[61]GRACZE.
Samotny przybysz, raz siedziałem w szynku,
W półmroku drzemał kelner koło lady,
[62]
Kot wielki, czarny, grzał się przy kominku,
Kaganek mrugał i rozsnuwał czady.
Gdy wtem spostrzegłem — sprawiłyż to czarty? —
Usiedli przy mnie znajomi mi gracze;
W ich grubych palcach tkwią nowiutkie karty —
W milczeniu siedzą jakby dwa puhacze.
Wpatrzeni w karty, wciąż gestem nawyku
Rzucają stawki na stołek stłuszczony:
Ten z nich po kropli krwi stawia bez liku,
Tamten blaszanych liczmanów rulony.
Przeszedłem drżący w ciemny kąt framugi,
Wstręt budzi we mnie ta gra opętańcza!
Ciągle blaszkami wygrywa ten drugi,
Ów krew swą niże jak ziarna różańca.
Już zdrój czerwony płynie po podłodze,
Snać, jeszcze chwila — padnie gracz bez duszy.
Źrenice jego płoną jak w pożodze,
A pierś mu szarpie ząb strasznej katuszy.
Lecz nic nie mówi, ani się nie skarży,
Kartę po karcie wciąż kładzie na ławę,
Krew ciągle płynie, dymi strumień wraży,
Zda się, że wszystko wnet tu będzie krwawe…
Jak martwy siedzę — lęk mi gardło ściska —
Lecz śledzę dalej z zapartym oddechem:
[63]
Podłoga oto krwią już cała ślizka,
Czarny kot w kącie jakby parskał śmiechem…
Przebóg! nie karty to! śmiertelne ciosy!
Z tego krew ledwie już sączy na ławkę —
Jak ściana pobladł! A tamten łotr bosy
Wciąż pyta drwiąco: Masz jeszcze na stawkę?
I obojętnie pierwszy dobył noża.
Patrz: w jego sercu utkwi wnet jak w tarczy…
I rzecze głosem, jakby gdzieś z dna morza:
Stawiaj za siebie, mnie jeszcze wystarczy…
I pchnął się nożem… Jakbym dostał ranę,
Zrywam się z krzykiem: To szatański labet!
Przepadli gracze, kot się skrył pod ścianę, —
Począłem czytać strasznej gry alfabet…