Gromada/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gromada |
Rozdział | XVIII. |
Wydawca | Księgarnia A. Gmachowskiego |
Data wyd. | 1925 |
Druk | F. D. Wilkoszewski |
Miejsce wyd. | Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już się była ruszyła ruń pod ciepłym wiatrem odwilży i szare baśki nabrzmiały na wierzbinie, i rozlane na niskich łąkach kałuże przerastały krótką, niby zatopioną w żur, zieleniną — — znowu przymrozek ścisnął ziemię, oszklił stojące wody cieniutkiemi szybami, wysrebrzył pola ozime. A przez powietrze sypał nie śnieg zimowy, puszysty i zaścielający, lecz gradzik ostry, pryskliwy na roli, a przekorny człowiekowi, który już poczuł był wiosnę i wydzierał się do niej pragnieniem. Ale woda na młyn waliła bez przerwy, drwiąc sobie z takich tam przeszkód, waliła przez oblepione zamrozem zastawy, na wszystkie koła i przez otwarte ślepe upusty. A słońce, już przez pół doby gospodarne, coraz to rozdzierało chmury przekosami błękitnemi, albo i wytaczało na błękit oblicze najjaśniejsze, pod którego wejrzeniem grady prószące krysztaliły się przez chwilę i nikły.
Z otuchą człowiek wiejski wychodził o świcie przed chatę, badał niebo, pociągał w płuca smakowitego powietrza, dobywał ze stodoły pług, albo wory ze zbożem siewnem ładował na wóz i wychodził w pole, które od tej pory miało się stać jego powszedniem mieszkaniem na długie miesiące, pełne nadziei i zawodów. Tak poczynał gospodarz, przemyślający tylko o swojej chudobie.
Ale Rykoń myślał także o sąsiadach, o gminie, o szerokim kraju — przeto gorętsze miał nadzieje i cięższe troski. Znaczna większość gminiaków nie zapłaciła wiosennej raty na budowę domu, a nawet tego, co kapaniną wpłynęło, pisarz; nie chciał wydawać, póki się całość nie zbierze. Trzeba było na wypłatę mularzom i cieślom użyć trzystu rubli, pożyczonych od Bronieckiego; i tych mogło zabraknąć, jeżeli tak wszystko ma iść do świętego Jana — na ten zaś termin Rykoń zobowiązał się osobiście zwrócić pożyczkę. Dusił więc ruble w skrzyni i na robotach oszczędzał.
Żeby ta jedna tylko bieda! Ale nabierało ich więcej, niby wrzodów około pierwszego w zakaźnej chorobie. Nieprzyjaciele Jana odzywali się, że musi on mieć utajony interes w tym domu gminnym, skoro go tak gwałtem pod dach prowadzi, z uszczerbkiem dla gminy. Bo jakże? — na co Rykoniowi szkoła albo ochrona, kiedy nie ma dzieci? — na co mu miejsce zebrań, kiedy ma sam chałupę wielgachną i w niej swoich kmotrów przyjmuje? — na co mu sklep spożywczy, kiedy ciągle rozjeżda po świecie, sprzedaje, co chce, w Łowiczu, albo aż w Warszawie, i stamtąd sobie kupuje, co mu potrzebne? — — Nic, tylko mu obiecali panowie za wystawienie tego domu grubą łapówę, do której się kwapi — i tyle!
Zaprzeczyli tym oszczerstwom uczciwsi gospodarze, ale tłumaczyli upór Rykonia przy budowie jego znaną zarozumiałością i pychą:
— Sam ci o tym domu bez dwa roki stękał, uchwałę przeforsował, nad robotami przełożeństwo wziął, to mu tera nijako ręce odjąć od swojego niby dzieła, żeby mu nie powiedzieli: zawziął się i nie zmógł, niedorajda — — To my dla jego honoru tera płacimy i od gęby sobie odejmujemy.
