiąc sumy, skarżyła się na ból w piersiach i ogólne osłabienie. Mówiąc, opierała się o ścianę i kaszlała co chwila. Miała policzki zapadłe i ręce wychudłe nerwowo skubały brzegi dość lekkiej okrywki. Była młodą i przystojną blondynką, uroda jej jednak zwiędła, niknęła powoli, jak korona zerwanego kwiatu.
Pani Croizelle, popijając kawę z płaskiej salaterki, niechętnem mruczeniem przyjmowała słowa robotnicy.
Co chwila zwracała się do męża, który w szafirowej bluzie i w szaliku, okręconym dookoła szyi, łamał chleb czterołokciowy i uśmiechał się wesoło.
Był to człowiek „rigolo“ w całem znaczeniu tego słowa; jako nalepiacz plakatów wyborczych, dnie całe spędzał na bulwarach i w fałdach swej bluzy przynosił śmiech tłumu, piosenkę katarynki, zapachy róż i fiołków, zaścielających chodniki.
I teraz śmieje się, przymrużając oczy i spoglądając na bladą dziewczynę stojącą obok stołu.
— Nie trzeba chodzić do Moulin-Rouge — mówi wesoło.
Lecz ona broni się żarliwie. Jakto? Do Moulin-Rogue? Ach! Kto ją tam widział? — Niech jej to powie w oczy, a pozna, jak jej ślina smakuje! Ona całe dni i wieczory spędza w pracowni, szyje, szyje bez końca. Jeśli wraca późno, to wtedy, gdy ją dłużej nad jakąś pilną robotą zatrzymują...
— Psie życie! — kończy prawie ze łzami.
Pani Croizelle potrząsa głową i wyraz litości przesuwa się po jej tłustej i rumianej twarzy.
— To wszystko wskutek teraźniejszego rządu — odzywa się, wzdychając, a potem dodaje, odwracając się do dziewczyny: — Kiedyż panna myślisz zapłacić?
Dziewczyna wzrusza ramionami.
O mój Boże!... Czyż ona wie dokładnie?... Może za tydzień, za dwa... za miesiąc.
Pani Croizelle z niepokojem zwraca się do męża:
— Słyszysz? Za miesiąc!
Lecz Croizelle już zjadł cztery łokcie chleba i teraz koło komody szuka swego cebrzyka z klejem i potwornego pendzla. Znalazłszy, bierze pod pachę całą plikę plakatów i krokiem kankanowym posuwa się ku drzwiom.
— Niech żyje Francja! — woła już na progu i, okrążywszy wkoło bladą dziewczynę, wyrzuca ją poprostu do bramy.
— Dzień dobry pani Croizelle!
Poczem, zatrzaskując drzwi, wybiega na ulicę.
Pani Croizelle więc ma tę jedną zgryzotę na sumieniu; druga innego rodzaju, ale chyba niemniejszym ją napełnia niepokojem.
Od pół roku w kącie domu z lewej strony mieszka młode małżeństwo, dość ciche i spokojne. Niedobrana to para, bo on barczysty, wysoki, rumiany, przedstawia typ zdrowego, pięknego mężczyzny; ona blada, mizerna, wątła, ma wygląd wiecznie chorej kobiety. Pomimo to kochają się podobno, a zwłaszcza ona, która do swego Roberta jest bałwochwalczo przywiązaną. Dnie całe spędza w domu, krzątając się po maluchnem mieszkanku, z miną zaaferowaną daje polecenia zasmolonej bonie i oczekuje na męża, który dość regularnie powraca do domu. Zwykle o piątej mała kobietka schodzi sama na dół, okrywając peniuar szerokim płaszczem, i powraca za chwilę, niosąc pęki fiołków i białych hiacyntów dla przystrojenia stołu podczas obiadu.
Pani Croizelle ze swej loży dostrzega lokatorkę, niosącą kwiaty, lecz na widok tych wonnych wiązanek zachmurza się zwykle pogodne oblicze portjerki.
