Groza (Maupassant, 1920)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Groza |
Podtytuł | Nowele z wojny francusko-pruskiej |
Wydawca | Księgarnia J. Czarneckiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Wieliczka |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Mrok nocy letniej powoli spływał na ziemię...
Panie pozostały w salonie, mężczyźni rozmawiając i paląc cygara siedzieli przed willą, naokoło okrągłego stolika, na którym stały filiżanki i kieliszki.
Opowiadano właśnie o strasznym wypadku, który zdarzył się dnia poprzedniego. W rzece toczącej swe fale tuż naprzeciwko, utonęło pięć osób. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn pochłonęła głębia, w oczach licznych gości, z których nikt nieszczęściu temu zapobiedz nie zdołał.
— Tak, — rzekł jenerał G. — to bardzo smutne, ale nie przejmuje grozą. Taki wypadek wzrusza, przeraża, wstrząsa całem jestestwem człowieka, nie pozbawia go jednakowoż rozumu. Na wywołanie uczucia grozy nie wystarcza wzruszenie duszy ani nawet widok umarłego, który zginął śmiercią męczeńską; tu w dodatku trzeba dreszczu, spowodowanego czemś tajemniczem, lub jakiegoś nadzwyczajnego nienaturalnego przerażenia. Człowiek konający, choćby w okolicznościach najstraszniejszych, nie wzbudza grozy; nie czyni tego również pole bitwy, ani widok krwi przelanej; a zbrodnie najpotworniejsze w nader rzadkich wypadkach dokonać tego potrafią.
— Z własnego jednak, niestety! doświadczenia poznałem, co właściwie „grozą“ się nazywa...
Było to w czasie wojny 1870 r. Opuściwszy Rouen, cofaliśmy się ku Pont-Audemer.
Dwadzieścia tysięcy mniejwięcej ludzi w rozsypce, wyczerpanych, na duchu upadłych, dążyło do Hawru, by tam uformować regularne wojsko.
Ziemia pokryta była śniegiem. Noc się zbliżała. Od wczoraj nikt nie miał w ustach pożywienia. Uciekaliśmy prędko, Prusacy byli tuż za nami.
Pod niebem czarnem, ciężkiemi, ołowianemi pokrytem chmurami, rozciągała się równina, na której ciemnemi plamami rysowały się drzewa, otaczające fermy normandzkie.
W bezbarwnem świetle mroku słychać było tylko przeciągły odgłos licznych, lecz nierówno stąpających kroków, wraz z brzękiem karabinów i pałaszów. Żołnierze wycieńczeni, zgarbieni, brudni, częstokroć w łachmanach, wlekli się po śniegu, mimo znużenia wciąż przyspieszając kroku.
Mróz był siarczysty. Nieraz patrzę a tu żołnierz ściąga buty; nogi tak go bolą, że woli iść po śniegu... każdy krok znaczony jest krwi purpurowym śladem... Po chwili siada na polu, by trochę odpocząć, lecz już się nie podnosi. Kto spoczął, ten śmierci swej podpisał wyrok.
Iluż zostawiliśmy ich poza sobą, biednych tych, wycieńczonych żołnierzy, którzy sądzili, że w następnej chwili w dalszy wyruszą pochód! Niechby sztywne ich nogi cokolwiek tylko odpoczęły! Zaledwie jednak zaprzestali ruchu, gdy znużenie, niemożliwe do przezwyciężenia, natychmiast przykuwało ich do ziemi, zamykało powieki. Przeforsowany organizm w jednej chwili zostawał tknięty paraliżem.
I pochylali się cokolwiek, czoło o kolana opierając...
I w tej pozycyi już pozostawali. Sztywność bowiem i nieruchomość członków, które zgiąć się nie mogły, chroniła ich od upadku.
A my drudzy, silniejsi, kroczyliśmy dalej, po przez ciemność, śnieg i zimno, przygnieceni ciężarem smutku, upokorzenia i rozpaczy, w sercu czując tylko pustkę, koniec, śmierć, nicość...
Wtem spojrzenie moje padło na dwóch żandarmów, silnie trzymających za ramię małego, starego człeczynę. Człowiek ten żadnego nie miał zarostu, i wygląd jego istotnie mógł budzić podejrzenie.
Żołnierze sądząc, że udało im się ująć szpiega, wzrokiem szukali oficera.
Wyraz szpieg“ w mgnieniu oka przez wszystkie przebiega szeregi. Otoczono jeńca.
— Zastrzelić go! ozwał się głos jeden.
I wszyscy ci żołnierze, upadający ze znużenia, którzy tylko za pomocą opierania się na karabinach zdołali utrzymywać się w pozycyi stojącej, poczuli w sobie nagle ów dreszcz szalonej, zwierzęcej złości, popychającej tłumy ku zbrodni.