Nawet najbliżsi przyjaciele Jana, przekonani o potrzebie domu nie ludowego, doradzali pomiarkowanie i zwłokę.
— Wieki tego domu nie było, a żyliśmy z łaski Boskiej — mówił Pełka — czy ta on będzie w tym roku, czy w przyszłym, oj jej! wytrzymamy! A kiedy ludzie na przednówku do składki są ciężkie, pofolgujmy im do jesieni — —
Niecierpliwił się Rykoń:
— Znam ja was! Żeby wam po piętach nie deptać, a kijem was do pospólnego dobra nie napędzać, wiekbyście cały każdy sobie rzepkę skrobali! Myślałem, żeście, Dominik, lepiej rozumiejący.
Zrażał sobie najbliższych przez swą hardość 1 nieustępliwość i, chociaż do zamiaru nie osłabł, począł się rozglądać naokoło siebie i miarkować, na kim może się oprzeć, na czyją liczyć pomoc. Gromada gminna, jeżeli nie buntowniczo, to mdło i obojętnie była usposobiona do jego przyznań; zwracał oczy ku dworom. W okolicy jedyny Broniecki mógł pomóc i pomagał często radą, albo i pożyczką, jak to niedawno uczynił, — ale doraźnie, pod dobry humor; pochłaniały go sprawy własnego gospodarstwa na wsi i jakieś tam w Warszawie. Inni obywatelele sąsiedni, Świderski, Drużbacki, choć rozsądni i przychylni, mieszali się bardzo rzadko nawet do narad nad sprawami gminnemi, a o pomoc czynną próżno ich było naw et prosić. — Rykoń polegał głównie na poparciu osiadłego stąd daleko Jerzego Godziemby.
Kilka razy tylko go spotkał, a przecie do niego miał niezachwianie zaufanie; Godziemba był znacznie mniej majętny, niż Broniecki, ale należał do silnej, zmówionej z sobą gromady, która, gdy coś postanowiła, czepiała się sprawy tysiącami rąk zgodnych, — gdy potrzebowała pieniędzy, mogła zsypać grosze w przeważne kupy. Godziemba znajdował się niby pośrodku tej wielkiej gromady, naczelny nad wielu, zależny od kilku, ale skupiający w sobie pierwiastek ruchu i mocy, jak serce w organizmie żywym. Gdy on sprawę publiczną popierał, nie była to akcja jednego, choćby najsilniejszego człowieka, ale jakby dotknięcie łącznika elektrycznego, który robocie użyczał w mgnieniu oka siły stu koni.
Czuł to Rykoń i trzymał się oburącz tego przewodnika ogromnej siły zrzeszenia. Tem bardziej nie chciał w nim obudzić podejrzenia, że jego potężna pomoc może daremny tylko ruch wywołać wśród niespojonej, kłótliwej gromady Mielna.
Pogoda rozkaprysiła się znowu, i od rana sypała z nieba kaszka śnieżna. Rozmyślił się Jan, że groch ma już zasiany, na owies dzisiaj niedobry dzień, więc postanowił stanąć sam z parobkami do obróbki budulcu na dom ludowy, dla przykładu i oszczędności. Dał stosowny rozkaz Fudale i Bembeniście.
Ale Bembenista na ławę opadł, ramiona skrzyżował i ponuro zapytał:
— A ileż to my podziennego dostaniemy za tę cudzą robotę?
Rykoń zacisnął zęby, oczy roziskrzył i byłby może poturbował parobka, gdyby przez wrodzoną sprawiedliwość nie uznał nagle jego żądania za uzasadnione, choć samolubne.
— Miałbyś i u mnie dzisiaj robotę, ale kiedyś taki już psia wiara, że się ruszyć nie możesz dla gromady, jeno dla swego kałduna, dostaniesz: dwa złote dodatku z kasy budowlanej.
Bembenista kręcił głową, ale wkrótce zdecydował się, pociągnął nosem, wstał z ławy i wziął topór do ręki.
