Pierwszy śnieg (Zapolska, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Pierwszy śnieg
Podtytuł Płatki chwytane w powietrzu
Pochodzenie Krzyż Pański
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIERWSZY ŚNIEG.
PŁATKI CHWYTANE W POWIETRZU.



Skrzy się po nocy, a po dniu bieli jak suknia oblubienicy.
Zdaleka miękkie i zda się ciepłe jak puch, zbliska mroźne jak... serce mężczyzny. A pełno tego w powietrzu, kręci się jak miljardy białych motylków, niezdecydowanych, czy do ziemi przypaść, czy w niebo ulecieć... kręci się w zawrotnym tańcu, podbiega, już już zda się, że osiądzie... Nie! Patrz, dalej ucieka, jak kokietka dziewczyna w kotyljonowej figurze.
Gdy byłam mała, mówiono mi, że śnieg to pióra aniołów, które ze skrzydeł swych strząsają — wyciągnęłam rękę, kilka tych białych płatków spadło mi na dłoń, lecz zamiast piór anielskich ujrzałam po chwili kroplę wody... kroplę, bardzo do łzy podobną.
I w brylantach śniegu dojrzałam wiele smutku i niedoli ludzkiej obok promiennych blasków djamentów, białości angorowej rotundy i tonów walca, płynących zdaleka.
Pierwszy śnieg! Ten pierwszy, który niesie ze sobą zapowiedź groźnej zimy, szału karnawałowego, całunów grobowych i tych wspomnień serdecznych, co to ich z serca nie wyrwać, nie wypalić żadnym kamieniem piekielnym... I zieleń wiosenna, i wieczór letni, i szum liści jesiennych i... pierwszy śnieg niosą nam całe mary przebytych smutków i radości. A głowa wiecznie się za przeszłością obraca i coś tam w tej ciemnicy szuka, a szuka, aż łzę gorzką wynajdzie — łzę, co uśmiech zetrze.
Aniołowie srebrnemi skrzydłami szeleszczą, pióra na ziemię lecą i lecą, a ludziom niosą ze sobą trochę uśmiechu, lecz zato dużo łez... łez... łez!...