Chciałem przemówić, byłem dowódcą batalionu; lecz teraz nikt nie uznawał zwierzchników; byliby mnie również zastrzelili.
— Trzy dni już chodzi naszym śladem, — rzekł jeden z żandarmów. — Wypytuje się o artyleryę.
Począłem badać starego.
— Czego chcecie? co tu robicie? w jakim celu włóczycie się za armią?
Odpowiedział słów kilka w narzeczu, zupełnie dla nas niezrozumiałem.
Była to naprawdę dziwna osobistość o plecach wązkich, o spojrzeniu ponurem i tak przestraszonem, żem ani chwili nie wątpił, iż jest szpiegiem. Wyglądał jak człowiek wiekowy i wątły. W spojrzeniu jego malowała się pokora, głupota a zarazem i przebiegłość.
Ludzie otaczający nas poczęli wołać:
— Do muru! do muru!
Nie widząc innego punktu wyjścia, rzekłem do żandarmów:
— Odpowiadacie za jeńca!
Jeszczem mówić nie skończył, gdy zostałem przewrócony przez napór żołnierzy; widziałem jeszcze jak chwycili jeńca, zawlekli go na brzeg drogi i rzucili o drzewo. Biedak padł na śnieg, nieprzytomny ze strachu i już na wpół martwy prawie.
Po chwili nastąpiła egzekucya. Żołnierze, podobni do zwierząt rozjuszonych, nie zdolni byli hamować swych krwiożerczych instynktów. Strzelali do szpiega, i broń ponownie nabijając, powtarzali swe strzały bez końca. Bili się o swą kolej i defilując przed trupem strzelali tak kolejno do leżącego ciała, jak się trumnę wodą święconą kropi...
— Wtem nagle, krzyk przeraźliwy:
— Prusacy! Prusacy!
I rozległ się odgłos szalonej bieganiny, wszyscy uciekać poczęli.
Hukiem własnych strzałów oszołomieni, nie zastanawiając się nawet nad tem, że to ten huk tylko był powodem ogólnego przestrachu, wykonawcy wyroku, uciekli wraz z innymi i znikli w ciemnościach nocy.
Jedynie żandarmi, posłuszni poczuciu obowiązku, stali obok mnie, trzymając straż przy zwłokach zastrzelonego szpiega.
Podnieśli go. Była to krwią zbroczona bezkształtna bryła ciała ludzkiego.
— Trzeba go przeszukać, — rzekłem, podając podwładnym pudełko zapałek woskowych.
Jeden żandarm trzymał trupa, drugi świecił, ja zaś stałem pomiędzy nimi.
— Ubrany w niebieską bluzę, białą koszulę i spodnie. Na nogach trzewiki, — począł objaśniać człowiek; unoszący ciało.
Pierwsza zapałka zgasła; zapalono drugą. Żandarm, przetrząsając kieszenie, mówił w dalszym ciągu:
— Nóż rogowy, chustka do nosa w kratki, tabakierka, sznurek, kromka chleba.
Druga zapałka zgasła. Zapalono trzecią.
Obejrzawszy trupa ze wszystkich stron, żandarm skończył:
— To już wszystko.
— Rozbierzcie go, — rzekłem. — Może ukrył coś pod ubraniem.
I chcąc dopomódz żołnierzom, sam począłem im świecić.
Przy blasku szybko gasnących i równie szybko zapalanych ponownie zapałek, widziałem jak zdejmowali ubranie z tej krwawej, gorącej jeszcze bryły ciała.
Wtem, wobec trupa zupełnie obnażonego, jeden z żandarmów nagle zawołał:
— Boże miłosierny! Komendancie, toż to kobieta!
Nie mogę państwu opisać uczucia, bolesnego przerażenia, które mię opanowało w tej chwili. Słowom żołnierza nie chcąc dać wiary, ukląkłem w śniegu, przed tą masą krwawą, bezkształtną...
Była to rzeczywiście kobieta!
Żandarmi, przestraszeni, stali obok mnie, oczekując w milczeniu dalszych rozkazów.
Lecz nie wiedziałem co myśleć, ani co czynić należało...
Wreszcie, jeden z żandarmów powoli mówić począł:
— Może szukała swego syna. Pewnie chłopak służy w artyleryi, a ona żadnych nie miała o nim wiadomości.
A drugi na to:
— Tak, zapewne tak było!
A ja, com nie jedną już w życiu widział rzecz okropną, głośno zapłakałem...
W obliczu tej umarłej, wśród mroźnej nocy, na tej ciemnej równinie, wobec tej tajemnicy, tej kobiety, nieznanej nikomu a niewinnie zamordowanej, odczułem całe znaczenie wyrazu : „Groza“.
Temi słowy jenerał G. zakończył swe opowiadanie.