— A Ignac? — zwrócił się Rykoń do Fudały — chcesz także dodatku?
Pokorny parobek podrapał się w głowę:
— Kiej Michałowi, to już chyba i mnie?...
— Tfu! z takim narodem! — splunął Jan — to ja tylko, gospodarz, darmo robił będę.
Ruszyli we trzech, wziąwszy topory, na plac, gdzie dom ludowy budowano.
Właśnie potrzeba było dozoru i pomocy, gdyż murarze czekali na dziewki do wapna, a przy obróbce belek zabrakło też paru zamówionych najemników. Rykoń rzekł do Fudały:
— Skocz no, Ignac, do chałup po dziewuchy i wyciągnij z pod pierzyn te śpiochy!
— Tobym i ja poleciał! — ofiarował się Bembenista.
— Nie; tuś mi potrzebny.
Kazał mu trzymać sznurek, według wskazówki głównego cieśli, na jednym końcu nieobrobionej jeszcze belki, sam zaś przytrzymał sznurek na drugim końcu. Cieśla uczernił suto sznurek zwęgloną głownią i wyrychtował po granicy odcięcia oszastu od kloca. Potem napięty sznurek uniósł trochę pośrodku i puścił — na białym miąższu sosny zarysowała się węglem żądana linja.
— Tera mi tu, Michał, obrobisz belkę po lenji do ostrego kantu — rzekł Rykoń — tylko sumiennie! Robota płatna — jak mi „śledzia” zrobisz, nie zapłacę.
Westchnął grubo Bembenista, okraczał bęlkę i jął dziabać toporem.
A Rykoń przygotował z cieślą zadanie dla Fudały, potem dla siebie, zrzucił kożuch i wziął się szczerze do toporowania.
Śnieżna kaszka sypała wciąż z nieba, szemrząc i odpryskując od rozrzuconego budulcu, więznąc cicho w żółtym kobiercu trocin. Ale gorąco było przy ziemi, przy robocie; powoli i obaj parobcy Rykonia i inni robotnicy ciesielscy zrzucili kożuchy, pozostając w lejbikach, spencerach lub kamizelach. Zagrały barwami szaty wierzchnie, amarantowe i czarne, spodnie jaskrawo pasiaste, księżackie — niby rój pstrokatych dzięciołów objadł smolne, pachnące drzewo i kuł je żelaznemi dziobami toporów. A w pobliżu ptasim też głosem świstała piła w kłodzie sosnowej, położonej na wysokich kobyłkach. W innej stronie mlaskał mokro mur pod kielniami, zaledwie nad poziom dźwignięty, ale już wymiarami swego zakładu obiecujący. I taka się zawzięła wesołość w tej ciężkiej pracy pod opryskliwem niebem, że dziewuchy od wapna zaczęły śmieszną piosenkę, przytupując po chodnikach drewnianych, a podśpiewywał i niejeden z robotników ciesielskich. Nawet Bembenista zagrzał się, zabawił w tym prawowitym gwarze i, skończywszy wyznaczone zadanie, odskoczył od belki, wołając ochoczo:
— Ejże, robota gracka! prościusieńka!
Dom budowano przy samym placu przed kancelarią gminną, gdzie się kręciło ciągle trochę ludzi. Zawsze też ktoś, czy zwolennik, czy przeciwnik budowy, zatrzymał się, aby popatrzeć na wielki warsztat, z którego, bądź co bądź, wyrośnie dziwowisko, dom ludowy, Tem bardziej dzisiaj zatrzymywali się przechodnie, poznając między robotnikami samego Jana Rykonia. Zagapiło się kilku chłopów i kilka bab z dziećmi, a że kupa przyciąga do siebie, więc każdy, kto przechodził, musiał choć na chwilę przystanąć, zadając sobie najprzód pytanie, czy też Rykoń za pieniądze robi, czy z łaski i ochoty? — —
Przechodził prędko młody gospodarz, Żułek, jakby się bardzo do czegoś śpieszył. Ale, poznawszy Rykonia, zboczył z drogi i przez belki i wióry dopadł do niego: — Bójcie się Boga, Janie! toście wy do prostych robotników przystali?!
