Guzik z kamei/Sprawozdanie Barnesa
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Guzik z kamei |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | ok. 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | An Artist in Crime |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panowie! — zaczął Barnes, powstawszy. — Jestem zwyczajnym sobie człowiekiem, wykonującym zawód mój, którym wielu pomiata, ja atoli mając konieczne do tego uzdolnienie, uważam go za swój obowiązek. Nasz szanowny gospodarz byłby niezrównanym detektywem, to też mając opowiedzieć to co uczynić zdołałem, podkreślam, że niczegobym był nie dokonał bez cennej jego pomocy.
W pokoju, gdzie dokonano morderstwa znalazłem dziwny guzik, tak podobny do garnituru posiadanego przez Mr. Mitchela, żem go zaczął podejrzewać o tę zbrodnię. Dużo zużyłem czasu na wykrycie danego związku, ale nie był on stracony, gdyż odkryłem prawdziwe nazwisko nieboszczki. Róży Montalbon, co mi bardzo pomogło w dalszej pracy. Następnie, stwierdziwszy niewinność pana Mitchela, przyznałem to otwarcie i otrzymałem od niego adres paryskiego jubilera, który dostarczył guzików. Pojechałem tam.
Guzik posiadany przeze mnie miał błąd i z tego punktu wyszedłem. Jubiler podał mi nazwisko rzeźbiarza, który ciął dla niego kameje, ale o guziku z wadą nie wiedział nic. Dopiero przy pomocy policji paryskiej, po całym miesiącu poszukiwań odnalazłem tego człowieka. Powiedział mi, że go sprzedał przyjacielowi. Tenże podarował go pewnej damie, a gdy ją także odnalazłem, wyszło na jaw, że guzik, który poznała, został jej skradziony przez pewną kobietę, którą nazwała Kreolką. W ten sposób natrafiłem na ślad Montalbon. Niedługo wywiedziałem się, że ma przyjaciela, Jana Molitaire. Był to funkcjonarjusz pewnej paryskiej firmy jubilerskiej i miał za zadanie wysyłkę kupionych klejnotów. On to właśnie sporządził spis drogich kamieni. Jeden egzemplarz znalazłem w sukni zamordowanej, a drugi pokazał mi Mr. Mitchel. Okoliczność ta była mi wówczas bardzo zagadkową, a jednocześnie podejrzaną.
Mr. Mitchel kupił podobno dawniej od tej kobiety cenne dlań dokumenty, zapłacił brylantami i poradził sprzedać je pewnej firmie paryskiej, dając w tym celu list polecający.
— Tak się stało! — wtrącił Mitchel. — Chciałem wydalić tę osobę z Ameryki, a także odzyskać brylanty, co mi się powiodło za pośrednictwem owej firmy.
— Przy sposobności sprzedaży tych brylantów, zobaczyła Molitaire’a — ciągnął dalej Barnes. — Niedługo potem kupił Mr. Mitchel drugą kolekcję, a Molitaire wiedział o tem, oczywiście, gdyż musiał zapakować kamienie, celem wysyłki do Bostonu. Prawdopodobnie, mając zamiar skraść je po odbiorze z cła, namówił on tę kobietę, by mu towarzyszyła za ocean, czego dowodem jest, że w dniu wysyłki klejnotów zaniechał swych funkcyj w firmie, poczem ślad obojga znikł z Paryża.
— Wnioskujesz pan, że pojechali za kamieniami?
— Oczywiście. Po przybyciu, rozstali się, by ujść łatwiej podejrzeniu, a Montalbon zdołała podstępem zająć mieszkanie w domu, gdzie przebywała pańska ówczesna narzeczona. Molitaire zamieszkał w hotelu Hoffmana. W ten sposób mogli spiskowcy łatwo obserwować pana i wybadać, kiedy udasz się do Bostonu. Pojechali za panem i wzięli ten sam hotel. Gdyś pan, po odbiorze kolekcji, poszedł do teatru, para złodziejska, skorzystawszy z tego, skradła pańskie kamienie. Sądzę, poza tem, że masz pan może rację, określając w ten sposób postępowanie mordercy. Udał on się do tej osoby w nadziei, że wyjęła kamienie z torebki, zanim jej została skradziona. To wyjaśnia wszystko.
