(ur. 10. kwietnia 1892 — zmarła 21. sierpnia 1918)
W środę 21. sierpnia r. 1918. nad ranem odeszła cicho w zaświaty piękna, smutna dusza. Na wiejskim cmentarzu w Winnikach pod Lwowem przybyła świeża mogiła młodej, niespełna 26-letniej kobiety. W zaciszu lasów, w okolu sadów dościgających plonem późnego lata spoczęła snem wiecznym Marja z Grabińskich Czaykowska.
Ziściła się jej tęsknota za zgonem, — uwiądł przedwcześnie kwiat życia, który
Za cmentarnym wzrósł murem — tam, gdzie nie dosięga
Z promieni srebrnych szczęścia ani jedna nitka,
Gdzie gnieździ się rozpaczy jadowita, brzydka
Żmija — gdzie złych przeznaczeń rozpostarta księga.
Nie zdołały jej wyrwać ze szponów okrutnej choroby ani bezprzykładne [104]poświęcenie matki, ani miłość męża, ni życzliwych ludzi i przyjaciół pomoc — poszła w ślad za ukochaną siostrą, szlakiem posępnej tęsknoty w przeznaczeń godzinie. Pozostał po niej nieutulony niczem żal rodziny i wiązanka pięknych, smutnych wierszy. Biorę do ręki ostrożnie żałobny ten bukiet i odwijam czarną jego wstążkę. Z cichym szelestem sypią się cudne chryzantemy, pęcze róż jesiennych, jaśminy przesłodkie, nagrobne. Płynie od nich woń subtelna, zawrotna, woń konających kwiatów i smutek łkającej jesieni... Marja Czaykowska jest poetką przeczuć smutku i żałoby. Ponury cień śmierci za ciążył nad tą twórczością młodą, zrywającą się do lotu i żądną — o ironio! — żądną życia.
„Z dziką radością namiętnego gracza
Rzuciłam kości — aby rozstrzygały
O moim losie. — Stało się — świat cały
Zda się ciężarem mnie swoim przytłacza,
Przegrałam“.
Jakieś okropne załamanie zwichnęło dziwnie piękną duszę i brzmi w jej poezji bolesnym zgrzytem.
„Śmiech we mnie fałszem wybucha i zgrzyta.
Rażą mnie śmiechu głośne błyskawice“.
[105]A przecież była jakby stworzoną do życia pełnego pychy i młodzieńczej krasy — była jedną z tych, co podziw budzą i hołd odbierają jako daninę należną.
„Marzenia śniłam rozległe, kuszące,
Jakiem życie tak obficie darzy;
Ślub czynić chciałam u piękna ołtarzy,
Na ukwieconej wznoszących się łące!“
Lecz „czy padły złych oczu uroki, czy upojenia poniosły“ ją „chore“ — gmach życia i szczęścia runął. Przeczucie rychłej śmierci wylęgło się w chorej duszy i zwarzyło radość słońca i piękna. Wytworzył się jakiś zagadkowy splot utajonej głęboko choroby ze świadomością złej doli i zgonu. A może tajemniczy związek z duszą ukochanej siostry Sławci zmarłej przed rokiem? Nie wiem. Przecudny liryzm dwóch wierszy pisanych do zgasłej również przedwcześnie siostry, rzuca posępne światło na dzieje tej duszy głęboko wrażliwej i wierzącej. Odkrywają się jakieś zaziemskie związki, jakieś złowieszcze sojusze duszy żyjącej z światem tym po tamtej stronie. Stęskniona za umiłowaną siostrą
„Dusza się moja łaknąca i głodna
Beznadziejności okryła żałobą,
Rwie w Twoje ślady, źle mi — weź mnie z Sobą!“
[106]Cień ukochanej, z którą dziwnie pokrewne łączyły ją losy, spływać się zdaje „z obłoków ścieżyną tajemną, aby utulić“ ją „tchnień Swoich ciszą“
„O, któż zna słodycz pocałunku Siostry,
Której nie widząc, czuję koło siebie?“
Wiersze: „Jesteś ciągle ze mną“ i „O, jak Cię pragnę ujrzeć!“ — to najpiękniejszy pomnik miłości siostrzanej. Przeczucie zgonu i tęsknota ku zmarłej, żądza połączenia się z Nią w lepszej krainie — to dwie struny żałobnie dźwięczącej lutni Marji; trzecia, najszlachetniejsza struna wiary wydała dwa przedziwne wiersze: „Smutek gnał mnie do Ciebie“ — skargę zbolałej, kobiecej duszy tulącej się do stóp Chrystusa i przepiękną „Glorję“. W utworze tym, tchnącym głębią męki i mistycznego niemal rozmodlenia przepalają się ból i rozpacz w płomieniu wiary. Zaiste pieśń to już duszy w odlocie.
