Gwiazda Południa/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Katastrofa.

Dwa miesiące minęły, a w kopalni Cypryana ani jednego nie znaleziono dyamentu.
Z każdym dniem praca kopacza bardziej wstrętną mu się stawała, uważał ją po prostu za grę hazardową, o ile nie można dzierżawić dużej kopalni i postawić w niej do pracy 12 kafrów.
Pewnego ranka Cypryan wysłał Matakita i Bardika z Tomaszem do kopalni, a sam pozostał w chacie, aby odpisać na list Pharamonda Barthes.
Przyjaciel inżyniera był bardzo zadowolony ze swoich przygód myśliwskich. Zdążył do tej pory zabić 3 lwy, 16 słoni, 7 tygrysów i niezliczoną ilość antylop i żyraf, nie licząc drobnej zwierzyny do użytku kuchni upolowanej. Kończył zaś list wezwaniem, aby Cypryan rzucił wstrętny Griqualand i wziął udział w jego wycieczce do Limpopo, z której sobie obiecywał wiele przyjemności.
Inżynier właśnie odczytywał po raz drugi list ten, gdy rozległ się ogromny huk, a w ślad za nim wrzawa w obozowisku.
— Katastrofa! — wołano ze wszystkich stron.
Cypryan pospieszył do kopalni i na pierwszy rzut oka zrozumiał, co się stało. Olbrzymia ściana jednej z dróg, mającej około 60 m. wysokości i 200 długości zarysowała się przez środek, tworząc niezgłębioną szczelinę. Wszystko co w czasie katastrofy znajdowało się na jej powierzchni, ludzie, taczki i bawoły runęło na dno, przysypane masą ziemi!
Na szczęście większość robotników nie zaczęła jeszcze swej pracy, w przeciwnym razie połowa ludności pogrzebanąby została pod gruzami.
Pierwszem pytaniem Cypryana było, gdzie się znajdują jego współpracownicy, lecz w tejże chwili zoczył Tomasza Steele, który stał w grupie robotników, rozprawiających nad przyczyną katastrofy.
— Gdzie jest Matakit? — zapytał inżynier.
— Biedny chłopak leży na dnie, — odpowiedział Tomasz, wskazując ręką na wzgórek, który się utworzył nad ich kopalnią. — Zaledwie zeszedł, zaczęło się obrywanie ziemi.
— Ależ trzeba go ratować! Może żyje jeszcze, — wołał Cypryan.
Tomasz potrząsał przecząco głową.
— Wątpię, a zresztą 10 ludzi musiałoby przez trzy dni pracować, aby jamę z gruzów oczyścić.
— To nic nie znaczy, — mówił stanowczo Cypryan — nie można zostawić człowieka zakopanego żywcem, bez zrobienia wszystkiego, co leży w naszej mocy dla wyratowania go.
Za pośrednictwem Bardika zwrócił się inżynier do gromady kafrów, obiecując po 5 szylingów dziennie każdemu, kto pracować zechce nad oczyszczeniem kopalni.
30 kafrów zachęconych wysoką zapłatą, nie tracąc czasu, chwyciło za łopaty i taczki, do nich przyłączyło się też kilkunastu białych, powodowanych wzniosłem zadaniem odgrzebania zasypanego.
Tomasz i Cypryan kierowali tak energicznie robotą, iż już do południa odrzucono kilka tonn piasku i żwiru.
O godzinie 3-ej Bardik wydał przytłumiony okrzyk, zauważył bowiem pod swą motyką, wystającą czarną nogę.
Podwojono usiłowania i po upływie kilku minut odkopano ciało Matakita.
Nieszczęśliwy kafr leżał na grzbiecie, prawdopodobnie już nie żył.
Dziwnym wypadkiem wiadro, które nosił, wsunęło mu się na głowę, na kształt kaptura.
Okoliczność ta zwróciła zaraz uwagę Cypryana i obudziła w nim nadzieję, że dzięki temu Matakit może został uratowany; zarządził też bezzwłoczne przeniesienie nieszczęśliwego do chaty, gdzie położono go na stół i silnie rozcierano.
Przez długi czas członki Matakita pozostały sztywne, twarz sina, a skóra zimna; lecz silne ręce Tomasza tak szczerze go tarły, iż skutek nareszcie został osiągnięty. Temperatura ciała podniosła się, sztywność członków ustąpiła, drżenie przebiegło po czarnej skórze. Niebawem rozległo się silne kichnięcie i Matakit otworzył oczy!
— Hurra, hurra! — potem zlany krzyknął Tomasz, przestając go nacierać, — uratowany, ale zobaczno, panie Méré, jak on ściska w ręku grudkę ziemi, niechcąc jej puścić.

