Sceptyk (Uniłowski)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Sceptyk
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SCEPTYK.

Głos doktora Roneo huczał na ulicy starego miasta, jakgdyby olbrzym jakiś mówił przez megafon.
— Hoho! panie, — nic nie wiadomo, nic.
Obok latarni — człowiek wzrostu wysokiego, o szerokich barach — doktór Roneo, zatrzymał się, wyjął z kieszeni spodni masywny zegarek i przybliżył go do swej wielkiej twarzy: „Ot, i jedenasta! — późny czas, późny czas“ — i doktór Roneo włożył zpowrotem zegarek do kieszeni, uniósł głowę do góry, jakby chciał spojrzeć w niebo, — lecz natychmiast opuścił ją, bowiem duże płaty śniegu jęły mu twarz pokrywać. Poczem wielkiemi krokami szedł dalej, poruszając żółtą walizeczką, trzymaną prawą ręką za uszko.
Obok doktora Roneo biegł człeczyna maleńki, do pasa mu zaledwie sięgający. Kołnierz jego burej jesioneczki był podniesiony, głowa wtulona w ramiona, a ręce zwinięte w piąstki, jak dwa zmarznięte zwierzątka, wciśnięte były w przydługie rękawy palta. Człeczyna biedz musiał, aby nadążyć za doktorem; co pewien czas wyprzedzał go nawet, i, wystawiając twarz na śnieg patrzał mu w oczy i zadawał pytania. Urzędnik poczty — Albin Wiek — odprowadzał ginekologa, doktora Roneo do domu. Jego żona urodziła dziecko, — cichym, zdyszanym głosikiem pytał:
— A czy jej, — żonie mojej nic nie zagraża?
— Owszem, zagraża, wiele rzeczy zagraża, przeróżnych komplikacyj, których tłumaczyć panu nie będę, bo nic pan nie zrozumie. — Doktór odsapnął. — Żona pańska, Boże mój, chudziutkie toto, zaharowane. Miedniczkę ma tak wąziutką, ciężki poród, ciężki poród, mój biedny panie.
— Ależ ona ma tylko takie drobne kości, a pozatem zawsze była zdrowa, jak rydz. Oddychała nawet wcale równo, jakeśmy wychodzili z domu.
— E, co tam oddychanie. Nikt nie wie, co się tam w środku dzieje.
— Boże drogi! — a dziecko jak — udane?
— Co to za dziecko takie — mój biedny panie! Waży toto z kilogram, słabiuchne, niemrawe.
Urzędnik biegł chwilę, nic nie mówiąc, wzdychał tylko. Doktór pogwizdywał. Gdy mijali aptekę, urzędnik wyrzekł:
— Panie doktorze kochany — dziecko wiadomo, słabiuchne, niemrawe, — przecież tylko co się urodziło.
— Ale to specjalnie, ale to specjalnie. Paniee, paniee, — tam pański ojciec — pamiętam — przecież go leczyłem, umarł nie tak dawno; alkoholik, kobieciarz, a matka też z sercem nie w porządku. Hę, cóżto! A pan? — Nikła budowa ciała, neurastenja, — hehehe.
Urzędnik tak się pogrążył w swych smutnych myślach, że przez pewien czas pozostawał wtyle, ale zaraz dopędził doktora mówiąc znowuż:
— Żeby ją chociaż uratować, żeby ją — żonę moją.
— No, to co! przypuśćmy, że wyżyje, to co pytam? Będzie panu latami chorowała — niedorajda skończona, hę, też pomysł. Trzeba — mój biedny panie — mieć dane fizyczne, aby utrzymać się na powierzchni tego globu. Co pan będzie miał z żony, która prócz udręk nic panu w życiu nie da?
— Oj, co pan mówi takie rzeczy, panie doktorze, niech już żyje bylejaka.
— Właśnie. Ale logik z pana, cje, cje — tak!
Mijała ich pijana grupa żydowskich korporantów. Młodzi żydzi pchali się wzajemnie w kupy śniegu i klęli brzydko — po smarkacku.
Doktór zabrzmiał:
Rozpijają się dranie. Podła rasa. Tacy też nie pożyją długo.
Szli milcząc. Doktór machał lewą ręką w takt gwizdanej melodji. Po chwili urzędnik przerwał mu:
— Panie doktorze, może to dziecko ma tak, jak ja i moja żona kosteczki drobne? Mój Boże, ileż to jest ludzi wzrostu niewielkiego, filigranowych, a żyją i zajmują nawet wysokie stanowiska. — U nas, naczelnik — Boże. — mikrus taki; mniejszy ode mnie, a głowa, — no, daj nam Boże taką.
Tu doktór nieco się obruszył.