Widzę, jak życia mego kwiat w cieniu usycha...
Zakwitł późno — i znikąd opieka troskliwa
Nie wyjrzała ku niemu. Kwiat mój dogorywa;
Sypią się bezszelestne płatki u kielicha.
Za cmentarnym wzrósł murem — tam, gdzie nie dosięga
Z promieni srebrnych szczęścia ani jedna nitka,
Gdzie gnieździ się rozpaczy jadowita, brzydka
Żmija, gdzie złych przeznaczeń rozpostarta księga.
Inne przepychem kwitną w rozkosznym ogrodzie
Strojne wonią, owiane szczęścia wiosną młodą:
Słońce im jaśniej świeci, wiatr całuje słodziej.
Na rusztowaniu niezdarnem i kruchem
Mym ideałom wznieść chciałam świątynię
Wierząc, że moja myśl nigdy nie zginie,
Lecz uwięziona tam — żyć będzie duchem.
Marzenia śniłam rozległe, kuszące,
Jakiemi życie tak obficie darzy;
Ślub czynić chciałam u piękna ołtarzy,
Na okwieconej wznoszących się łące.
Nie wiem, czy padły złych oczu uroki,
Czy upojenia poniosły mnie chore,
Że gmach mój runął — a ja w świat szeroki
Wygnana — noszę jadowitą zmorę
Pamięci, zbrojnej szponami ostremi...
Igraszka złudzeń — nędzna córa ziemi.
Z dziką radością namiętnego gracza
Rzuciłam kości — aby rozstrzygały
O moim losie. Stało się — świat cały
Zda się ciężarem mnie swoim przytłacza.
Przegrałam. Wkoło współczujące twarze
Wpatrzone we mnie. Precz! ja się nie skarżę.
Do domu zdążam — gdzie nikt mnie nie czeka,
Nikt ze mną krzyża nie dźwignie sromoty,
Bo któżby zechciał w dzień jasnością złoty
Kwilić nad dolą jednego człowieka?
I tylko ujrzę w odbiciu zwierciadła
Bezradę, która mną całą owładła.
Boję się spojrzeć w zimne prawdy lice.
Pójdę, gdzie droga włóczęgom ubita.
Śmiech we mnie fałszem wybucha i zgrzyta,
Rażą mnie śmiechu głośne błyskawice...
A za mną życie szumi w słodkim gwarze
Tych, co wygrali — Nie! Ja się nie skarżę.
O, ty w swej bezwzględności niepojęte życie
Nie zwykłoś nigdy słuchać szmeru tych pacierzy
Człowieka-niewolnika, który jednak wierzy,
Że za nadzieje zwiędłe zapłacisz sowicie.
W jarzmo trudów i znojów kwitnące istoty
Bierzesz — a nienawistne, gdy pragną okowy
Stargać — ty się uśmiechasz, że ich czyn jałowy
I trwalej mocniejszymi zacieśniasz oploty.
Mnie w darze dało życie wolność — upragnioną
Milionem tych potężnych, co się rodzą bujni
Mądrości skarbem i szukają szczęścia w spójni
Z równymi sobie — lecz im w losach przeznaczone
W zaprząg stanąć; gdy duch mój prawa sobie rości
Do wzlotu — sił mi nie dano — więc cóż z wolności?
Znowu się ociężały dzień budzi powoli
Z nocy, bez snów gwiaździstych, bez żalów słowika,
Bez upojeń miłości i śmiechu swawoli;
Senność ubezwładniła mózg, do krwi przenika.
Ołowiem w myślach waży — zasię pod jej wodzą
Mrocznych godzin korowód pogrzebowy kroczy...
Bez pocałunków słońca południa przechodzą,
Patrząc ospale nudą w ludzkie ciche oczy,
W twarze zorane czasem. — I znów dziś, jak co dnia
Popchniemy doczesności taczkę ciężką — po to,
By nas prędzej czy później przeznaczenia zbrodnia
Bezkarnie w grób rzuciła. Myśl zmęczona boli,
Śmiertelnie ranna własnych wysiłków głupotą
W ten dzień, co ociężały budzi się powoli...