— Jako widzicie: dom dla wszystkich, niech wszyscy ręki przyłożą.
— Za darmo robicie?
— Jużci za darmo: wstydby gospodarzowi za taką robotę pieniądze brać. Parobkom swoim dokładam za dzisiaj, bo pożyteczności pospólnej nie rozumieją.
— Poczekajcież! — rzekł zapalczywie Żułek — to i ja po topór dla siebie skoczę — jeszczetam może kogo namówię — —
— Toś mi brat, Żułek! idź-że i powracaj, a chybko — —
O dziesiątej wypoczynek nastał zwyczajny na śniadanie. Anastazja przyniosła dla Rykonia i parobków gorący posiłek. Za grubą i niezgrabną dziewką szła druga, całkiem innej urody, z zapaską, narzuconą na głowę. — — Poznał ją niebawem Jan po wielkich, zapatrzonych na niego oczach i po twarzy gładkiej a bledszej, niż miały je dziewczyny polne. Poznał ją Jan i chwyciła go za serce radosna pewność, że ta jedna jest mu oddana całą duszą.
— Magdusia?!... co wy tutaj?
Olczakówna uścisnęła, długo milcząc, wyciągniętą dłoń Jana; potem rzekła uroczyście:
— Już ja wam wytłumaczę; zjedzcie tylko najprzód śniadanie.
— To se chodźmy tam dalej, na te belki pod stodołę. Pod okapem nie tak w oczy prószy i będziemy na widoku ludziom, wedle przyzwoitości.
Rozmiłowanemi oczyma podziękowała Magda Janowi, że łaskawie chce z nią gadać.
Usiedli, Jeść nie chciała, bo była już po śniadaniu. Rykoń zagadnął poważnie:
— Cóż powiecie, Magdalena?
Dziewczyna trudno przystępowała do wyznań; zrzuciła zapaskę z głowy na ramiona, okazując piękny ubiór, cały według prawdziwej mody łowickiej. Rzekła, spuszczając oczy:
— Już ja się pożegnałem z panienką i ze Sławoszewem; chcę mieszkać w Mielnie — —
— Nawet żeście się już całkiem przebrali po mielniacku, i stanik, i spódnica — uśmiechnął się Jan uprzejmie.
— Przecie choć raz zauważyliście! — odrzekła Magda ośmielona. — Chcę wam tutaj być przydatna, Janie!
Spojrzał Rykoń pytająco, znowu spoważniali a dziewczyna znowu pokorniej tłumaczyła się:
— Potrzebujecie sklepowej do tego domu? — — sami mówiliście mi w zimie, kiedyśmy się to z panienką przed waszym domem zatrzymały, jadąc do Łowicza? — —
— A no, potrzebna będzie — jeno jeszcze i domu niema, i różne trudności przeszkadzają.
— Ja poczekam, Janie!
— Gdzież to? w Mielnie?
— Zgodziłam się na służbę do waszej siostry, Workowskiej Jagny.
Rykoń skoczył z podziwu:
— Nie mówiła mi! Jakaż to dla was służba po dworskiej wygodzie?!
— Poczekam, aż mnie będziecie potrzebowali...
Upór dziewczyny podobał się jednak Rykoniowi. Oglądał ją uważnie, przychylnie, zgadując łatwo jej wybieg prosty, skierowany do jednego zawsze celu. Pochlebiało mu to nawet, lecz i niepokoiło go, gdyż postanowienia co do swego życia osobistego miał niezłomne. Mówił z rozmyślna obojętnością.
