Golem/Jawa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Golem |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1919 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Tytuł orygin. | Der Golem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zwak, uprzedziwszy nas, pobiegł po schodach i usłyszałem, jak Mirjam córka archiwarjusza Hillela trwożnie go wypytywała, on zaś starał się ją uspokoić.
Nie zadawałem sobie trudu, by usłyszeć, co oni z sobą mówili, i raczej odgadłem, niż w słowach zrozumiałem, że Zwak opowiadał, jakoby zdarzyło mi się nieszczęście i przyszli prosić, aby mi dano pierwszą pomoc i przywrócono do przytomności.
Ciągle jeszcze nie mogłem ruszyć żadnym członkiem ciała, a niewidzialne palce trzymały mię za język; ale myśl moja była mocna i pewna a poczucie zgrozy zupełnie, mnie odeszło. Wiedziałem dokładnie, gdzie byłem i co się zemną stało — i nieraz wyłamało mi się to osobliwością, że mnie wniesiono tu jak umarłego, wraz z narami złożono w pokoju Szemajaha Hillela i pozostawiono samego.
Ciche naturalne zadowolenie, jakiego się doznaje po długiej wędrówce, napełniało moją duszę.
W izbie było ciemno, a ramy okien unosiły się rozlewnym rysunkiem w formie krzyża, odbijając od matowo-świecącego dymu, który wił się z ulicy.
Wszystko mi się wydawało samo z siebie zrozumiałem i nie dziwiło mnie ani to, że Hillel wszedł z żydowskim siedmio płomiennym świecznikiem sobotnim, ani że mi życzył „Dobry wieczór“ jak komuś, czyjego przyjścia oczekiwał.
To na co przez cały czas, odkąd mieszkałem w tym domu nie zwróciłem uwagi, jako na rzecz szczególną mimo, żeśmy się spotykali na schodach dwa — trzy razy w tygodniu uderzyło mnie teraz z wielką siłą, gdy Hillel tak chodził w tę i ową stronę pokoju, niektóre przedmioty na komodzie ustawiał i wreszcie swoim świecznikiem zapalał drugi również siedmnio-ramienny.
Mianowicie: zauważyłem harmonję jego ciała i członków oraz szczupły, delikatny rysunek jego twarzy ze szlachetnym układem czoła. Mógł, jak to widziałem teraz przy blasku świecy, mieć lat nie wiecej odemnie: najwyżej 45.
„Przyszedłem o parę minut za wcześnie, zaczął po chwili, inaczej bym już przedtem światła zapalił“. Wskazał na oba świeczniki, zbliżył się do nar i skierował swe ciemne głęboko osadzone oczy, jak się zdaje, na kogoś, co mi w głowach stał lub klęczał, ktoś kogo jednak dostrzec nie byłem w stanie. Przytem poruszał ustami i bez głosu wymówił jakieś zdanie.
Natychmiast niewidzialne palce oswobodziły mój język i letarg przeminął: odwróciłem się i spojrzałem poza siebie: nikogo prócz Szemajaha Hillela oraz mnie w pokoju nie było.
A więc jego „ty“ i uwaga, że mnie oczekiwał dotyczyły tylko mojej osoby?
Daleko szczególniej od tych obojga okoliczności działało na mnie to, że nie byłem w stanie doznać mniejszego zdziwienia z tego powodu.
Hillel odgadł jawnie moje myśli, gdyż uśmiechał się przyjaźnie, przyczem pomógł mi wstać z nar i ręką wskazał na krzesło, mówiąc:
„Nie ma tu nic dziwnego, straszliwie działają na ludzi tylko rzeczy upiorne, Kiszuf; życie drapie i parzy jak Włosienica, ale słoneczne promienie świata duchowego są łagodne i ogrzewające“.
Milczałem, gdyż nie wpadła mi na myśl żadna odpowiedź. Zdaje się też, że z mojej strony żadnych słów nie oczekiwał Hillel, gdyż mówił dalej.
„I srebrne zwierciadło, gdyby miało czucie, odczuwało by wielki ból w chwili polerowania. Stawszy się gładkiem i promiennem — odbija ono wszelkie obrazy, jakie w nie wpadają — bez cierpienia i wzruszenia.“
„Błogosławiony jest człowiek — mówił dalej milcząco — który o sobie może powiedzieć: Jestem wypolerowany (jak zwierciadło).
