Gwiazda Południa/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Przygotowania do pościgu.

Gdy Cypryan dowiedział się o tem, że podejrzywano Matakita o kradzież kamienia, starał się uniewinnić swego służącego. Myślał, iż raczej posądzić należy o to przestępstwo Annibala Pantalacci, Fridela lub Natana. Przypominając sobie jednak częste kradzieże różnych drobiazgów przez Matakita dokonane i próżne usiłowania odzwyczajenia go od tego nałogu, doszedł do przekonania, że natura kafra może przezwyciężyła nad siłą woli młodego chłopca.
Prawdą też było, że Matakit znajdował się w sali wtedy, gdy dyament zginął, wreszcie jego ucieczka i zabranie z domu drobnych ruchomości, jak worka z ubraniem i narzędziami, mogły tylko świadczyć na jego niekorzyść.
Nadzieja inżyniera, że Matakit może wróci jeszcze, nie sprawdziła się i w południe udał się na fermę Watkinsa. Zastał tam, oprócz Watkinsa, Jamesa Hilton i Friedla, naradzających się nad sposobem odzyskania dyamentu.
Z nadejściem Cypryana weszła również do pokoju Alicya.
— Musimy ścigać tego podłego Matakita — wołał Watkins — a jeśli przy nim klejnotu nie znajdziemy, każę mu brzuch rozpłatać, bo może go połknął.
— Ależ panie Watkins, nie unoś się pan tak — starał się go uspokoić Cypryan — aby połknąć kamień tak duży, musiałby mieć żołądek strusia!
— Pomiędzy żołądkiem kafra a strusim niema wielkiej różnicy. Wogóle dziwię się jak pan możesz żartować w tak ważnej chwili!
— Nie żartuję, ale wyznaję, że mnie więcej martwi postępowanie Matakita niż strata kamienia.
Wszyscy obecni spojrzeli na Cypryana jak na waryata.
— A tak — kończył Cypryan spokojnie — niezapominajcie panowie, że gdy zrobiłem jeden kamień, mogę tę szkodę naprawić i zrobić drugi.
— Panie inżynierze — rzekł Annibal Pantalacci groźnym tonem — radzę panu nie powtarzać swych doświadczeń, zarówno dla dobra Griqualandu, jak i dla własnego.
— Mój panie — odparł Cypryan — nie mam zamiaru pytać pana o radę i pozwolenie!
— Ach, dajcież pokój sprzeczkom, nie pora na to — zawołał pan Watkins.
Przyznaj się, panie Méré, że nie możesz ręczyć, że uda ci się zrobić dyament tej samej wielkości, koloru i kształtu, przypuściwszy nawet, że szczęśliwym trafem i drugie doświadczenie będzie udatnem.
Słowa pana Watkinsa były dość rozsądne. Bezwątpienia doświadczenie oparte było na zasadach nowoczesnej chemii, ale zachodziło pytanie, o ile traf nie przyczynił się do tak pomyślnego rozwiązania. Absolutnej pewności co do powtórnego udania się próby — mieć nie mógł.
W tych warunkach odszukanie złodzieja stawało się sprawą naglącą.
— Nie odkryto żadnych śladów zbiega? — zapytał Watkins.
— Żadnych — odparł Cypryan.
— Czy obszukano okolicę, obozowisko?
— Z największą ścisłością — zapewnił Friedel. — Złodziej prawdopodobnie już w nocy uciekł, a dokąd, tego stanowczo orzec nie można.
— Czy oficer policyi przeszukał jego chatę? — pytał dalej fermer.
— Tak, ale żadnego śladu nie znalazł.
— Ach — zawołał Watkins — dałbym 500, nawet 1000 funtów szterlingów, gdyby go schwytano!
— Rozumiem to, — rzekł Pantalacci — lecz wątpię, czy kiedykolwiek zobaczysz dyament, albo tego, co go skradł!
— A to dlaczego?
— Bo Matakit nie będzie tak głupi, aby się w drodze zatrzymywał. Skieruje się on zapewnie przez Limpopo, w pustynię, do Zambezi albo do jeziora Tanganyka, a może do Buszmanów się zapędzi!
Czy podstępny wioch mówił to, co myślał, czy też chciał innych zniechęcić do ścigania Matakita, aby samemu podjąć tę wyprawę?
Myśl ta nasunęła się Cypryanowi, gdy przysłuchiwał się mowie Pantalacciego.
Fermer nie należał jednak do ludzi, których można prędko zniechęcić.
Zniecierpliwiony spoglądał przez okno na zielone brzegi Vaal, jakby się spodziewał ujrzeć zbiega na jego wybrzeżu.
— Nie — zawołał — tak łatwo nie dam za wygranę! Muszę odzyskać klejnot! Muszę też tego łotra zdybać! Ach, gdyby mnie tylko ta podagra nie męczyła, — dopiąłbym celu w krótkim czasie.
— Kochany ojcze, uspokój się — zawołała Alicya.
— No, któż staje na ochotnika? — pytał Watkins, oglądając się wokoło. — Kto ma chęć puścić się w pogoń za kafrem? Nagroda będzie warta trudu, moje słowo na to!