Pani Robert jest osobą nietylko małomówną i dość wyniosłą, ale przytem, jak istota z prowincji przybyła, nie rozumie, że sto sous, to haracz miesięczny, bez którego nie można ani na chwilę być pewnym dobrych względów portjerki.
Od pół roku pani Robert nie weszła nigdy do loży, nie przemówiła uprzejmego słówka, nie włożyła franka do kieszeni fartucha pani Croizelle!
Dziś, naprzykład, przyjęto portjerkę w przedpokoju, wypłacono jej należną sumę dla właściciela i pożegnano milczącem skinieniem głowy.
Pani Croizelle wyszła na schody, tłumiąc w sobie gniew z powodu obrażonej miłości własnej.
Co najwięcej sprawiało jej przykrości to to, że pan Robert znajdował się właśnie w salce jadalnej i przygotowywał sobie mazagran, nie myśląc wcale o poczęstowaniu portjerki. A przecież chyba żaden z lokatorów nie powinien sobie zaskarbiać więcej łask pani Croizelle, jak pan Robert. Wszakże to na jej ręce, do jej loży... przychodzą od dwóch tygodni małe liściki, ozdobione na kopercie niebieską jaskółką...
Liściki te pan Robert, wszedłszy pewnego dnia do loży, kazał pani Croizelle zatrzymywać u siebie i doręczać mu osobiście.
Mówił, siląc się na obojętność; ale pani Croizelle w głosie jego dosłyszała całą tajemnicę pokątnej miłości żonatego człowieka i z przebiegłością starej duenny, zyski z tego ciągnąć zapragnęła.
Od piętnastu dni więc przechowuje w szufladce drobne liściki z jaskółkami i oddaje je tajemniczo panu Robertowi, gdy ten powraca w południe na śniadanie. Napróżno jednak od dni kilku wyczekuje jakiegokolwiek za swą usłużność wynagrodzenia. Pan Robert chwyta bilecik, nie spojrzawszy nawet na Croizellową, i usuwa się do bramy, aby przeczytać małą ćwiarteczkę, zakreśloną drobnem kobiecem pismem, poczem gwiżdżąc „Tour Eiffel“, biegnie na górę, zdając się nie dostrzegać, ile żółci i nienawiści wzbiera w sercu stojącej na progu loży, portjerki.
Kobiecie tej zdaje się poprostu, że ją okradają z jej własnych pieniędzy, — że, nie dając jej datku, krzywdzą ciężko i ją i pana Croizelle i Henryczka, który przecież ciężko pracuje w Gagne-Petit i potrzebuje, doszedłszy do lat dwudziestu, mieć poważną sumkę w kasie oszczędności.
— Brudas! — mówi pani Croizelle, spluwając wślad za panem Robertem — brudas!... Gdzie się to wychował niedźwiedź taki, ale... źle robi oj, źle, źle!
Coś się niedobrego knuje w głowie pani Croizelle, jakaś chęć zemsty przewija się przez jej myśl bezustannie.
— Hm! Ona jest dobrą kobietą, ale każdy ma swoją ambicję i słuszne wymagania... Jeszcze gdyby ją byli choć mazagranem przyjęli i siedzieć prosili, może byłaby się na czas jakiś udobruchała... ale tak!...
I uderzywszy pięścią w stół, energiczna portjerka woła jedno, lecz wiele znaczące słowo:
Zut!...
Uspakaja się jednak szybko, bo oto na progu loży pojawia się sam właściciel domu. Wysoki, suchy, zawiędły, z równo przyciętemi bakami, wchodzi do pokoju, nie zdejmując kapelusza.
— Pieniądze? — pyta, siadając na podsuwanem przez Croizellową krześle.
Portjerka otwiera szufladkę i wysypuje stos złota i srebra na stół.
— Rachunki?
I roztworzywszy książkę, sędzia pokoju suchym indagacyjnym głosem zaczyna sprawdzać kolumny cyfr i spisywać je na osobnym kawałku papieru.
Przez ten czas pani Croizelle stoi napozór spokojnie — wewnątrz jednak szczerze zakłopotana brakiem osiemnastu franków biednej robotnicy.