Chwilę pogrążył się w myślach i słyszałem — jak szeptał parę słów po hebrajsku: Liszuosècho kiwisi adoszem.“ Poczem znów jego głos brzmiał mi w uszach wyraźnie:
„Przyszedłeś do mnie w głębokim śnie, a ja zbudziłem cię do jawy. W Psalmie Dawida powiedziano: „Tedy rzekłem sam w sobie: teraz zaczynam! Prawica to Boga, co uczyniła te zmianę.“
„Gdy ludzie budzą się w swoich łożach, roją, że otrząsnęli się ze snu, a nie wiedzą, że padają jako ofiara swych zmysłów i stają się łupem nowego znacznie głębszego snu, niż ten, z którego wyszli: Jest tylko jeden prawdziwy stan jawy; ten mianowicie, do którego się teraz przybliżasz.
„Gdybyś o tem powiedział ludziom, to by ci odparli, żeś chory, gdyż nie są w stanie cię zrozumieć. Jest to więc rzecz bezcelowa i smutna — mówić im o tem.
Oni płyną niby potok,
A są jak gdyby sen,
Niby trawa, która wnet powiędnie —
A pod wieczór będzie ścięta — i uschnięta.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Kto był ten nieznajomy, co mnie szukał u mnie w domu i dał mi księgę „Ibbur.“ Czym go widział na jawie czy we śnie? — chciałem zapytać, lecz Hillel mi odpowiedział, zanim swą myśl wyraziłem w słowach:
„Przypuść, że człowiek, który przyszedł do ciebie i którego zowiesz Golem, oznacza przebudzenie umarłego poprzez najwewnętrzniejsze życie duchowe. Wszelka rzecz na ziemi — niczem innem nie jest, jeno symbolem, przyodzianym w proch. — Jak ty myślisz okiem? Wszelką formę, którą spostrzegasz, myślisz okiem. Wszystko, co zgęstniało do formy, było przedtem istotą widmową. —
Czułem, że te pojęcia, co dotychczas siedziały w moim mózgu jak na kotwicy, zerwały się i jak okręty bez steru pognały po bezbrzeżnem morzu.
Pełen spokoju Hillel mówił dalej:
„Kto jest przebudzony, ten nie może już umrzeć; sen i śmierć są dla niego tem samem.
„— już nie może umrzeć? — głuchy ból mną zaszarpał.
„Dwie ścieżki biegną w dal obok siebie: droga życia i droga śmierci. Otrzymałeś księgę Ibbur i czytałeś ją. Dusza twoja stała się ciężarna duchem żywota“ — słyszałem jego słowa.
„Hillelu, Hillelu, daj mi iść drogą, którą idą wszyscy ludzie: drogą śmierci! Dziko we mnie krzyczało wszystko.
Twarz Szemajaha Hillela stała się nieruchoma z powagi:
„Ludzie nie kroczą żadną drogą, ani drogą życia, ani drogą śmierci. Pędzą jak plewy w wichrze. W Talmudzie stoi: „Zanim Bóg stworzył świat, postawił zwierciadło przed istotami. Istoty widziały w niem duchowe cierpienia bytu i rozkosze, jakie z nich wynikają. Więc jedni wzięli na się cierpienie. Ale inni wzbraniali się — i tych Bóg wykreślił z księgi żywota. „Ty idziesz pewną drogą — i wkroczyłeś na nią z wolnej woli, — choć może sam teraz o tem już nie wiesz. Jesteś powołany sam przez siebie! Nie trap się: stopniowo, gdy przychodzi poznanie, przychodzi też wspomnienie.
Poznanie i wspomnienie — to jedno i to samo.
Przyjacielski, prawie miłościwy ton, który zabrzmiał w mowie Hillela, przywrócił mi spokój, i czułem się bezpieczny jak chore dziecko, które wie że ojciec przy nim siedzi.
Spojrzałem w górę i spostrzegłem że naraz zjawiły się w izbie liczne postacie i otoczyły nas kołem: niektóre w białych koszulach śmiertelnych, jak to nosili starzy rabini, inne w kapeluszu trójkątnym w trzewikach ze srebrnemi sprzączkami — ale Hillel przesunął rękę przed mojemi oczyma — i pokój znów stał się pusty.
Potem wyprowadził mię na schody i dał mi zapaloną świecę, abym mógł sobie drogę oświetlić do swego pokoju.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Położyłem się do łóżka i chciałem zasnąć, ale sen nie przychodził — i zamiast tego wpadłem w szczególny stan, który nie był ani marzeniem, ani czuwaniem, ani snem.