— Potrzebował ja was nie będę tymczasem, Magdalena; a jeżeli kiedy, to do domu gminnego. Dopiero ci ma stanąć — a czy w tym roku sklep otworzymy? — daj Boże! — — Umiecie dobrze pisać i rachować?
— Od tego czasu, kiedyśmy mówili, jeszcze dużo lepiej. Od kasjera w Sławoszewie lekcje brałam — — w W arszawie w sklepie siadywałam dla praktyki — — dwie książki o ochroniarstwie przeczytałam — —
— To dobrze, Magdusiu — przypatrywał jej się Jan — ale kiedy wam to dopiero potrzebne będzie? U Workowskich prosta służba, zapomnicie nauki... To niby nastajecie na miejsce ich dziewki, Karolki?
— Na drugą, bez pensji — odpowiedziała, rumieniąc się, Olczakówna.
— O wa! cóż to dla was?!
— A nie mogę to ja waszej matuli przy warsztacie tkackim pomóc? — tłumaczyła się Magda przymilnie — spojrzyjcie tylko, jak umiem robić, — — najświeższa moja robota — —
Przesunęła prawie pod nos Janowi stanik swój obcisły, długi i pełny, w misterne poprzeczne „mrążki“. Chłop spojrzał, zmrużył oczy, nosem jakby tabaki pociągnął i rozśmiał się szczerze:
— Oj, wy dziewuchy, dziewuchy!
Tem śmielej znowu ofiarowała się Magda:
— A wam nie mogłabym to robić rachunków z tego domu? — przecie muszą być? — Piszę liczby i litery tak pięknie, że mi niedawno kazał pan Wierzbowski na nowych workach wielkie napisy porobić: „Dobra Sławoszewo”, a potem jeden, dwa, trzy — po porządku — aż do końca.
— To będzie z was sklepowa — zakonkludował Michał.
— Ii, na wszystkobym się zdała! — palnęła dziewczyna nieopatrznie.
— Jak komu czego potrzeba — dodał Rykoń.
Znowu Magda poczuła boleśnie odporność Rykonia, znowu spokorniała:
— Nie zabronicie mi do was przychodzić?
— Matki się dopraszajcie. Jeżeli pozwolą, i ja bronił nie będę.
Tyle tylko uzyskawszy, Olczakówna nie czuła się jednak nieszczęśliwą. Miała nadzieję, że ujmie tych twardych ludzi swą pracowitością, samozaparciem, wreszcie osobą swoją, tak przecie chwaloną przez innych! — I blisko będzie Jasieńka, napatrzy mu się przynajmniej — —
Przypatruje mu się i teraz: taki chłop piękny, nie chłystek karczemny od wywijasów — mądry — i grzeczny nawet — innyby jej nagadał głupstw wedle tegoż, że jej chce, albo że nie chce; ten gada słowami tak miłemi, jako muzyka, ale czego chce? — doprawdy zgadnąć trudno — —
Chyba że, wędrując po świecie, pokochał inną i tai się z miłowaniem swojem? — — To przypuszczenie tak przejęło Magdusię, że oczy jej zaszły łzami, i spostrzegł to Rykoń, gdy spojrzał na nią po długiem milczeniu.
— No, co wam to, Magdusia? — zawołał innym zupełnie głosem, rzewnie.
Roztkliwiona dziewczyna zaczynała płakać na dobre, twarz zakrywając dłońmi.
— Nie płaczcie przecie, bo ludzie pomyślą, że Bóg wie, co jest między nami, — odezwał się znów Jan po sensacku — powiedzcie — może się da poradzić.
— Bo już nie wiem — szlochała Olczakówna — tacyście ze mną, jak ksiądz — — alboście gdzieś po świecie z jakąś kobietą zmówieni?
— Nie, Magduś, z żadną — odpowiedział Rykoń szybko i stanowczo.
