Geneza powieści
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Geneza powieści |
Podtytuł | Autoreferat |
Pochodzenie | Kurjer Warszawski, 1907, nr 1 |
Redaktor | Konrad Olchowicz |
Wydawca | F. Hoesick, A. Wierusz-Kowalski i Z. Olchowicz |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Pytasz mnie o genezę powstania „Sezonowej miłości“ i „Córki Tuśki“. Dajesz mi stokroć cięższe zadanie, niż przypuszczasz. Szczególnie co do tych powieści. Miałam je w sobie od dziecka.
Nieraz widząc na deptakach naszych wód śliczne, piękne panie, prowadzące za rączki śliczne laleczki-córeczki, w mej drobnej małej istotce powstawało jakby pytanie: Co się z niemi dzieje, gdy przestaną chodzić po słonecznej strudze, ścielącej się wśród drzew krynickich, szczawnickich deptaków? Jak one żyją? Jakże muszą być majętne, bogate, skoro na tych kilka tygodni mogą mieć tyle sukni? jakichże dobrych, kochających i zamożnych mężów, skoro niemal co kilka dni inne miewają koronki, muśliny, hafty i ażury?
Koło tych pań zwykle snuli się młodzieńcy z minami dziwnemi, nie narzeczonych, z oczyma patrzącemi niepokojąco, ukosem... Panie były bardzo ożywione, panowie mieli śliczne buty i wspaniałe hejnowskie „manchetten“, a dziewczynka, idąca obok nich, miała minkę niewyraźną, czasem jakby drwiącą, czasem jakby senną, a szła prosto jak jej mama i stawiała nóżki obute jak laleczka.
I bardzo byłam zdziwiona, gdy mi powiedziano, że to żony ubogich urzędników, że tam daleko w mieście te panie mieszkają w trzech pokoikach i że te śliczne suknie są niezapłacone. A co do tych młodzieńców we wspaniałych butach, mówiono pół-szeptem, że to „nieładnie“... — Ale co? — Dziewczynek z minkami pół-drwiącemi i z włosami jak szczere złoto żałowano ogólnie.
Dlaczego?
Nic wiedziałam nic, nic...
A potem zaszumiały nade mną rozwinięte skrzydła życia i poniosły za sobą w dal. I ciągle, ciągle — nieodłącznie migały przede mną te strojne panie na deptakach z nieodłącznymi panami, patrzącymi nie po narzeczeńsku, i z małą dziewczynką, która zdawała się nie słyszeć nic, a oczy jej miały głębię tych, którzy widzą zaświaty.
Lecz ja zwracałam się za taką wizją w inną stronę. Ja biegłam swoją wyobraźnią daleko, tam, gdzie jest ów ubogi mąż urzędnik, i w miarę, gdy sama zaczynałam pojmować tragizm ludzi żyjących z pracy — rodziła się we mnie chęć zajrzenia w głąb tych cichych istnień, które żyją zawsze w cieniu, a z siebie dają całe światło i ciepło z abnegacją zupełną.
I jeszcze koło tych głównych, niemal zasadniczych punktów, „tych dwojga Żebrowskich“ — gromadziły się powoli rozpierzchłe jakby promienie myśli. A to uczucie, które czepia się baldachimów świerkowych, lub kinkietów balowych sal — czepia się i wsuwa w dusze rozmarzone, w ciało podniecone kuracją, w nerwy porwane życiem nienormalnem jakby w takt jakiegoś dziwnego tańca egzotycznego?
Co się dzieje później? Gdzie giną i rozpływają się w jakiej nicości te pary, snujące się nocami ksieżycowemi po Michasiowej, idące poetycznie do „Matki Boskiej“, płynące na bliźniaczych łodziach zielenią Dunajca, ginące w mgłach kłębiących się po Jaszczurówce?
Czy ta miłość ich pełna gracji i ślicznych gestów, póz — trwa dalej? czy rozwija się w namiętność? I kilkakrotnie udało mi się doścignąć losów takiej pary. Przyszłość tego, co trwało cały sezon?
Ach! kilka listów.
Później — kilka pocztówek starannie dobieranych, zakreślonych makiem.
Dalej — kilka pocztówek, mniej starannie dobranych.
I coraz więcej pustego papieru.
Potem — tylko — „pozdrowienie“...
I wreszcie nic... nic...
Po nocach mgławych, po spojrzeniach płonących, zamienianych na werandach kurhauzów...
Po wzajemnych kosztach na upięknianie się, więc białe buty i buciki, bluzki ażurowe i kamizelki fantazyjne, woalki tęczowe i prawdziwe panamy, pudry Iris i Idéal i czyste wody kolońskie...
Nic...
I po tych słowach, szeptanych tak cicho, cichutko — i po tych pocałunkach, rzucanych brzegami warg przez stół, i po tych nagłych huraganach uścisków...
Nic...
Tylko długi mężowi, i niechęć wielka, i czasem jeszcze tragedja smutna wiecznego kłamstwa, i taki dziwny Sfinks, snujący się po domu wśród innych dzieci...
To wszystko i nic więcej nie daje taka miłość, taka Sezonowa miłość.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
A potem, idąc ulicą, stawałam przed oknami mieszkań parterowych lub patrzyłam przez swoje okna w te, które wieczorem jaśniały naprzeciwko.
Przez koronkę tanich stor widać stół — tradycyjny krąg lampy i naokoło głowy pochylone, jasne plamy twarzy. To jest to wnętrze, pełne walk, wielkich dramatów, przeogromnych, bez jednego krzyku, bez łkania. To są całe świątynie poświęceń, bezpożytecznych rezygnacji, żalów bezłzawych, namiętności płonących żarem, które mają długie agonje, nim zapadną w ciemnię, gdzie żyje się... wspomnieniem.
I za temi koronkowemi storami nie umieją odczuwać piękności smutku, lecz uczuwają gorycz, nie potrafią zrozumieć rozkoszy w zawodach, bo wolą żyć w kłamstwie, aby tylko zawodu nie doznać. Lecz przychodzi on nieubłagany, przychodzi w swoim czasie i bije okrutnie żelazną dłonią w pochylone smutno głowy drobnych egzystencji, które potrafią być jedynie małemi, nie wiedząc, jaką siłę Piękna i Wielkości mają w sobie samych.
I tu więdną kwiaty dziecięcej młodości.
Więdną jak chabry, zebrane ze słonecznych łanów zbożowych, a postawione w słoiku w kącie suteryny, gdzie dogorywa suchotnicza szwaczka.
Te dzieci o pochyłych, wypukłych plecach, te urzędnicze dzieci, które słyszą codzień upomnienia, aby nie rosły zbyt prędko, bo niema za co sprawić szynelu lub mundurka. Te dzieci są dzień po dniu, wolno, okrutnie, strasznie na pogrzebie swej własnej duszy, która pragnie iść w krainę słońca, a zstępuje żałobnie w przepaść, gdzie niema uśmiechu, upojeń, rozanielenia młodzieńczych dni.
Za taką koronkową storą żyje Pita...
Ja ją widzę oczyma swej duszy, ja na nią patrzę...
Ja widzę poza nią widmo trumny jej duszy.
Trumny jej dziewczęcej, wdzięcznej duszy...
Dlatego piszę... „Córkę Tuśki“.