Światło zgasiłem, ale pomimo to w izbie wszystko było tak wyraźne, że mogłem najdokładniej rozróżnić każdą pojedynczą formę. Przytem czułem się doskonale błogo, wolny od pewnego męczącego niepokoju, co niejednemu sprawia katusze, gdy się znajdzie w podobnej sytuacji.
Nigdy przedtem w życiu swojem nie byłbym w stanie myśleć tak ściśle i wyraźnie jak właśnie w tej chwili. Rytm zdrowia toczył się poprzez moje nerwy i porządkował moje myśli w szeregi jak wojsko, które jeszcze czeka na rozkaz.
Dość mi było tylko zawołać, a przychodziły do mnie i wykonywały to, czegom pragnął.
Przypomniała mi się naraz gemma, którą, w ostatnich tygodniach próbowałem wyciąć z awenturynu — nie mogłem jednak dojść do żadnego wyniku, gdyż nie udawało mi się nigdy rozproszonych błysków minerału pokryć rysami twarzy, jaką sobie wyobraziłem i oto w jednem mgnieniu ujrzałem rozwiązanie i wiedziałem dokładnie, jak mam prowadzić dłutko, by opanować strukturę masy.
Niegdyś niewolnik hordy fantastycznych wrażeń i sennych widziadeł, o których nie wiedziałem czy to pojęcia czy też uczucia: nagle uczułem się jako pan i król we własnem państwie.
Zadania z rachunku, które wprzódy stękając na papierze mogłem rozwiązać, wpadały mi naraz do głowy, niby w igraszce prowadząc do rezultatu. Wszystko przy pomocy jakiejś nowej, zbudzonej we mnie zdolności, żem widział i ustanawiał to właśnie, co mi było potrzebne: cyfry, formy, przedmioty, barwy.
A gdy chodziło o kwestję, które zapomocą tych środków — nie dawały się rozstrzygać: — problematy filozoficzne i t. p. — miejsce wewnętrznego wzroku zajmował słuch, przyczem głos Szemajaha Hillela brał na siebie rolę mówiącego.
Udzielone mi były uświadomienia najrzadszego rodzaju. —
Com tysiąc razy w życiu nieuważnie jako puste słowo puszczał mimo ucha, teraz w najgłębszych fibrach mej istoty tkwiło we mnie, jako wartość; to czegom nauczył się „powierzchownie“, w jednej błyskawicy „ujmowałem“ jako swoją „własność“ wewnętrzną. Budowy słów tajemnica, której nie przeczuwałem, obnażyła się przedemną.
„Wysokie“ ideały ludzkości, które z dobroduszną radcowsko-handlową miną, zakleksano orderem na patetycznej piersi, z góry mi chciały się narzucić: pokornie teraz zdjęły z pyska maszkarę i tłumaczyły się przedemną: w istocie one są żebrakami, ale zawsze mają przy sobie ożogi — dla jeszcze gorszego oszustwa.
Czy ja nie śnię? Czy nie rozmawiałem z Hillelem?
Wyciągnąłem rękę do krzesła obok mego łóżka. Wszystko jak należy: tu leży świeca, którą mi dał Szemajah; szczęśliwy jak mały chłopiec w noc Bożego Narodzenia, który się przekonał, że jego skoczek rzeczywiście i żywo jest przy nim obecny — na nowo się wtuliłem w poduszki.
I jak wyżeł wciskałem się coraz głębiej w gęstwinę duchowych zagadek, które mnie otaczały dokoła.
Naprzód próbowałem dotrzeć do tego momentu mego życia, do którego najdalej sięga moja pamięć. Tylko z tego punktu — sądziłem — było dla mnie rzeczą możliwą spojrzeć w tę część mego bytu, która dla mnie — przez szczególny zbieg warunków mego losu, leży utajona w mroku.
Ale jakkolwiek dręczyłem się nad tem, nie mogłem iść dalej, jak po za to, żem się kiedyś znalazł w ponurym dworcu naszego domu i przez łuk bramy oglądał tandeciarnię Arona Wassertruma: tak jak gdybym od stu lat jako snycerz kamej, mieszkał w tym domu — zawsze jednakowo stary człowiek, który nigdy nie był dzieckiem.