Śpij serce! Burza zcichła, ucieka skrzydlata,
W tryumfalnym pochodzie płoni się pożogą
Zachodu. — Już cię groźby straszyć nie mogą.
Kołysanką ci będzie daleki gwar świata.
Może niebezpieczeństwo, jak chytra pantera
Zaczajone, nie weźmie w swoje posiadanie
Ciebie, bo na snu straży obojętność stanie,
Której pierś marmurowa wszelki cios odpiera.
Kłamstwo krasą odziane i szczęścia ułuda
Usypiających pragnień serca nie podsycą,
Może się im w zachwytu szał porwać nie uda.
Śnie bez przebudzeń!... W długiej życia poniewierce
Stłukła się czara, złudzeń zdziałana skarbnicą;
Obojętność ster wzięła i czuwa — Śpij serce!
Rzuć w proch uliczny bogactwo twej duszy!
I nie płacz po niej.
Wierz, że potęga gwiazd ciemność rozprószy,
Życie odsłoni.
Powiedz, że hojność twa nie jest ofiarą
I kwiat subtelny rzuć w codzienność szarą:
Jeśli rozkwitną z pod grubych warstw prochu
Pyszne kielichy,
Oślepi zgraję sytego motłochu
Ich urok cichy.
Głoś, że nie zawsze cud bańką mydlaną,
Że prawdy z mglistych oparów powstaną...
Błogosławion bądź, smutku, żeś zmiótł władczym giestem
Barwne, ale bezduszne, przędze moich rojeń;
Żeś odrzucił precz myśli od chorych upojeń.
Dzięki ci, że chrzest wziąwszy twój — człowiekiem jestem.
Niejedna mi na serce żarem padła chwila,
Rzucając smugę bolu w jasne tło pamięci.
Błogosławię ci przecież — bo twoja głąb nęci
Duszę i tajemnicy jej świętej uchyla.
Błogosławię ci, smutku, żeś na ciosy doli
Uczynił mnie jak głazów kamienne postacie,
Niedostępną wszystkiemu, co rani i boli.
Przed wielką się wszechmocą twego władztwa kłonię,
Smutku wzniosły, dostojny, wielki majestacie,
Któryś zszedł w mą szarzyznę w królewskiej koronie.
Nie wiem, dlaczego — gdy się słońce śmieje
Cierpienie staje w progu mego domu:
Przychodzi znikąd, pełza pokryjomu,
Snuje po kątach dawnych zdarzeń dzieje.
Gdy bzów baldachim, jak w bajce, jak we śnie
Z tęsknotą cichą uchodząc w pustkowie.
Poruszą szeptem zwierzeń kochankowie.
Czemuż me serce krwawi się boleśnie?
A kiedy chmurną płachtą się odziewa
Świat, pod posępną kryjąc się kopułą,
Gdy gną się smutkiem ociężałe drzewa.
Wtedy radosne w duszy drgają struny,
Jakąś melodję rozlewną i czułą
Nucą spokoju mojego zwiastuny.
Przed zagadką twych oczu czuję dziwną trwogę —
W zdumiewającej głębi odnaleść nie mogę
Jednego tchnienia myśli. Jak stojąca woda
Tak mętne. Jakże pięknych twoich oczu szkoda!
Barwą mamią i kuszą — a kiedy się schylę
Nad ich pustką — jak mrące trzepocą motyle
Skrzydłami swoich powiek, nie mając ochoty
Ukazać oczom drugim bezdennej martwoty.
Niepewność pytające mi usta zamyka;
Ciekawość przezwycięża wysiłek szalony.
Żadnego tajemnicy nie wydasz promyka?
Trwożę się niemych oczu nicością tajemną
Szukam, gdzie niewidzialnej początek zasłony?
Obca, nieodgadnięta zagadka przedemną...
Niekiedy w rojnym tłumie, gdy się spotka dwoje
Spojrzeń obcych — wyrzekną sobie w lot, bez słowa,
Jaka czeluść piekielna w każdem z nich się chowa,
Jakie niewyczerpane tęsknoty w nich zdroje.
W cudzej duszy Gehenna własnych mąk odbita
Braterskim węzłem łączy dwa ludzkie istnienia,
Niechęć do ludzi w litość serdeczną się zmienia,
Na jedną chwilę dobre współczucie wykwita.