Pocieszyła się znacznie Magda, ale nie wiedziała, jak tu znowu zacząć, aby wybadać Jana, Sam Rykoń, czując rozmiłowanie dziewczyny, zechciał jej nareszcie objaśnić swe postanowienie:
— Pamiętacie, Magdusia, na okrężnem m ówiłem wam, że mi nie wolno się żenić?
— Oj, pamiętam każde słóweczko! Ale nie rozumiem.
— Widzicie, jest tak: robót na siebie przyjąłem siła i odpowiedzialnych. Zanim ich nie skończę, nie chcę się z kobietą wodzić, bo to niby pomoc, mówią, ale poprawdzie tylko zasypianie społecznych obowiązków.
— Więc odkładacie sobie postanowienie aż do skończenia tego domu? — zapytała Magda.
— I temu, i wielu innym sprawom trzeba mi leszcze podołać — odrzekł Rykoń — trzeba ten cały naród sąsiedzki i okoliczny do wysokości jego przeznaczeń podwyższyć, nie — żeby odstawał za innymi i w ciemności tej pleśniał, co go w niedolę byle komu podaje.
Przez połowę tylko zrozumiała Olczakówna.
— Pięknie to — rzekła — ale żeby każdy, co ma tam coś robić dla gromady, nie chciał żony brać, toby rychło gromada wymarła.
— Każdy, to każdy — rzekł wyniośle Rykoń — a ja jeden jestem osobny, któremu Pan Bóg dał większe rozumienie i więcej zrobić kazał.
— Niby ten król... — szepnęła Magda.
Nie zaprzeczył Rykoń. Ale jakby pożałował, że się zwierzył kobiecie z tajników swej duszy, jął zacierać wrażenie słów poprzednich:
— Możeby inaczej człek wyrozumował — ale i ochoty niema do wesela w tych czasach. Gmina się buntuje przeciwko mnie, nic sporo nie idzie — — przewleka się niewola...
— Kiedy wam ciężko i samotnie, Janie, toć dobrze mieć przy sobie kogo, coby już was, jak pies, słuchał... Ja tu nie dla uciechy przyszłam, jeno dla roboty i dla bliskości z wami — —
— Wierzę wam — rzekł Jan goręcej — i dziękuję, żeście przyszli; zawsze mam społeczność z siostrą, to się i z wami, Magdusia, widywać będziemy. — — A pomagalibyście mnie we wszystkiem, co? — dodał wesoło.
— Pomagałabym; tak mi Panie Boże dopomóż!
— Robota mi wypada rozmaita — śmiał się Jan — czasem z panami szerokie sprawy rozważać, a, jak dzisiaj — to przy budowie z najemnikami pospołu. — — No cóż? pomoglibyście, na ten przykład, wapno dla mularzy nosić?
Zerwała słę dziewczyna, odrazu gotowa.
— Tylkobym te sukienki zmieniła, bo szkoda.
— Chwacka wy, Magduś! Jest w was piękna ochota do pracy i dworska wygoda was nie nadpsuła. — Aleście tu dzisiaj niepotrzebni; dziewki do wapna na cały dzień najęte i starczą. Idźcież do Jagny, bo czas nam powrócić do roboty. Bądźcie dobrej myśli.
Pomimo całej wyrozumowanej wstrzemięźliwości, zagrzało się serce Rykonia. Radośnie mu było dowiedzieć się, że Magda kocha go nie jak pierwsza lepsza zalotnica pod wiosnę, lecz że uparcie praktykuje na godną i umiejętną towarzyszkę. I dzień odtąd rozweselił się: śnieg przestał padać od południa, — ciągnęły przez powietrze lube wonie wiosenne; ptaki w sąsiednim ogrodzie rozszczebiotały się drobnym, piskliwym chichotem. Żułek przyszedł do pracy z drugim chłopem, na jutro obiecywał jeszcze paru bezpłatnych ochotników do topora. Zawrzała robota i czuło się przez skórę, że czasy nadciągają lepsze.