Chciałem już dać temu pokój jako próbom beznadziejnym i przerwać to szperanie po warstwach minionej przeszłości: gdy naraz z promienną jasnością pojąłem, że istotnie w mojej pamięci szeroki gościniec zdarzeń kończy się łukowem sklepieniem pewnej bramy, ale błyska mi też cały szereg maleńkich ścieżek, które dotychczas stale towarzyszyły drodze głównej; a których ja dotąd nie zauważyłem:
„Skądże — krzyknęło mi coś prawie w ucho — masz wiadomości, dzięki którym wleczesz życie? Kto cię nauczył wycinania kamej, kto cię nauczył sztuki rytowniczej i wszystkiego innego? Czytać, pisać, mówić — i jeść — i chodzić, oddychać, myśleć, czuć?“
Wnet uchwyciłem się wskazówki mego wnętrza. Systematycznie szedłem wstecz przez moje życie. —
Zmusiłem się w odwróconej ale nieprzerwanej kolei zdarzeń wyrozumieć, co się stało ostatnio, jaki był ku temu punkt wyjścia, co stało się przed tem i tak dalej?
Znowu dotarłem do łuku pewnej bramy.
Teraz — teraz! Tylko mały skok w próżnię w otchłań, która mię oddzielała od zapomnianego; ten mały skok powinienbym zrobić. Naraz ukazałmi się obraz, który dostrzegłem przy powrotnym biegu swoich myśli: Szemajah Hillel przeciągnął mi rękę przed oczami — ściśle tak jak przedtem na dole w swym pokoju. —
I wszystko się zatarło. Nawet pragnienie dalszych poszukiwań. —
Tylko jedno osiągnąłem jako zysk trwały i niezmienny; świadomość, że szereg przygód w życiu to ślepa ulica, jakkolwiek zdaje się szeroka i dogodna do przechadzki.
Drobne to są, ukryte szczeble, co prowadzą do zatraconej ojczyzny: to, co delikatną, prawie niewidzialną farbą w naszem ciele jest wyryte — nie zaś ohydna blizna, jaką pozostawia po sobie raszpla życia zewnętrznego — to właśnie ukrywa rozwiązanie ostatecznych tajemnic. —
Podobnie, jak mógłbym wyobrazić sobie ruch wstecz ku dniom mojej młodości, jak gdybym z elementarza uczył się abecadła w odwrotnym porządku od Z do A, aby z tego punktu dojść do szkoły, w której zacząłem się uczyć, — tak samo, zrozumiałem, musiałbym też umieć powędrować do innej dalekiej krainy, która leży po tamtej stronie wszelkiego myślenia. —
Glob świata toczył się z trudem na moich barkach. I Herkules jakiś czas dźwigał na głowie sklepienie niebios, przyszło mi do głowy — i utajony sens baśni odsłonił mi się przejrzyście. I jak się na nowo podstępem wyzwolił, mówiąc do olbrzyma, atleta: „Pozwól mi jeno wiązką szpagatu głowę obwiązać, aby mi czaszka nie pękła od tego straszliwego ciężaru“ — tak może byłaby jakaś ciemna droga, którą udałoby mi się zejść z tej stromej skały.
Naraz opanowała mię mocna podejrzliwość: nie chciałem już ślepo ufać kierownictwu swoich myśli. Położyłem się na grzbiecie — i palcami zasłoniłem oczy i uszy, aby mię zmysły nie prowadziły na manowce. Ażeby zabić wszelką myśl.
Jednakże wola moja łamała się o żelazne prawo: mogłem tylko wypędzać jedną myśl przy pomocy drugiej — i skoro tylko jedna marła, druga wnet wyłaniała się z mogiły tamtej. Uciekałem w huczący potok swej krwi, ale myśli szły za mną aż do nóg; ukryłem się w kowadle swego serca: ale trwało to jedną chwilę, odkryły mię natychmiast.
Znowu przybiegł mi z pomocą życzliwy głos Hillela i rzekł: „Zostań na swojej drodze i nie bądź chwiejny. Klucz sztuki zapomnienia należy do naszych braci, którzy wędrują po ścieżce śmierci; ale ty jesteś brzemienny duchem — żywota.
Księga Ibbur ukazała się przede mną — i dwie litery płomienne z niej błysły: jedna, która odznaczała kobietę ze spiżu, mającą tętna, pulsu tak potężne jak trzęsienie ziemi — i druga w nieskończonej dali, hermafrodyta na tronie z masy perłowej, w koronie z czerwonego drzewa na głowie.
Po raz trzeci Szemajah Hillel przeciągnął rękę przed mojemi oczyma — i pogrążyłem się w głęboki sen.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |