<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Sarnecki
Eliza Orzeszkowa
Tytuł Harde dusze
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.

OBRAZ PIERWSZY.
Pokój jadalny w domu Kuleszów w Laskowie. Drzwi w głębi wychodzące na ganek. Za niemi widać dziedziniec z aktu pierwszego. Dwoje drzwi bocznych na prawo; jedne na lewo. Okno. Sprzętów dużo, ale skromne. Na jednej ze ścian obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Na przeciwległej ścianie zegar. Krzesła drewniane skórą lub ceratą obite. Kanapka staroświecka. Duży kredens dębowy. Stół nakryty do wieczerzy. Na stole lampa. Na innym stoliku lichtarze mosiężne ze świecami.
SCENA PIERWSZA.
TEOFILA, AURELIA, KAROLKA, później KUCHARKA.
Teofila (wraz z Aurelią kończą nakrywanie stołu). No, dobrze już, dobrze... Widzę czystą serwetę kładziesz dla pana Jerzego?
Aurelia. A bo ta od objadu była zbrukana...
Teofila (wzdychając). Ha! czemu by nie miałaś położyć! Niech Awrelka położy... ja się o to nie gniewam.
Aurelia. Wiem przecie, że mamie także chodzi o porządek...
Teofila (bierze głowę Aurelii w dłonie i całuje córkę w czoło). Mizerniejesz, smętniejesz... (Wzdycha głęboko).
Aurelia. Ależ nie mamo, przeciwnie, bawiliśmy się niedawno wesoło, w stodole: tatko, Karolka, pan Jerzy i córka włódarza, Irenka — w cztery kąty, a piec piąty.
Karolka. A pan Chutko ciągle Awrelkę łapał i młynka z nią wykręcał!
Teofila (do Karolki). Tobie, Karolka, co do tego?
Karolka (nadąsana). Bo ze mną wykręcać nie chciał; stałam w kącie, jak zamurowana!
Teofila. Poszłabyś lepiej do kuchni powiedzieć kucharce, żeby wieczerzę podawała.
Karolka. Kiedy jeszcze ani tatko, ani pan Jerzy nie przyszedł.
Teofila. To niech Karolka ich grzecznie poprosi.
Karolka (biegnie do drzwi w głębi i woła). Panie Jerzy, panie Jerzy! proszę grzecznie na wieczerzę.
Jerzy (za sceną). Zaraz służę.
Karolka. Tatku!... czy tatko zaraz przyjdzie?
Kulesza (za sceną donośnym i wesołym głosem). Nie zaraz jeszcze, bo z panem Jerzym rozmawiam.
Karolka. Oho! jak tatko tak odpowiada, to znaczy, że trzeba zaraz lecieć do kuchni! (Wybiega na lewo).
Teofila (idzie do drzwi od ganku i woła). Jezus, Marya! Floryan!... już dawno pora ci jeść! Jak wygłodniejesz, to objesz się zanadto i — broń Boże — zachorujesz.
Kulesza (za sceną). Niechże Teofila nie jęczy, zaraz przyjdziemy.
Teofila (wzdychając). Oj! z tym ojcem co kłopotu, co kłopotu, Boże! (Zwraca się do Aurelki, bierze ją za głowę i w czoło całuje). Na Awrelkę to już i patrzeć nie mogę, taka jakaś blada, zmieniona... Objadu dziś nie jadłaś, tracisz apetyt!
Aurelia. Zkąd mamo droga! Jem jak rodzona córka tatki... za dwoje, za troje czasem!
Teofila (wzdycha). Ot! mówisz tak Aurelko, aby mnie tylko uspokoić! Och!
Karolka (wpada z lewej strony. Za nią kucharka z dymiącą się salaterką). Jest i wieczerza! (Skacze i tańczy po pokoju). Tralalala! wieczerza! tralalala! wieczerza! (Do kucharki). Tu, tu, tu, niech Magda postawi... A zgrabnie! żebyście broń Boże obrusa nie zwalali. (Kucharka stawia i wychodzi na lewo).
Teofila (do Karolki). Chodź-no tu smarkata!... Niech Karolka weźmie chleb i pokraje w małe, cienkie kromeczki. (Pokazuje jak ma krajać). Ot! tak. A ostrożnie! nóż ostry. (Karolka przykłada bochenek do piersi i kraje). Jezus, Marya! jak kraje!... jeszcze się skaleczy. Oddaj! oddaj! (Odbiera chleb i nóż). Już wolę sama pokrajać!
Karolka (to śmiejąc się, to nucąc). Stała panna pod drzewem i krajała chleb. Przekrajała bochenek, przekrajała siebie, przekrajała drzewo... Wszystko się rozleciało! Tralalala! Tralalala!
Teofila (krzyczy). Cicho ty bądź, Karolka! (n. str.) Jakie to rozkoszne, jak małe kociątko!