Gorżka świadomość życia waży ból drugiego,
Czarną wstęgę zadumy chciałbyś zdjąć mu z czoła —
I płakałbyś z nim razem nie wiedząc dla czego.
Ale płynącej fali ludzkiej wir pochwyci
Przechodnia i poniesie — i już nic nie zdoła
Po raz wtóry zgubionych spojrzeń związać nici.
W dusznej sali, gdzie blaski słońca ścian nie pieszczą,
Miejsce twe cudzoziemcze. W oczach ci się żarzy
Trawiący płomień, który goreje złowieszczo
Gwiazdami czarnych źrenic wśród kredowej twarzy.
Głucha zaduma wrosła w twe rysy z marmuru.
Nie odgaduję całej twego życia treści,
Lecz przeczuwam, że w piersi tej w pancerz munduru
Wtłoczonej — serce chore i smutne się mieści.
Nie idziesz w bój — w walecznych nie postaniesz rzędzie,
Ramię się pod ciężarem ugnie karabinu;
Ty w zapylonych murach giń! Zawsze i wszędzie
Silni ozdobią skronie wieńcami wawrzynu.
Myśli twe jak spłoszone ptaki, kiedy wzlecą
Nad ziemią, w nieskończony szereg się rozwiną
I pędzą. Głowę ręką swą wsparłeś kobiecą.
Czy za płomienno-oką tęskno ci dziewczyną?
Czy opuszczonej matki brak ci dobrej dłoni,
Ojczystych pieśni echa, namiętnego tańca,
Czy dalej gdzieś w obłoczne światy myśl twa goni
I buja niepochwytna od krańca do krańca?
Czy wiesz, jak ręka doli dziwnie bywa psotną?
Któż zgadnie, czy nie tęskni jak ty szereg cały
Serc — w twojej znów ojczyźnie — i drogą powrotną
Czy się z tamtemi myśli twe nie skrzyżowały?
Milczysz, choć może usta twe pragną spowiedzi.
Pracą uciszasz duszę w bolesnej rozterce...
I nie wiesz, że za szybą opodal — cię śledzi
Dwoje oczu i bije cudzoziemki serce.
Z każdą godziną urasta niestety
Niedocieczona wszechwładza zniszczenia
Przepyszne drzewa w potwory przemienia,
Upiorne wznosi ku niebu szkielety.
Jezioro — niegdyś drzemiące pod czułą
Osłoną liści drży — bo w jego sieci
Jasnych dziwadeł padł hufiec, co świeci
Pod czarnych niebios sklepioną kopułą.
Widmo jesienną nocą w lesie chodzi,
Zbłąkane o pień drzewa się owinie,
Na każdej coraz przystaje ścieżynie,
Po barwnej liści strąconych powodzi.
Konary drzew pod zimną z mgieł zasłoną
Gną się — z ich ramion czas resztki odziera,
Opustoszały las milknie... umiera —
Opadłych liści złote stosy płoną.
Miłości mocnym węzłem myśmy byli skuci...
Dawno od nieświadomej ręki padłem kuli,
Ostatnia moja myśl do piersi ciebie tuli
Jedyna — niech twa pamięć kwiat mi na grób rzuci.
Duch mój nad ziemią zawisł, powraca z daleka:
Męka życia jest słodszą od grobowej ciszy —
Skłoń nad mogiłą głowę — serce twe usłyszy
Jak cię tęsknota moja przyzywa i czeka.
Wreszcie mi pośród świateł klęknąć będzie można
Przy Tobie. — Wstał dzień, co umarłych żywym zbliża;
Ulękniesz się mnie? Odpędziłaś znakiem krzyża
Ciemne przeczucia śmierci. Pomnę — byłaś trwożna...
Z jasnego morza ogni wznoszą się obłoki,
Pada blask na grób pusty z tablicą zatartą,
O, być godnym litości krótką chwilę — warto!
Bo ty jaśniej zaświecisz mi na sen głęboki.
Czekam... Z wiązanką kwiatów przyjdź oblubienico,
Białą wdziej szatę — smucić się dzisiaj nie chcemy,
Kochanko ty, przy której białe chryzantemy
Rumieńcem spłoną — bielą się twoją zachwycą...
Niema cię. Żal się rzucił na mnie dziką zgrają.