∗                    ∗

Sypialnia małej hrabianki.
Półcień dyskretny. Nad łóżkiem kotary różowe, pokryte kremową koronką; dywan créme w wielkie różowe róże; gotowalnia lśniąca od kryształów i srebrnych przyborów, meble miękkie, kryte różowym pluszem, narzucone kremowemi koronkowemi kwadratami. Potworny mops z wykrzywioną mordką przewraca się po dywanie.
Hrabina (kładąc szlafrok, podbity białym atłasem, i przewracając gwałtownie na tualecie całą serję pilniczków). Nie wiem prawdziwie, dlaczego wstałam tak wcześnie; jedenasta godzina — mieć będę oczy czerwone i płeć straci swą przejrzystość.... I tak dziś nigdzie nie wyjdę, bo nawet wyjechać niepodobna podczas tak brzydkiej pory. Nie pojmuję, poco Bóg urządził te „pory roku...“ To dobre dla astronomów i dla tych, co wydają kalendarze; ale co mnie naprzykład po jesieni? Co mnie jesień obchodzić może?
Wchodzi panna służąca i powoli odsuwa zasłony u okien.
Hrabina. Co robisz? Wiesz, że blasku znieść nie mogę.
Panna służąca (do siebie). Spodziewam się... pierwsze zmarszczki!
Hrabina. Co mówisz?
Panna służąca (układnie). Nic, pani hrabino... mówię tylko... o! Ten pierwszy śnieg!
Hrabina (biegnąc do okna). Śnieg? Mówisz śnieg?... Ależ to niepodobna!
Panna służąca (do siebie). Paf! Pojechała! (Głośno). Tak, pani hrabino! Padał całą noc... O! Jakie wszystko białe..
Hrabina (przerażona). Prawda!... Lecz, wielkie nieba! Co teraz ze mną będzie?
Panna służąca. Co pani hrabinie się stało?
Hrabina (padając na fotel zupełnie zgnębiona). Nie mam w co się ubrać!...
Panna służąca. Jakto? A kostjum pluszowy? A dolman wytłaczany? A żakietka angielska? A okrycie z chinchill? A rotunda z brokartu? A kostjum olive? A...
Hrabina. To wszystko jest niemożliwe... Teraz noszą szewioty!... Potrzebuję szewiotu!... Na miłość boską, szewiotu!...
Panna służąca. Może pani hrabina każe zaprząc i pojedzie do Toinon wybrać sobie jaki paryski model...
Hrabina. Tak — ale w czemże pojadę? w czem? Nie przypuszczałam nigdy, że ten pierwszy śnieg tak prędko spadnie... Odkładałam z dnia na dzień; ach! Jestem biedna! Tak biedna, jak ostatnia nędzarka!
Panna służąca (dusząc się ze śmiechu). Pani hrabina ma rację — położenie jest bez wyjścia.
Hrabina (płacząc). Prawda? Ty mnie przynajmniej rozumiesz!
Panna służąca. Wreszcie na coś zdecydować się trzeba. Pani hrabina owinie się w rotundę i pojedzie w karecie. Nikt pani nie dostrzeże.
Hrabina (zrywając się gorączkowo). Masz rację... każę jechać szybko... Przygotuj mi także gęstą ciemną woalkę. Spaliłabym się ze wstydu, gdyby mnie kto tak ubraną zobaczył.
(Panna służąca wychodzi, kopnąwszy ukradkiem mopsa).
Hrabina (sama, ubierając się pospiesznie). Jestem cała w gorączce. Byleby tylko Toinon miała „demidoff“ lub „vieux singe“. W innych kolorach trudno się pokazać. Ale ten śnieg! Ten śnieg!... Tak niespodzianie... O! Mój Boże! Ależ to adwent się zbliża! Ksiądz Ewaryst kazał mi odwiedzać moich biednych co tydzień, a ja już pięć tygodni nie byłam u tej biednej wdowy. Ale też, jak można mieszkać na takiej ulicy i w dodatku tak wysoko!... A co za schody!... Ostatnim razem zgubiłam obcas!... Najwyraźniej obcas!... Trzeba zajechać do nich... Ksiądz Ewaryst gniewać się będzie... No tak! Ależ w rotundzie jechać tam nie mogę. Szewiot! Tylko szewiot można nosić podczas pierwszego śniegu... wszystko inne jest „déplacé“. Ha! Trudno — moja biedna wdowa musi poczekać.
Nie mogę się kompromitować.

∗                    ∗

Ciemno było zupełnie, a mała Julka nie myślała wejść do oświetlonej sali; siedzi tuż przy oknie z twarzyczką przylepioną do szyby i patrzy, patrzy na jasną oponę, co się tak po całym dziedzińcu bieli.
To śnieg, pierwszy śnieg, który pada od wczoraj wieczora i nie rozpływa się w błocie, jeno ziemię niby puchem owija. Koleżanki Julci cieszą się serdecznie z tego białego gościa. Przełożona pozwala im od czasu do czasu wybiec na dziedziniec i nabrać w ręce tego dobrego śniegu, który, zimny będąc, aż parzy drobne paluszki. I teraz, zebrane wkoło wielkiego stołu, aż śmieją się z uciechy i marzą o dostaniu miałkiego cukru, aby go pomieszać z czyściuchnym śniegiem i zjeść na deser po nędznym pensyjnym obiedzie.
Tylko ta biedna sierotka Julcia nie dzieli ich radości!... Siedzi w ciemnym pokoju i myśli Bóg wie o czem... Szkoda, że taka smutna! Bo miła to i ładna dziewczynka z oczyma czarnemi, tak czarnemi jak jej żałobna sukienka!...
O czem ona jednak może tak myśleć, siedząc przy tem oknie?... Może myśli także, skąd dostać cukru i pomieszać go ze śniegiem?...
Tymczasem z czarnych oczu Julki płyną wielkie, gorące łzy... Latarnia, płonąca tuż pod oknem, rzuca blask na cały dziedziniec i migoce żółtawem światłem w załzawionych źrenicach dziecka. Drobna, mała twarzyczka ściąga się pod wpływem wielkiej wewnętrznej troski... Myśl dziecka krąży daleko, daleko... koło świeżej mogiły, gdzie spoczywa jej ukochana mateczka. Mogiła ta, nieosłonięta drzewami, naga, czeka na kamień, który krewni położyć przyrzekli. Julcia przymyka oczy i widzi ten grób biedny, a tak dla niej drogi, owiany całą masą śniegu, pokryty tym zimnym całunem...
I usta dziewczynki szepcą cicho, bardzo cicho:
— Mateńko! Tobie zimno pod tym śniegiem!... Mateńko!...