Właściciel wprędce brak ten dostrzega.
Ktoś z facjatki nie zapłacił...
— Tak! — bąka portjerka — numer czterdziesty trzeci, Eliza Launay...
— Proszę ją wyrzucić i to natychmiast. Niech nie płaci, lecz... niech idzie do djabła!...
— Chora jest... obiecała, że za tydzień...
— La, la! Znam tego rodzaju osoby. Za tydzień, za dwa, za trzy... mija kwartał, a rzecz zostaje jak jest. Proszę mi numer czterdziesty trzeci oczyścić...
— Ależ...
— Niema ależ... Gdybyś mi pani nie wynajęła facjatek temu motłochowi robotniczemu, miałbym dziś moje osiemnaście franków...
Nagle pani Croizelle prostuje się, jakby ukąszona żądłem pszczoły.
Motłoch robotniczy!
— Kanalja! — dodaje właściciel, podpisując pokwitowanie — kanalja! Wrzeszczą po bulwarach i wtrącają się do polityki. Motłoch! Ulica!
Pani Croizelle czerwienieje jak piwonja; pomimo całego szacunku dla właściciela domu, czuje, że cała fala słów wybiega jej na usta.
Cofa się więc ku drzwiom i wychodzi do bramy.
Potrzebuje odetchnąć powietrzem chłodniejszem i nabrać trochę spokoju.
Cała gorąca krew proletarjatu, wyrosłego wśród walki o chleb powszedni, burzy się w jej żyłach. Stoi tak chwilę, sapiąc ciężko. Chłodny wiatr jesienny nie może ostudzić jej skroni.
Wreszcie jakieś postanowienie błyska na twarzy. Tak! Tak będzie najlepiej. Woli zaryzykować osiemnaście franków, lecz upokorzy tego spanoszonego mieszczucha, który „ulicą“ jej w oczy ciska.
I drżąc cała ze wzruszenia, powraca do loży, a wyjmując z kieszeni fartucha cztery sztuki pięciofrankowe, kładzie je na stole, tuż obok księgi rachunkowej.
— Oto są pieniądze, panie właścicielu — mówi zdławionym głosem; — robotnica przechodziła właśnie z pracowni i dała mi je, prosząc o pokwitowanie. Pozwól pan jednak sobie powiedzieć, że gdyby p. Triard nie chciał zamienić prezydentury izby na prezydenturę wydziału rachunkowego, a p. Constans nie myślał o zamienieniu się na miejsce z p. Tirmanem, a p. Rouvier i p. Spuller nie myśleli o uciekaniu z ministerjum i wreszcie gdyby rząd teraźniejszy nie miał określonego programu postępowania i niedozwolił takiemu oszustowi, jak klerykał Delahage, oczerniać Jouberta, wszystko byłoby inaczej...
Wyrzuciwszy ze siebie ten cały potok słów, przeczytanych wczoraj w Latarni, pani Croizelle triumfująco spojrzała na sędziego pokoju, który zdawał się być przybity potęgą jej wymowy.
— A teraz pan właściciel odda obywatelce Elizie Launay czterdzieści sous reszty i zechce wydać pokwitowanie.
Właściciel wzruszył ramionami i położywszy na stole monetę dwufrankową, podpisał podawany przez portjerkę kawałek papieru.
Odpowiadać jej... hm! Na cóżby się to przydało? On znał dokładnie tę lawę, minującą niespokojne umysły tej warstwy społeczeństwa. Wiedział, że ludzie ci czychają tylko na sposobność wyrzucenia ze siebie całej powodzi słów, która ich poprostu dławi. Jako trzeźwy i inteligentny człowiek, przyjął za zasadę niewdawanie się nigdy w dyskusję.
Pomówiwszy więc jeszcze o popsutych kranach i czyszczeniu zimowem kominków, wyszedł, uśmiechając się ironicznie i potrząsając głową.
W loży została sama pani Croizelle.