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, mówił dalej:
— Moi panowie, jest was tu czterech, starających się o rękę mojej córki; a więc, kto dostawi złodzieja z dyamentem, słowo honoru na to, córkę mu oddam!
— Zgoda! — zawołał James Hilton.
— Należę do wyprawy, — zapewnił Friedel. — Ktoby niechciał zdobyć takiej nagrody! — ze złośliwym uśmiechem dodał Pantalacci.
Alicya zadrżała z oburzenia i wstydu na słowa ojca, i ledwie zdołała powstrzymać się od płaczu.
— Panno Watkins — mówił cicho Cypryan do niej — przyjąłbym chętnie udział w wyprawie, ale czy upoważniasz mnie pani do tego?
— Upoważniam pana wraz z najserdeczniejszem życzeniem powodzenia, panie Cypryanie — odpowiedziała z żywością.
— W takim razie pójdę choćby na koniec świata! — zawołał Cypryan, zwróciwszy się do pana Watkinsa.
— No, czeka nas trud nie mały — zauważył Pantalacci — ten Matakit każe nam dobrze biegać. On zapewne jutro już dosięgnie Potchstrom i okolicznych gór, zanim my chaty opuścimy.
— Kto wam przeszkadza dziś puścić się w drogę? — zauważył Cypryan.
— Panu nikt, jeśli mu tak pilno.
— Co się mnie tyczy, nie myślę wyruszyć bez prowiantu, dobrego wozu, tuzina bawołów i dwóch koni pod wierzch. A to wszystko znajdziemy dopiero w Potchstromie.
Czy Annibal mówił seryo, czy też chciał się odłączyć od innych, było to pytanie, na które trudno odpowiedzieć.
Ale miał też odrobinę słuszności; bez środków lokomocyi i zapasu żywności, byłoby nierozsądnie zapuszczać się na północną stronę Griqualandu.
Koszt wozu i bawołów wynosił conajmniej od ośmiu do dziesięciu tysięcy franków; wiedział o tem Cypryan, a posiadał wszystkiego zaledwie cztery tysiące.
— Mam myśl! — zawołał nagle Tomasz Steele — czemu nie mamy wyprawy tej odbyć wspólnie; koszt się znacznie zmniejszy, a cel będzie tak samo dla każdego dostępny.
— Wydaje mi się to słusznem — zauważył Friedel.
— I ja się zgadzam na ten projekt — nie wahając się rzekł Cypryan.
— Dobrze — rzekł ostatni Pantalacci — ale pod warunkiem, że możemy się rozłączyć, w razie, gdyby kto sobie życzył ścigać zbiega na własną rękę.
— Zgoda i na to — odpowiedział Hilton. — Kupujemy na wspólny koszt wóz, bawoły i żywność, a każdy może się odłączyć, jeżeli przyjdzie stanowcza chwila.
— Zgadzamy się zatem — potwierdzili Cypryan, Friedel i Pantalacci.
— Kiedy panowie wyruszacie? — pytał Watkins, któremu wyprawa ta dawała nadzieję odzyskania dyamentu.
— Jutro omnibusem do Potchstromu — odpowiedział Friedel — innego sposobu dostania się tam niema.
— Przystajemy!
W trakcie tej rozmowy Alicya odciągnęła na stronę Cypryana i zapytała go, czy sądzi na prawdę, iż Matakit jest winnym?
— Panno Alicyo — odpowiedział inżynier — muszę przyznać, iż wszystko przemawia przeciwko niemu, zdaje mi się jednak, że i włoch w tej sprawie odgrywa pewną rolę. Cóż to za mina wisielca! I takiego człowieka mieć za współzawodnika! Ale cóż robić, dobrze, że będzie go można trochę nadzorować, gorzej byłoby, gdyby działał na własną rękę.
Czwórka starających się wkrótce pożegnała pana Watkinsa i jego córkę. Pożegnanie było krótkie i serdeczne. Pozorna zgoda łączyła tych rywali, którzy razem wyruszyć mieli, a w duszy jeden drugiego odsyłał do czarta.
Wróciwszy do domu zastał Cypryan na progu siedzących Bardika i Liego.
Bardik od czasu przyjęcia służby okazywał wielką przychylność dla swego pana.
Gdy im Cypryan powiedział o swojem postanowieniu, Bardik i Li odezwali się jednocześnie:
— Zabierz nas ojczulku, prosimy cię o to bardzo!
— Was zabrać, po co?
— Aby ci kawę gotować i obiad przyrządzać — odpowiedział Bardik.
— Utrzymywać bieliznę w porządku — odezwał się Li.
— I aby cię strzedz od złoczyńców — zakończyli razem.
— Dobrze, zabieram was, kiedy sobie tego życzycie — rzekł rozczulony ich przywiązaniem Cypryan.
Następnego ranka udał się Cypryan wraz ze swoimi sługami do obozowiska w Wandergaart, aby zająć miejsce w omnibusie idącym do Potchstromu.
Mijając fermę Watkinsa, uśpioną o tej porze, zdawało mu się, że z poza firanek jednego okna ujrzał postać dziewczęcia, szlącego mu ostatnie pożegnanie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.