∗                    ∗

Widzieliście kiedy dwoje zakochanych?
Widzieć ich musieliście nieraz — ale czyście ich widzieli idących po śniegu, w noc jasną i pogodną, kiedy to anielskie piórka w kobierzec się uścielą i po powietrzu kręcić się przestaną...
Idzie więc dwoje tych młodych... Idą tak cicho, że można przysiąc, iż to duchów para zbiegła na ziemię i skrzydła zgubiwszy, po ziemi w noc zimową się snuje. Ona tuli się do niego, tuli tak blisko, że prawie stanowią jedno, — a on kroki swe stara się zastosować do jej drobnych nóżąt, które szybko migają, okryte wysokiemi, ciepłemi bucikami.
Śnieg tylko chrupie pod ich nogami, drzewa wyciągają bezlistne ramiona, snując delikatną koronkę ciemnych, nagich gałązek.
Oni idą ciągle, pochyleni ku sobie chroniąc się wspólnie od płatków śniegowych, które z podmuchem wiatru kręcą się chwilami w powietrzu... Delikatnie, z miłosną pieszczotą on zdejmuje te srebrnawe gwiazdki, czepiające się jej jedwabnych włosów, wijących się nad ciemnemi brwiami. Patrzy przytem na nią z całą potęgą uczucia, tego uczucia, co dwoje ludzi do Boga zbliża i serca im w piersiach zamienia, — a cała biel, otaczająca ich dokoła, zda się być bielą ślubnej komnaty, pełnej uroku i rzewności dziewczęcej.
Brylanty ścielą się im pod stopy, a oni, zapatrzeni w siebie, zdejmują pocałunkami wilgotny śnieg z rzęs i powiek, mówiąc cichym, stłumionym głosem:
— To pierwszy śnieg,... pierwszy śnieg!...

