Gloria! z pod stropu świateł wzbił się głos w błękity
Od szczęścia upojniejszy i czystszy od bieli —
Szarpnął sercem, gdzie ból się najtajniejszy ścieli
I rozperlił gwiaździstych cudów rój obfity.
Spragnioną duszę grążę w ożywczą krynicę,
Klęczę — a jasność razi przymknięte powieki.
O, prochu ziemski, jakżeś odemnie daleki!
Śpiew słyszę — a nie nazwę go i nie pochwycę.
Jak złote meteory w przecudowną ciszę
Iskrzą się wzniosłej, słodkiej Prefacji rozdźwięki,
Ścielą się równo, biało, jak śniegu puch miękki.
Czuję, kocham i wierzę — bo śpiew Boży słyszę...
Hostja kwiatem rąk bledszych od lilji wzniesiona
Rwie wzrok gdzieś w pozaświaty, pod słońca sklepienie,
O! Niech się w wieczność chwila ulotna przemieni!...
Mglista mi się na oczy z łez kładzie zasłona.
Światło świec w górze pełza, wzrasta lub zamiera.
Błogosławieństwo spływa na schylone głowy,
W przepastnych mrokach duszy rodzi się hymn nowy:
„Fiat voluntas Tua in coel’ et in terra...“
Cicho już. Rząd świetlany jasność swą utracą,
Jak konających kwiatów daremne nadzieje
Z obłoków kadzielnicy smutna żałość wieje
A moja niepojęta męka znów powraca.