Usiadła przy stole i, podparłszy się łokciami, zaczęła od plucia i mruczenia do samej siebie. Żal jej było osiemnastu franków, wyrzuconych tak nieopatrznie, i dławiła ją wściekłość przeciw właścicielowi.
— Ulica! — mruczała — ulica!
Nie miała nawet tej ulgi, aby się przed kimś wygadać. Zwykle loża jej wrzała życiem. W dnie zwyczajne w tych czterech ścianach, oblepionych jasnym papierem, kuły się plotki całego domu, smażyły i przetrawiały wszystkie wiadomości.
Pani Croizelle jaśniała wtedy pogodą i wymową, częstowała przybyłe fusami lub absyntem, czytała głośno całe ustępy z Lanterne, lub słuchała dobrotliwie, jak sługi obmawiały swych chlebodawców, wyciągając na jaw najsubtelniejsze tajemnice domowe. Lecz dziś, dzień był wyjątkowy, dzień przybycia właścicieli, z których jeden zjawiał się rano, drugi wieczorem. Bony przemykały się przez bramę, szeleszcząc spódnicami, i ginęły w zakrętach schodów z minami sług, przywiązanych istotnie do swych państwa.
Nawet listonosze bez zwykłego hałasu otwierali drzwi loży i cicho na brzegu biurka składali paczki dzienników i listów.
Pani Croizelle uczuła się bardzo nieszczęśliwą.
Dwukrotnie została dziś znieważona, dwukrotnie dotknięta w swej miłości własnej.
Na tak tkliwe serce było to zawiele.
Jakaś chęć odwetu zaczęła wzbierać teraz w piersi portjerki i rosła coraz silniej. Na właścicielu zemścić się nie mogła, ale zato na tych Robertach przyszłoby jej z łatwością.
Powstała od stołu i podeszła do szafki, ukrytej w murze. Na płaskim półmisku leżały ostrygi pootwierane już i z dwóch stron obłożone połówkami cytryny. Ostrygi były wielkie, jak kopyta końskie i biła od nich woń wody morskiej.
Pani Croizelle postawiła półmisek na stole, nalała sobie szklankę białego wina i ułamała trzy łokcie chleba. Poczem zasiadła do śniadania, lecz ostrygi nie prześlizgiwały jej się przez gardło.
Stanowczo była zanadto wzruszoną.
Nagle ktoś szarpnął drzwiami i w progu loży stanął pan Robert.
— Niema nic dla mnie? — przemówił, mrużąc oczy.
Chwilkę pani Croizelle zawahała się.
Chciała powstać i w paczce pozostawionej na biurku poszukać listu z jaskółką. Lecz widok Roberta, jego zamrużone oczy, impertynencki głos, wstrząsnęły nią całą.
— Niema nic! — mruknęła, naciskając cytrynę na pławiącą się w sosie ostrygę.
Pan Robert trzasnął drzwiami i ze zawiedzioną cokolwiek miną wbiegł na schody.
Powoli ściemniało się.
Pani Croizelle, sprzątnąwszy skorupy ostryg i talerze, wzięła się do sortowania listów. Było ich kilkanaście, z Paryża i zagranicy. Zwykle pani Croizelle oglądała marki, przypatrywała się kopertom, macała dzienniki; czasem, wyjmując z opaski, czytała półgłosem.
Dziś była jednak zanadto zirytowana, aby mogła się bezkarnie oddać temu zajęciu.
Zut! — mówiła, przerzucając listy z furją, tak, że niektóre spadły na ziemię — „zut“!
List z błękitną jaskółką dopełnił miary.
Cały potok powstrzymywanego gniewu wypłynął na widok tej miłosnej karteczki, zamkniętej w delikatnej kopercie.
— Ja ci ten list oddam, brudasie, ale tak, że popamiętasz mnie trzy kwartały — szeptała, drżąc ze złości; — a kto moje osiemnaście franków mi wróci? Może ty? Albo może twoja miła żona ze swemi fiołkami, na które wyrzuca pieniądze...