∗                    ∗

— Nie jestem pomściwa, ale żeby ją... djabli wzieni...
Zimno nie na żarty, dziedziniec cały białą płachtą pokryty. Nawet studnia ma białą czapkę, a kareta, której niedbały stangret nie wtoczył do wozowni, wygląda jak w czepcu olbrzymim. Ciasne to podwórko z czterech stron okolone murami, to też śnieg napadał tu chyba na pół łokcia, bo nigdzie to przewiewu nie miał i co kruszynę podleciał, to się o mur znów odbił. I tak Hanka będzie miała dość śniegu do zbierania, ino że to z tem zbieraniem trudno, bo pani każe czyściuchny śnieg przynosić.
A jakże to czyściuchny śnieg ma być, kiedy się to psy i różne bestje po podwórku włóczą? Już się o koniach nie mówi, co ich ciągle do powozów zaprzęgają. A przecież wiadomo, że zwierzę rozumu nie ma, ani względności nijakiej.
Czy bo te psy, koty, konie, wiedzieć mogą, że ta pani z pierwszego piętra to co rano w zimie się w śniegu cała myje? Nie, zwierzęta o tem nie wiedzą, bo one o płeć nie dbają... Gdyby wiedziały, toby może zostawiły Hance choć kawałek dziedzińca z czystym, niezabłoconym śniegiem.
Hanka musi co wieczór iść zbierać śnieg, aby, przez noc stojąc w pokoju, rozpuścił się i był dla pani dobry do mycia; pani już ma czterdzieści lat, ale jest wdową i chce być długo młodą i świeżą...
Dlatego to Hanka dziś musiała zbiec w nocy, i włócząc się po wilgotnej ziemi, zbierać rękami śnieg i układać go we wielki, nowiutki szaflik. Hanka kaszle i piersi ją bolą. Dzień cały prała, a ręce ma do krwi pokłute szpilkami, które pani często w spódnicach zostawia, — ale służba przedewszystkiem, a pierwszy śnieg podobno nadaje cerze rumieńce i pozór młodości.
Pies jakiś błąka się po dziedzińcu i szczeka na pochyloną dziewczynę. Od czasu do czasu wskakuje na kupę śniegu i łapami rozrzuca dokoła zebrany przez Hankę śnieg... Ona odpędza go kułakami, a obcierając oczy rękami, unurzanemi w tym pierwszym śniegu, mówi:
— A niechby ją djabli wzieni tę...
Kaszel przerywa jej — i słowa niedokończone zamierają na zsiniałych ustach...

∗                    ∗

Jest ich sześcioro w dwóch maluchnych pokoikach, z których jeden jest kuchenką. Jeszcze szarawo na dworze, a oni już wstają, wstają cicho, spokojnie, smutno, jak ci, do których dola się nie śmieje. Oj! Nie śmieje się ona w tem ciasnem i biednem mieszkanku! Dola to szara, jak pajęcza przędza, a rwie się co chwila i z trudnością namotać się daje. On jest urzędnikiem, mającym bardzo skromną pensyjkę, — ona łata, gotuje, pierze, szyje i w wolnych chwilach czytać uczy młodszą dziatwę. Starszych dwóch chłopców chodzi do szkoły, ot, krwią im poprostu kupują książki i kajety. A mimo to jakże ciężko jeszcze dzień do dnia podobnym uczynić! Ot i teraz — w szarawej mgle poranka stoją wszyscy zasmuceni, zgnębieni. I jest czego! Buty najstarszego chłopca, buty biedne, wykoszlawione, pełne przyszczypek, łat, zelówek, rozlazły się zupełnie, do szczętu.
Stefcio do szkoły iść musi, musi koniecznie — w czemże pójdzie? Tembardziej, że dziś pierwszy śnieg upadł i biało na ziemi — więc o podeszwach z tektury myśleć nawet nie można; cała rodzina tedy stoi, milcząc, koło chłopca, który połykając łzy, trzyma w ręku swoje nędzne obuwie, tak nędzne, jak jego dola, jak przyszłość, która przed nim się ściele.
Nawet najmłodsza dziewczynka, dwuletnia Maniusia, stoi zgnębiona, z piąstkami przy oczach, nie pojmując, a przecież nerwowo odczuwając smutek całej rodziny.
Nagle matka porywa się z miejsca.
— Trzeba moją szubę zastawić.
— Twoją szubę?... Nigdy! — odpowiada ojciec. — W czem pójdziesz do miasta?
— Mam jeszcze szal, ciepły, o, bardzo ciepły! — woła matka i drżącemi rękami wydobywa z szaty szubę watowaną, okładaną imitacją skunksów, szubę biednej kobiety, która chce mieć rzecz ciepłą i praktyczną zarazem. — Maglarka mówiła mi wczoraj, że da za nią rs. 7. Pójdę do niej... wolę jak do żyda.
Febrycznie, gorączkowo odpina białe prześcieradło, w które szuba jest zawinięta, i nie patrząc prawie na nią, przerzuca ją przez plecy.
Mąż ze smutkiem spogląda na gotującą się do wyjścia kobietę.
Ta szuba to jedyna pozostałość z całej wyprawy, wyprawy ręką matki sporządzonej przed laty, gdy wstępowali w życie z wiarą i ufnością bezmierną...
Dziś i ten ostatni szczątek pójdzie tam, gdzie jest wszystko, co cenniejsze, co więcej wartościowe.
— Przeziębisz się!... — wtrąca nieśmiało, jakby wstydząc się swego ubóstwa przed tą kobietą, która nigdy nie skarżyła się, pomimo braku i cierpień wielkich.
Ona odwraca się ode drzwi.
Coś anielskiego bije z jej oczu zapadłych, smutnych, okrążonych siną obwódką.
— Ja zaziębić się mogę — odpowiada z uśmiechem, — ale dziecko iść bosą nogą po pierwszym śniegu nie może, nie powinno!
I znika za drzwiami, zostawiając męża znękanego pomiędzy gromadką milczących i smutnych dzieci.

