<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Gracz
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GRACZ.

Ze zwieszoną na piersi głową wracał do domu zupełnie zgrany Bozio. — Szedł środkiem ponurej ulicy, człapiąc zdefasowanemi lakierkami po lśniącym asfalcie jezdni. Ofiara zabójczego pokera, — w absolutnej rozpaczy, tak sobie rozmyślał na temat przegranej: — Gdybym dołożył — wygrałbym — bo przecież ten pępek tej starej żydówki najzwyczajniej blefował, — oszukał mnie swoją mimiką, — poprzednio, — z czterema asami w ręku, miał identyczną minę. — Taka pula, — taka pula, co! — i Bozio skierował swe błękitne oczy w okolice nieba. Świt ogarnął sine domy i w powietrzu — tak się zdawało Boziowi — pachniało trupem, — właśnie ptaszki poczęły świegotać i nasz biedny neurastenik przybity tem ostatecznie przyśpieszył kroku, — skręciwszy uprzednio na trotuar, ponieważ nie był w stanie znieść widoku szyn tramwajowych: wyglądały jak nabrzmiałe żyły.
Kiedy Bozio znalazł się na schodach prowadzących do drzwi jego mieszkania, odczuł pewien niepokój, — gdzieś, coś było nie w porządku. Bozio bowiem był bardzo subtelnym człowiekiem i, ręka mu drżała gdy wsadzał klucz do zamku. Otworzył drzwi i odrazu poczuł obcy nozdrzom jego zapach: — spojrzał krytycznie w głąb pokoju: znajdowało się tam czterech mężczyzn, niezbyt zresztą okazałych postaci, jeżeli chodzi o powierzchowność zewnętrzną. — Jeden z nich z olbrzymią brodą i w rogowych okularach na nosie leżał na łóżku i ziewał, — drugi, siedząc przy oknie, jadł zsiadłe mleko, które Bozio przygotował sobie na wypadek katzenjammeru, — trzeci czytał książkę, a czwarty ukazał się dopiero później, ponieważ siedział w ubikacji.
— Co to, — na miły Bóg — zjadasz pan moje mleko, zwrócił się Bozio do siedzącego przy oknie mężczyzny, — a pan — możebyś pan zdjął buty, skoro leżysz na czystej kołdrze. — Do pioruna! — co panowie robią w mojem mieszkaniu?
— Rewizja, — lakonicznie odpowiedział jegomość w bronzowym krawacie, wychodząc z ubikacji i pozostawiając drzwi otwarte wraz z szumem spuszczanej wody, rewizja, złociutki panie, — zapasowy klucz był u stróżki, — no, koledzy szanowni, teraz — kiedy gospodarz jest w domu, — zaczynamy.
Bozio usiadł w rogu kanapy i patrzył błędnie na kręcących się po pokoju panów: — otwierali szufladki i rozpruwali poduszki; — jegomość, który jadł mleko, obtarł wąsy rękawem i popatrzył chytrze na Bozia, — (przyczem okazało się, że na twarzy ma ślady po ospie), poczem wyjął z doniczki wraz z ziemią, ukochany przez Bozia, rododendron i w bardzo brutalny sposób począł grzebać haczykiem w ziemi. — Jegomość z brodą zajęty był wyłącznie oddzielaniem ram od obrazów oraz wyrywaniem desek z podłogi, — trzeci, ten w bronzowym krawacie, rozbierał bardzo opieszale piec, mrucząc, że to taka ciężka robota, — czwarty, gdy już uporał się z szufladkami i poduszkami, począł zaglądać w grzbiety książek, rozrywając je, aż wkońcu zajął się czytaniem listów, które wyjął z mahoniowej szkatułki.
W pokoju uczynił się wielki nieład i słychać było nieprzyjemne trzeszczenie niszczonych sprzętów. Czterej panowie chodzili po pokoju, szepcąc sobie coś na ucho, — wąchali przytem z jakichś buteleczek wydobytych z nocnej szafki, opukiwali ściany i patrzyli sobie w oczy od czasu do czasu. Bozio siedział w dalszym ciągu na kanapie, podłożywszy nogi pod siebie; — w głowie miał taki zamęt, że nie był w stanie ułożyć choć jednej myśli.