Właśnie delikatny profil młodej kobiety zarysowuje się na szybach loży. Owinięta ciemnym burnusem, przewija się jak cień przez bramę, niosąc ulubione przez męża kwiaty.
Portjerka z niedobrem spojrzeniem śledzi tę drobną postać, znikającą w cieniu bramy. Wstaje, otwiera drzwi i woła:
— Pani Robert!
Kobieta odwraca głowę.
— Czego? — pyta wyniośle.
Ton jej głosu przyśpiesza katastrofę.
— Jest tu coś dla pani!
Pani Robert wchodzi do loży zdziwiona, tuż za nią wysuwa się wybladła robotnica, która z niepokojem pyta:
— Był właściciel? Cóż powiedział?
Lecz pani Croizelle jej nie odpowiada.
Z paczki listów dobywa kopertę z jaskółką i podnosząc dumnie głowę, wręcza ją pani Robert, która jedną ręką przerzuca hiacynty, fiołki i pęki białego bzu w połę płaszcza, a drugą ujmuje podawany list.
— To dla pani — mówi pani Croizelle, spoglądając wyniośle na bledniejącą, bo przeczuciem targaną kobietę.
— A to dla panny — dodaje, podając robotnicy pokwitowanie; — zapłaciłam, ale panna mi należytość zwrócisz za miesiąc, za dwa... zresztą gdy będziesz mogła...
Głos jej nabiera łagodniejszych tonów, gdy przemawia do tej dziewczyny z ludu, która drżąca z radości zaledwie oczom swym uwierzyć może.
— O! Pani Croizelle!... Jakże jesteś dobrą! — mówi ze łzami, ściskając rękę portjerki.
— No! No! Nic tak wielkiego — odpowiada Croizelle — wiem, że jesteś panną uczciwą i bynajmniej nie dumną, znasz się na grzeczności... nie tak, jak inne osoby.
Chce jeszcze coś dodać, lecz bladość, pokrywająca nagle lica pani Robert, mimowoli głos jej tamuje. Pani Robert, ulegając instynktowi kobiecemu, otworzyła list i teraz stała blada, z oczyma szeroko rozwartemi, wpatrując się w małą karteczkę, nakreśloną drobnem kobiecem pismem.
Kilkakrotnie potarła ręką po skroniach i stała tak oparta o ścianę, zapominając, zda się, że jest w loży portjerki i nie dostrzegając badawczego wzroku Croizellowej.
Z opuszczonych fałdów płaszcza wypadły na ziemię wiązanki fiołków i hiacyntów, i leżały u stóp kobiety, jak wieniec żałobny, na grobie szczęścia złożony.
W sercu pani Croizelle, na widok tej bezmiernej boleści kobiecej, zaczęła się budzić litość i jakby chęć niesienia pociechy.
Zbliżyła się do pani Robert — i ze współczującym wyrazem twarzy, zapominając niemal, że ona była pośrednią sprawczynią tej ciężkiej krzywdy, zaczęła słodkim głosem:
— Pani ma jakieś zmartwienie?... Pani tak pobladła!...
Lecz stojąca przy ścianie kobieta oderwała się z cienia, pod wrażeniem głosu portjerki, zdawała się powracać do przytomności i odzyskiwać panowanie nad sobą.
Wrodzona jej duma budziła się, nie chciała poddawać pod wzrok ciekawy trywjalnej istoty rozpaczy, która jej duszę szarpała.
— Nic mi nie jest — odrzekła z wysiłkiem; — dziękuję pani za jej troskliwość.
I zebrawszy dookoła siebie fałdy ciemnego płaszcza, znikła we drzwiach schodowych, jak cień dumny i nieugięty.
Pani Croizelle zmarszczyła brwi, patrząc z nienawiścią na oddalającą się kobietę.
— Brudna Prusaczka! — mruknęła, nie mogąc w duszy swej znaleźć większej obelgi dla ulżenia swej złości.
Tymczasem robotnica, uklęknąwszy na ziemi, zbierała fiołki i hiacynty, rozsiane na podłodze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.