∗                    ∗

...Ubrali ją ciepło, włożyli nowe buciki, długie, ciepłe, flanelą wysłane i wyprowadzili na spacer.
Buzia się śmiała tej małej dziewczynce, oczki iskrzyły. Nóżki, spowite w białe kamaszki, śnieg mocno deptały. Po każdem stąpieniu zostawał na śniegu ślad maluchnej stopki, zbrojnej w obcasik, maluchnej, a przecież rasowej, wąziuchnej — i tak te ślady ciągnęły się wzdłuż alei, zamiecionej śniegiem, pokrytej jakby pianą cukrową.
Niepodobna było oprzeć się prośbom dzieciny: pierwszy śnieg, spadły na ziemię, obudził w niej pragnienie wielkie wyjścia do ogrodu, biegania po tym puchu, który wabił ją, jak świeża, miękka pościółka.
I długo, długo biegało biało ubrane dziecko wśród śniegowej bieli, błyszcząc tylko puklami złotych włosów i migocąc gwiazdami oczu, wielkich, błękitnych...
Z okna przyglądała się uśmiechnięta matka i przesyłała całusy swej jedynaczce, kręcącej się jak wielka śniegowa kula wśród zaśnieżonych trawników, jak kwiat mistyczny, wśród śniegu wyrosły.
A przecież ten pierwszy śnieg nie biel weselną, lecz kir żałobny przyniósł ze sobą uśmiechniętej matce. Dziecko umarło, umarło nazajutrz, przyniósłszy z ogrodu tchnienie śmierci w zziębniętych usteczkach! Rzecby można, że ci aniołowie, którzy tam z góry strząsali ze skrzydeł swe śniegowe pióra, dojrzeli dziecinę i pozazdrościli ziemi tej przeczystej duszyczki. Zabrali jak swoją, zabrali na zawsze... uśpiwszy wprzód na wieczny sen!
I z okna spłakana matka, konając prawie z bólu, patrzy, jak płatki śniegu padają na małą trumienkę, którą z domu wynoszą. Trumienka to biała jak czoło jej martwej dziewczynki!... Śnieg iskrzy się tylko na aksamicie, jak srebrna łza...
Jęk bólu rozrywa pierś matki, a śnieg pada wciąż, pada nielitościwy, mroźny, wilgotny, zabójczy...
O! Ten śniegi... Ten pierwszy śnieg!..

∗                    ∗

Gdy byłam mała, mówiono mi, że śnieg to pióra anielskie.
Wyciągnęłam rękę — śnieg się w łzę zamienił. Czyż moją to winą, że więcej łez pada na ziemię, niż uśmiechu? Czyż moją to winą, że poza radością smutek się skrada?
Dlaczego człowiek obraca głowę i w ciemnicy przeszłości szuka... szuka... aż zamiast śmiechu znajdzie dużo łez... łez... łez!?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.