— Oho, — jest coś — zawołał podniesionym głosem jegomość z brodą — wyjmując z pod zżółkłego cyferblata ściennego zegara, paczkę fotografij; — przybliżcie się panowie, jest coś, co nas zainteresuje niewątpliwie.
Czterej panowie skupili się koło okna i poczęli oglądać fotografje: — przedstawiały fragment jakiegoś gmachu.
— A, tu mamy pana szanownego, — wykrzyknął ten, co zjadł mleko; — hej, panowie, przecież to jest gmach więzienia politycznego.
Na to Bozio zerwał się energicznie z kanapy i podbiegł do nich ze łzami w oczach.
— Ależ panowie, drodzy panowie, — to jest... to jest... och, — zmuszony jestem opowiedzieć naprędce historję mego życia: — to jest gmach, w którym się urodziłem, tak — moja matka miała nieszczęście przebywać w nim, kiedy nagle zasłabła... odwiedzała mojego ojca, och... panowie, ja mam takie swoje tradycje... wiecie, przywiązanie, — dlatego sfotografowałem to miejsce, — oj, darujcie... zostawcie te fotografje w spokoju.
— A to mi bezczelność! — wykrzyknął pan w bronzowym krawacie, — a to mi nachalstwo, — żądać oddania tak cennych dowodów, — do kozy panie z nami, do kozy, my pana...
— Tak, — przyświadczyli towarzysze, — zmuszeni jesteśmy zabrać pana ze sobą.
— A więc pójdę, trudno — ale przedtem, panowie, — może trochę... nieco, konjaczku, tyleście się nafatygowali, — pójdziemy później, i tak wiem, że jestem niewinny, — pozwólcie, proszę.
Panowie porozumieli się oczyma, następnie usiedli wokół stołu, który dziwnie jakoś, okazał się cały.
Pili w milczeniu konjak. — W pewnej chwili Bozio zaproponował: — panowie, a możeby w pokerka, co?
— Można zagrać, — powiedział ponuro pan z brodą.
Bozio podał karty i poczęli grać.
— Otwieram z czterech, — mruknął dziobaty.
— Wchodzę — powiedzieli wszyscy kolejno.
— Ja zdrów, — szepnął Bozio, gdy dziobaty chciał mu dać karty.
— Hm, — zdrów, — street — mruknął pan w bronzowym krawacie, — daj pan, panie kolego, jedną kartę, ot tak, — kosztuje sześć.
— Dodaję te sześć i kosztuje dziesięć, — powiedział pan z brodą.
— Ja pas, — powiedział czwarty.
— Dodaję te dziesięć i kosztuje dwadzieścia, — wyrzekł Bozio.
— Pas, — jęknął dziobaty.
— Pas, — powiedział pan w bronzowym krawacie.
— Dodaję te dwadzieścia, co pan ma? — powiedział pan z brodą.
— Co pan ma?
— Co pan ma?
— Pokier kier, — szepnął Bozio.
— Pańskie, — wymamrotał pan z brodą.
Bozio zgarnął pieniądze i poczęto grać dalej w spokoju.


∗                ∗

O godzinie ósmej wieczorem, taka rozmowa miała miejsce w pokoju Bozia:
— Daję panu zegarek, — złoty, o, patrz pan tu próba — i będziemy kwit, — zwrócił się pan w bronzowym krawacie do Bozia.
— Ma pan tu srebrną papierośnicę i będę winien panu trzysta złotych, które panu zapłacę pierwszego, — powiedział dziobaty do Bozia.
— Ja również pierwszego zwrócę kochanemu panu czterysta złotych, — takie ciężkie czasy, — powiedział trzeci do Bozia.
— A ja zwracam panu pańskie fotografje i jesteśmy kwit, nieprawdaż? — powiedział pan z brodą do Bozia.
— Ho‑ho, — wykrzyknęli wszyscy jednogłośnie, — na to się nie zgadzamy, — co to, my poszkodowani, a ty!
— No, idźcie panowie kłócić się na ulicę, a nie robić mi tu awantur, w moim domu, — a pamiętajcie spłacić się na pierwszego, będę czekał pod urzędem, — spać mi się chce niebywale.
To mówiąc, Bozio kolejno wszystkich wypchnął za drzwi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.