— Więc panie, chce pan przysporzyć społeczeństwu jeszcze jednego niedołęgi, ułomka i słabeusza? No dobrze. — Wyrośnie pan taki, ma przypuśćmy, 20 lat. Przyjrzyjmy mu się — proszę: Wzrost, metr dziesięć, — piersi wklęsłe i wystające żeberka. Głowa duża na cienkiej szyi, a te nożyny, a te rączyny, pożal się Panie; słowem: pośmiewisko kobiet, strach na ptactwo szkodliwe.
Czekaj pan: przypuśćmy, że ktoś da w mordę takiemu pańskiemu dwudziestoletniemu synowi, hę? — Chciałbym to widzieć — sądzę, że ten ktoś drugi raz nie potrzebowałby tego czynić, jak pan myśli? A zauważ pan, że na takiego wyskrobka będziesz pan musiał łożyć pieniądze, kształcić go, jeśli pan nie zechcesz, aby był matołkiem w dodatku. Hm, no proszę.
Doktór patrzał na urzędnika zgóry i z ironją.
— Panie doktorze, drogi panie doktorze, dziecko, niech tam, trudno, ale żona panie, żona. Co ja będę robił bez niej na świecie.
— Phiu, mało to kobiet na świecie. No, ja tu mieszkam! W razie czego, gdyby się przypadkiem poprawiło, to zawiadom mnie pan — przyjdę. Żegnam pana, — ależ to wietrzysko, człowiek o słabej budowie, — przeziębienie pewne i, fiut, koniec. Tak panie, natura kocha swe silne dzieci. Doktór wypiął swą szeroką pierś, uśmiechnął się dobrodusznie i znikł w mroku bramy swego domu.
Urzędnik pędem pobiegł do domu, skacząc, jak mały chłopiec. Na schodach już słyszał płacz dziecka — podobny do miauczenia kota. Gdy pełen niepokoju wszedł do mieszkania, ujrzał je leżące na pościeli; odniósł nawet wrażenie, że jest uśmiechnięte, mimo łez. Twarz śpiącej żony wyrażała wielkie przywiązanie do życia. Nie pójdę jutro do biura — myślał urzędnik, — niech djabli porwą wszystkie przekazy i znaczki, przypilnuję lepiej rodzinę. Dobrze to gadać takiemu bykowi, pożyje ze sto lat, a tu człowiekowi żona... oh jej! wcale nieźle wygląda, — może przetrzyma.
Przez całą noc urzędnik siedział w kącie pokoju, przy świecy i czytał „Pikwicka“ Dickensa, lektura ta jednak nie potrafiła pozbawić go niepokoju. Rano dziecko poczęło sobie normalnie i zdrowo płakać, a rozbudzona żona nader rzeźko zapytała, dlaczego nie poszedł do biura. Wynikła nawet mała sprzeczka, co napełniło serce urzędnika radością wprost niezwykłą. No, myślał sobie — wszystko normalnie, wyżyje chyba. Podczas obiadu, osłabiona niewiasta zjadła dwie porcje pieczeni wołowej z makaronem, westchnąwszy raz tylko. Potem zażądała energicznie, by urzędnik zagrał z nią w sześćdziesiąt sześć, na co ten zgodził się skwapliwie. Wieczorem przyglądano się dziecku, podczas gdy ono ssało pierś specjalnie na ten cel wynajętej kobiety, urzędnik marzył: zostanie tem, do czego będzie zdolny, no, tylko nie urzędnikiem. — Może poetą? — Mój Boże, jeśli nie będzie drabem o szerokiej piersi, a drobniusim mężczyzną — jak to przepowiedział doktór, to fizyczność jego w sam raz będzie nadawała się na poetę. Wiersze będzie pisał — mózg może mieć wcale tęgi, haha.
Na drugi dzień żona wstała z łóżka i odrazu rozpoczęła kłótnię z urzędnikiem o imię syna. Jeśli nie będzie miał na imię Erazm, to nie jestem sobą. Erazm, Erazm i kwita. Na to urzędnik: a może Wiliam, wiesz — takie miękkie. Erazm! — wynoś się do biura i nie zawracaj głowy, Wiliam też coś.
Urzędnikowi nic nie brakowało do szczęścia. Nie szedł, a sunął prawie po śniegu ze szczęścia. No, w biurze się zdziwią, — gdy mówiłem, że będę miał dziecko, kiwali głowami. A doktór, hę, doktór zdziwi się nadzwyczajnie.
Tłum ludzi przerwał mu jego wesołe myśli. Właśnie z bramy wynoszono olbrzymią trumnę. Ustawiono ją poważnie w karawanie, obłożono wieńcami z długiemi wstęgami, karawan ruszył, a tłum za nim. Urzędnik zbliżył się do trumny, ujął koniec wstęgi, wyciągnął ją i przeczytał czarny napis tłoczony wielkiemi literami: „Drogiemu, zasłużonemu doktorowi Sylwestrowi Roneo — koledzy“.
Śmiejącym się aż do nieprzyzwoitości — na pogrzebie znanego i ogólnie szanowanego doktora Sylwestra Roneo — urzędnikiem, zajęły się odpowiednie władze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.