Czas wracać — bije duchów godzina złowroga —
Przebaczyłem. Zostajesz mi nad wszystko drogą,
Na grobach wieńce więdną — światła dogasają.
Wracasz tu do mnie — jesteś ciągle ze mną.
Ledwie mnie nocy skrzydła ukołyszą,
Spływasz z obłoków ścieżyną tajemną,
Aby utulić mnie tchnień Swoich ciszą.
O, któż zna słodycz pocałunku siostry,
Której nie widząc, czuję koło siebie?
Gwiazdy zazdroszczą mi Jej w jasnem niebie,
Bo świt zsyłają brutalnością ostry,
Aby Ją gasił — Ją lekką... powiewną...
Odchodzi — śląc mi wzrok, co pada do dna
Najskrytszych tęsknot, O! Ty gwiazd królewno...
Dusza się moja łaknąca i głodna
Beznadziejności okryła żałobą,
Rwie w Twoje ślady. Źle mi — weź mnie z Sobą!
Kiedy wiatr słotną porą zawodzi żałobnie,
Zjawiają mi się źrenic Twych zgasłe djamenty,
Gdzie czar tlił uwięziony — nigdy niepoczęty...
Dziś na twojej mogile samotny kwiat rośnie.
Śpiewasz pieśń, którą kiedyś śpiewałyśmy obie
Młodemi usty — z duszą wcześnie spopielałą,
Jednako życiem ścięte — a żyjąc tak mało,
Wiatr szlocha w mojej pustce i na Twoim grobie.
Mam splotów Twoich bujne, przecudne warkocze,
Co drogą głowę wieńcem bezcennym stroiły;
Wiją się w tych kędziorach słodkich wspomnień pyły,
Gdy je pieszcząc — za Tobą w nieznany świat kroczę.
O! jak Cię pragnę ujrzeć w noc księżycem białą,
Jak roję, abyś wstała powagą milcząca
I tą gwiazdą-wysłanką, którą wola strąca
Zmarłych, wieść mi przesłała: co się z Tobą stało?
Panie! Wznieś na mnie ciężkie męczeństwem powieki.
Oczy mi ślepną z trudu, z wysiłku czekania
I rozszalałem łkaniem pierś mi się rozrania —
Wszak Ty dla udręczonych masz kojące leki.
Smutek gnał mnie do Ciebie — tęsknota pędziła.
Uzdrów serce trucizną po brzegi wezbrane
W Twojej mocy, złych losów uczynić przemianę;
Przy miłości zaś rządy Twe sprawuje siła.
Gorące tętno skroni u Twych stóp z marmuru
Chłodzę — krzyk rwie się w niebo i żal we mnie taki,
Jakby mi pogrzebowy dzwon śpiewał do wtóru.
Całuję długo... długo ran bolesnych znaki —
A Ty z krzyża ramiona rozpięte omdlałe
Zdjąwszy, bierzesz w nie duszy mojej brzemię całe.
Gloria! z pod stropu świateł wzbił się głos w błękity
Od szczęścia upojniejszy i czystszy od bieli —
Szarpnął sercem, gdzie ból się najtajniejszy ścieli
I rozperlił gwiaździstych cudów rój obfity.
Spragnioną duszę grążę w ożywczą krynicę,
Klęczę — a jasność razi przymknięte powieki.
O, prochu ziemski, jakżeś odemnie daleki!
Śpiew słyszę — a nie nazwę go i nie pochwycę.
Jak złote meteory w przecudowną ciszę
Iskrzą się wzniosłej, słodkiej Prefacji rozdźwięki,
Ścielą się równo, biało, jak śniegu puch miękki.
Czuję, kocham i wierzę — bo śpiew Boży słyszę...
Hostja kwiatem rąk bledszych od lilji wzniesiona
Rwie wzrok gdzieś w pozaświaty, pod słońca sklepienie,
O! Niech się w wieczność chwila ulotna przemieni!...
Mglista mi się na oczy z łez kładzie zasłona.
Światło świec w górze pełza, wzrasta lub zamiera.
Błogosławieństwo spływa na schylone głowy,
W przepastnych mrokach duszy rodzi się hymn nowy:
„Fiat voluntas Tua in coel’ et in terra...“
Cicho już. Rząd świetlany jasność swą utracą,
Jak konających kwiatów daremne nadzieje
Z obłoków kadzielnicy smutna żałość wieje
A moja niepojęta męka znów powraca.