<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drożyną wąską wśród boru, stąpał cicho, ale krokiem ciężkim wysoki, ludzki kształt. Ręce wyciągnięte przed siebie rozsuwały gałęzie jodeł i sosen, mokre od śniegu, który walił ogromnemi płatami.
Noc omotała las płachtą swą czarną, nieprzeniknioną. Zaledwo szarawym odblaskiem mętniała drożyna leśna. Idący osobnik wahał się, niepewny, czy dobrze idzie. Brnął powoli, pochylony naprzód, kroki stawiał olbrzymie i głowę wtulał w kołnierz nastawiony, bo śnieg mokry, kłapciami spadał mu na czapkę. Bór spał, tylko śnieg szeleściał po igłach sosen i słał się na ziemi miękkim puchem. W kniei milczenie, nie poruszał się zwierz, nie załopotał ptak skrzydłami. Martwota zupełna, głusz.
Postać ludzka szła czającym się krokiem, ktoś się skradał jak kot, tak, że szmer tych stąpań ostrożnych nie był głośniejszy od padającego śniegu.
Długo szedł człowiek, czy tylko duch jego, wreszcie stanął. Oparł się o pień jodły rozłożystej i schowany za obwisłemi gałęźmi, które śnieg na biało oblepiał, znieruchomiał zupełnie. Możnaby myśleć, że cień ludzki wsiąknął w jodłę, tak stał się niewidocznym. Czy na kogoś czeka?...
Może to schadzka upiorów, lub duchów leśnych?...
Chłapanie śniegu, monotonne, trwało bez przerwy, czasem wiatr górny, lekki niby tchnienie, zaszemrał w koronach drzewnvch i znowu cisza.
Śnieg pada i pada...
Wtem nowy szelest... to nie śnieg i nie oddech leśny... Znowu ktoś idzie...
Drugi upiór na schadzkę... czy zwierz?...
Postać pod jodłą poruszyła się, coś jakby sapanie prędkie, nerwowe...
Szelest z boru zbliżał się, podsuwał wyraźnie. Szedł nie czworonóg, więc znowu człowiek? Drugie indywiduum...
Już blisko, nie odchyla gałęzi, przełazi pod niemi pełznącym ruchem gadu. Już jest tuż... tuż... Stąpań nie słychać, tylko chrzęst słaby rozsuwanego śniegu.
Tak wędrują płazy...
Wyłonił się z gęstwy ośnieżonej nikły cień, zmajaczył na szarzyźnie dróżki i... stanął.
Człowiek, czy upiór?... Mały, drobny, zgarbiony, i... jakby zgniły.
Tak wyglądał.
Usłyszał sapanie pod jodłą, mruknął coś gardłowo i dał nurka pod gałęzie zwisające, brzemienne śniegiem. Zaszeptały słowa stłumione.
— To ty?
— Ja...
Chwila ciszy — i... znowu szept głośniejszy, chropawy.
— A szczo... wse harno zrobył? Teper hroszy... Bohaćko, dawaj hroszy...
— Ot tobi... zapłata!...
Zdyszany, świszczący szept człowieka z pod jodły, zmieszał się z krótkim, chrapliwym rykiem przybysza upiora. Wielka postać ludzka chwyciła go za gardło gwałtownie, zdusiła za szyję jak węża w dłoniach potężnych. Palce mordercy wżarły się zewnętrznie w krtań ofiary i dławiły. Świst wydobył się z nozdrzy duszonego, charkot i bulgotanie przerażające z gardła. Ręce drobnej, zgniłej poczwary, trzepotały w powietrzu bezradnie, chciały sięgnąć do szyi dusiciela, lecz było za wysoko. Szpony zakrzywione palców, targanych konwulsją, darły ubranie swego kata. Ale wnet opadły bezwładnie. Głowa złamała się w osadzie, ciałem rzucały przedśmiertne drgawki, nogi obute w łapcie, uderzyły w śnieg parokrotnie jak w konwulsjach wijące się żmije. Nędzna, figurka przybysza upiora padła ciężko na ziemię, martwa.
Wysoki człowiek wyprostował się jakby z uczuciem ulgi, potem raptownie przykucnął przy zamordowanym i słuchał pilnie. Cisza, tylko śnieg na gałęziach, poruszany ruchami gorączkowymi pod jodłą, spadał obficie z szelestem zwiększonym.
Człowiek... czy wampir nasłuchiwał długo. Dłoń zbolałą od trudu przyłożył do serca poczwary... nie biło... położył na ustach... nie oddychały. Szary, zgniły płaz ludzki leżał bez życia u jego nóg. Wówczas morderca jął szukać czegoś, po omacku, przy zamordowanym znalazł strzelbę i podniósł ją prędko z ziemi. Wtedy już gnany strachem panicznym, wypadł z pod osłony gałęzi, osypały go kaskadą białą, uderzyły go w twarz kłującemi igłami i wiechciami śniegu. Wyrwał się na dróżkę szarzejącą mętnie, poszedł śpiesznie w stronę skąd przyszedł. Za plecami czuł lodowate tchnienie śmierci.
Gdy już odszedł daleko, stanął, obejrzał się...
...A może jeszcze nie?...
... Wrócić... dokończyć ciosem w serce, — zmacał nóż w kieszeni... Czemu tego nie zrobił?.. A jeśli?... Cóż znowu?... przywidzenia!...
Ruszył naprzód... pierwotnie stanął.
Swobodne, szerokie westchnienie zadowolenia... Błysk wzroku w stronę jodły...
... Jedyny świadek i... wykonawca...
Ciężar zwalony z serca, raz na zawsze.
Tak trzeba było...
Człowiek — czy wampir... podążał dróżką leśną, ruchem pewnym, beztrwożnym.
Śnieg padał gęstą zawieją, otulał drzewa, zaścielał ziemię i sypał, sypał białą falą, tumanem owiał bór śpiący. Zanikły ślady wszelkie, niweczone puszystą bielą śnieżnej topieli.