Inżynier miał na razie pilniejsze sprawy, niż zajmowanie się tą bagatelą. Wlał w usta ocalonemu łyżkę rumu, zawinął w koce i paru kafrów zaniosło go do mieszkania, na fermę Watkinsa. Tam położono go na łóżko, gdzie Bardik napoił go jeszcze gorącą herbatą, poczem biedak usnął. Był ocalony!
Nieszczęśliwy kafr leżał na grzbiecie i prawdopodobnie już nie żył.
Cypryan uczuł wielkie zadowolonie, jakie zwykle towarzyszy spełnieniu dobrego uczynku i, podczas gdy inni pokrzepiali się w kantynie po przebytym strachu i wylewali całe strugi za zdrowie Matakita, on pozostał w chacie, czuwając nad nim jak ojciec nad chorym synem.

Troskliwość ta miała źródło w przywiązaniu, jakie przez czas sześciotygodniowej służby Matakit umiał sobie zaskarbić. Inżynier poprostu uwielbiał inteligencyę, pilność i zapał niepohamowany do nauki oraz zdolności wrodzone tego dzikiego dziecka natury.
Przytem Matakit był bezgranicznie oddany Cypryanowi. Jedna tylko wada szpeciła ten dzielny charakter, mianowicie młody kafr nie znał różnicy pomiędzy mojem a twojem.
Może być, że wada ta pochodziła z pojęć rozpowszechnionych w kraalu, gdzie się wychowywał, wszelako Cypryan ostro go karcił, ile razy spostrzegł, że przywłaszczył sobie jaki drobiazg.
Wyspawszy się, Matakit obudził się rzeźwy, jak gdyby nic nie zaszło.
Opowiedział jak podczas wypadku obsunęło mu się wiadro na głowę, tworząc nad nim rodzaj dachu, który go chwilowo od zasypania uchronił. Czuł jednakże, iż skutkiem braku powietrza, wkrótce się udusi i starał się oddychać, jak mógł najpowolniej.
Po kilku minutach popadł w męczący sen, i co się z nim dalej działo, nie wiedział.
Cypryan nie pozwolił mu dużo mówić, każąc dalej spać i uspokojony co do jego stanu, poszedł w odwiedziny na fermę.
Młody inżynier uczuł nieprzepartą potrzebę podzielenia się z Alicyą wypadkami dnia i opowiedzenia o wzrastającym wstręcie do rzemiosła kopacza.
— Narażać życie ludzkie dla pozyskania paru marnych dyamentów, wydaje mi się niegodziwem. A pani, jak się na to zapatruje, panno Alicyo? — pytał się dziewczęcia.
— Mnie to już od dawna wielce dziwi, jak pan, inżynier i uczony, mogłeś się decydować na prowadzenie podobnego życia! Czyż to nie zbrodnia wobec nauki tracić czas na pracę, którą każdy kafr lepiej wykona od pana? Jeżeli już koniecznie zachciało się panu dyamentów, to czemuż ich raczej nie szukasz na dnie swej retorty; toby przynajmniej było godne uczonego chemika!
Alicya mówiła z takim zapałem i wiarą w naukę, że słowa dziewczęcia wywarły na Cypryanie wrażenie.
A może, w istocie byłoby to możebnem? Sposób tworzenia dyamentów uważany przed wiekiem za utopię, jest już dziś naukowo rozwiązany.
Fremy i Peil w Paryżu tworzą rubiny, szmaragdy i szafiry, krystalizując różnie zafarbowaną glinę. Mac Tear w Glasgowie i J. Ballantine Hannay już w roku 1880 otrzymali drogą chemiczną kryształki węgla, które posiadały wszelkie własności dyamentu, tylko tę wadę, iż kosztowały daleko drożej, niż dyamenty naturalne brazylijskie, indyjskie lub afrykańskie.
Jeżeli jednak naukowe rozwiązanie pewnego problematu otrzymanem już zostało, zastosowanie do przemysłu zwykle prędko za niem następuje. Więc czemuż ja niemam podjąć się tego zadania? Wszyscy uczeni, których usiłowania w tym kierunku okazały się dotychczas daremnemi, byli to teoretycy, mole książkowi, niewytykający nosa z poza swego laboratoryum.
Nie badali oni dyamentu w miejscu jego powstania, że tak powiem, w kolebce jego, w pokładzie! Mogę zużytkować ich pracę teoretyczną i połączyć ją z mojem doświadczeniem. Dobywałem dyament własną ręką z pokładu, badałem najstaranniej jego łożysko. Jeżeli ostatnie trudności usunięte być mogą, mnie się to udać powinno!
Przez całą noc ani oka nie zmrużył, oddając się rozmyślaniom nad powziętym zamiarem, który uważał za możliwy do urzeczywistnienia.
Nareszcie powziął stanowcze postanowienie. Następnego ranka oznajmił Tomaszowi, że nadal pracować w kopalni nie będzie i sprzeda ją przy pierwszej nadarzonej sposobności.
Potem zamknął się w laboratoryum, aby obmyśleć plan nowej pracy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.