— Przepraszam, że się poważę sprzeciwić! — wtrącił Thauret. — Zdaniem mojem, cała sprawa nie ma żadnego związku z tym człowiekiem... jakżeś go pan nazwał... acha... z tym Janem Molitaire. Nie mogę zgodzić się na to, że dostarczyłeś pan istotnie dowodu jego współudziału w zbrodni.
— Mnie się zaś wydaje, że to udowodniłem! — oświadczył Barnes.
— Nie jestem tego zdania! — podjął Thauret tak spokojnie, jakgdyby szło o sprawę interesującą go powierzchownie tylko. — Powiedziałeś pan, że ta kobieta zapoznała się z Molitaire’em przy sposobności sprzedaży brylantów, poczem oboje znikli z Paryża. Potem ona zjawiła się w Nowym Jorku, skądże wiesz pan jednak, czy on nie wyjechał gdzieindziej, np. do Rosji.
— Nie wyjechał do Rosji! — odrzekł Barnes. — Wiedz pan, że nazwisko Molitaire było przybrane, a rzeczywiste jest: Montalbon, zaś fakt wycięcia znaków z bielizny, o czem wszyscy wiedzą, nabiera w tem oświetleniu nowego znaczenia.
Słowa te obudziły zainteresowanie ogólne, ale Thauret pozostał spokojnym.
— Każdy fakt jest pełen znaczenia! — oświadczył chłodno. — Jakże atoli objaśnisz go pan, o ile wogóle zdołasz pan to udowodnić?
— Molitaire był istotnie mężem zamordowanej. Przed laty już poróżnili się, ona zaś pojechała do Nowego Orleanu, gdzie założyła jaskinię gry. Podczas spotkania w Paryżu poznała go, gdy zaś ten ptaszek powziął zamiar jechać za klejnotami, było mu na rękę udawać zgodliwego, by użyć byłej żony za narzędzie. Po dokonanem morderstwie, miał interes w zatajeniu nazwiska Montalbon przez wycięcie znaków z bielizny i sukien.
— Proszę wybaczyć, że kontynuuję tę rozmowę — rzekł Thauret — ale interesuje mnie to wielce. Podziwiam szczerze szybkość, z jaką przenikasz pan czyny ludzkie, czyż jednak jest to rzecz całkiem pewna? Czyż przypuszczenie pańskie nie straciłoby dużo na wypadek, gdyby kobieta owa wycięła dawno już przedtem znaki, żyjąc pod przybranem nazwiskiem. Dowody poszlakowe nie są nigdy bez zarzutu, a w razie stracenia tego ogniwa, jakże zdołasz pan udowodnić winę owego Molitaire’a, czy Montalbona? To, że był mężem tej kobiety, nie jest przecież samo w sobie zbrodnią.
— Nie! — odparł Barnes, czując, że trzeba położyć kres utarczce słownej. — To że był jej mężem jest drobnostką, natomiast niezmierne znaczenie mają fakty takie, jak odnalezienie w Paryżu fotografji owego Molitaire'a, którą przypadkowo zostawił w mieszkaniu, dalej rozpoznanie w niej człowieka, którego Mr. Mitchel uważa za złodzieja rubinu, a wkońcu odnalezienie przeze mnie, po powrocie do Nowego Jorku, tegoż klejnotu...
— Jakto? — wykrzyknął Mitchel. — Znalazłeś go pan?
— Proszę! — rzekł detektyw, podając mu kamień, a Thauret zagryzł usta, z trudnością jeno zachowując równowagę.
— Przykro mi bardzo, że muszę panu sprawić rozczarowanie, Mr. Barnes, — rzekł Mitchel, obejrzawszy kamień — ale nie jest to mój rubin.
— Czyś pan całkiem pewny? — spytał detektyw z uśmiechem zwycięskim.
— Tak jest, chociaż należy się panu pełne uznanie, bowiem chociaż nie rubin, jest to kamień skradziony. Posiadam imitacje cenniejszych kamieni moich, a czyniąc swą małą próbkę, nie chciałem używać za przynętę drogiego klejnotu, tylko imitację, która jest tu oto. Ale jakżeś to pan zdobył?
— Od kilku już dni jestem zpowrotem w Nowym Jorku i przez cały czas śledziłem osobiście owego Montalbona. Ku memu zdumieniu udał on się wczoraj na policję i uzyskał zezwolenie na obejrzenie kamieni, pod pozorem, że może zdoła przyczynić się do wyświetlenia zagadki. Czując zdradę, uzyskałem takie samo zezwolenie, a rzeczoznawcy stwierdzili, że podczas oglądania łotr ten zamienił rubin prawdziwy na skradziona imitację.
— Na Boga! — wykrzyknął Mitchel. — Ten człowiek, to mistrz swego rodzaju! Zawdzięczam panu tedy odzyskanie rubinu prawdziwego! Ale proszę opowiedzieć, w jaki sposób zdołałeś pan tego dokazać?
— Słyszałem swego czasu, jak Montalbon twierdził, że roztropny złodziej powinien nosić przy sobie przedmiot skradziony, by go mieć ciągle pod ręką i pewny byłem, że będzie się trzymał tej metody. W chwili gdy było jasnem, że wszystko zostanie wykryte, człowiek ten, obecny tutaj, wpuścił rubin do szklanki burgunda, gdzieby go napewno nie szukano, on zaś mógł odzyskać z łatwością łup, albo połknąć go w razie najgorszym. Spróbował to nawet uczynić, ale ja wypiłem jego szklankę i dostałem rubin na język. A teraz, panie Montalbon, aresztuję pana w imię prawa! — zakończył, kładąc rękę na ramieniu Thaureta.
Ku ogólnemu zdumieniu siedział Thauret przez chwilę całkiem spokojnie, poczem rzekł powoli i wyraźnie:
— Szanowni Panowie! Słyszeliśmy tego wieczoru rozmaite opowieści, proszę tedy poświęcić także i mojej uwagę, wstrzymując się narazie od wydania sądu.
— Posłuchamy najchętniej! — powiedział Mitchel, podziwiając spokój tego człowieka, a goście zajęli zpowrotem miejsca, z wyjątkiem detektywa, który stanął za więźniem swoim.
— Proszę mi nalać! — zwrócił się Thauret do jednego z kelnerów, a gdy się to stało, pociągnął łyk.
— Nie będę panów nudził długiem opowiadaniem, — rzekł — chcę tylko wyrazić pewien pogląd. Kulturalne społeczeństwo współczesne pomiata tak zwaną klasą zbrodniczą i karze winowajców, ale mało kto badał istniejące warunki i przyczyny, które powodują istnienie zbrodniarza wogóle. Życie takiego człowieka nie jest zgoła ponętne i nie obiera go z wolnej woli nikt, posiadający bodaj instynkty moralne. U zwyrodnialców sprawa przedstawia się, oczywiście, inaczej. Jeśli jednak przyjdzie na świat ktoś pozbawiony z natury moralności, czyjąż jest to winą? Danego człowieka, czy przeszłości, to znaczy przodków jego i warunków wśród których żyli? Litujemy się nad tym, kto cierpi na chorobę dziedziczną, a potępiamy człowieka niemoralnego z natury, mimo że stan jego jest wynikiem tych samych przyczyn. Ja jestem takim właśnie człowiekiem i byłem zawsze zbrodniarzem, to znaczy, zdobywałem środki do życia na drodze, jak się to zowie, niedozwolonej. Ale pan, panie Barnes, — zwrócił się do detektywa, zwracając na siebie uwagę jego, tak że mógł wpuścić do szklanki niewielką, białą pigułkę — pan powiesz zapewne, iż pracowałem uczciwie w firmie jubilerskiej. Hm... tak czy owak, starałem się zawsze postępować artystycznie, co Mr. Mitchel przyznał niedawno. Czyniąc tak i zarabiając uczciwie na życie, ćmiłem bystre oczy policji paryskiej, która mogła mnie nieraz podejrzewać, ale zawsze byłem bezpieczny od dowodu winy. Widzicie, łaskawi panowie, że i teraz, jak zawsze właściwie niczego nie wyjaśniłem, chcąc wyjaśnić wszystko. Pragnąłem tylko umknąć dowiedzenia mi zbrodni zarzucanych i czynię to właśnie w taki sposób.
Szybkim gestem chwycili opróżnił szklankę swoją, mimo że Barnes usiłował przeszkodzić temu. W dziesięć minut potem był już trupem.