SCENA DRUGA.
CIŻ SAMI i JERZY.
Jerzy (wchodzi i całuje w rękę Teofilę). Dobry wieczór pani... (Kłania się i mówi dalej) i wesolącej się pannie Karolce...
Teofila. Co ona za panna! smarkata i tyle!
Jerzy (całuje w rękę Aurelię). I pannie Aurelii dobry wieczór. (Kładzie kaszkiet na jednym z mebli i strzelbę stawia w kącie).
Teofila (wskazując na strzelbę). Jezus, Marya! a nie wystrzeli?
Jerzy (wesoło). Nie ma obawy! ona mnie tylko słucha, i tylko na mój rozkaz daje ognia. (Zbliża się do Aurelii). A z panny Aurelii fałszywy prorok.
Aurelia. Cóż ja panu Jerzemu przepowiadałam? Już i nie pamiętam!
Jerzy. Że dziś list będę miły miał.
Aurelia. Czy nie przyszedł?
Jerzy. Posłaniec z poczty wrócił... lecz bez listu!
Aurelia. A pan Jerzy niespokojny?
Jerzy (nieco przyciszonym głosem). A niespokojny jestem. Pani o wszystkiem wie, bo ja wszystko pani powierzyłem. Zdaje się, że lepszej przyjaciółki nad pannę Aurelię mieć nie mogę, więc i to powiem, że cały dzień dzisiejszy takie myśli mam w głowie: może oni ją za mnie bardzo męczą i prześladują, może ona zachorowała, może jej w pisaniu do mnie przeszkody stawiają... (Przeciera ręką czoło).
Aurelia (patrzy na niego przez chwilę w milczeniu, a potem mówi). Niech tylko pan Jerzy o jej wierności żadnego wątpienia nie ma, bo toby panu bardzo bolesnem było.
Jerzy (z dumą i przekonaniem). Ja też tego wątpienia nie mam. Wiem dobrze, iż ona dla mnie, tak jak ja dla niej, zmienić się nie może. Ale takie przeszkody i nieprzyjemności...
Aurelia. Kochającemu sercu wszystko łatwo, aby tylko do swego celu dojść zdołało.
Jerzy. A zkądże panna Aurelia wiedzieć o tem może, kiedy niedawno mówiła, że nigdy jeszcze w życiu nie była zakochaną?
Aurelia (bardzo zmięszana). No... tak... widzi pan Jerzy: z tego co myślę... i z tego co od ludzi słyszę... a i w książkach nieraz czytałam... Zresztą, Boże, alboż ja wiem! (Wchodzi Kulesza).


SCENA TRZECIA.
CIŻ SAMI i KULESZA.
Teofila. Nareszcie Floryan przyszedł, a tu jedzenie już oziębło... Jeszcze, Boże broń, może Floryanowi zaszkodzić!... Możeby posłać do odgrzania...
Kulesza. Daj pokój!... zagadałem się z faworytem pana Jerzego, leśnikiem Grzegorzem, o owych sągach na zimę... a teraz chwilkę zatrzymałem się na ganku, bo dojrzałem, że ktoś we wrota konno wjeżdża, rozpoznać nie mogłem o zmroku... Karolka! leć-no się dowiedz!
Karolka. Lecę tatku! (Wybiega drzwiami w głębi).
Kulesza. Możeby Teofila zapaliła lampę. Ciemno choć oczy wykol! Ja nie kot, żebym jadał po ciemku... a i do gęby nawet w takiej pomroce nie trafię. Teofila może trafi, ale ja nie!
Teofila (zapalając lampę). Chyba Floryan widzi, że już zapalam. (Pokój się rozwidnia).
Kulesza. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Wszyscy (robiąc znak krzyża świętego na piersiach). Na wieki wieków. Amen.
Kulesza. No, kiedy już jasno i zapaszek jakiś przyjemny zalatuje od salaterki, siadajmy do stołu (Siada i zawiązuje serwetę pod brodę). Awrelka!... panie Jerzy!... proszę, proszę.
Karolka (wpada zdyszana). Do pana nadleśnego... do pana Jerzego... posłaniec z listem... pooosłaniec z Tooołłoooczek!
Aurelia (do Jerzego). A co? czy fałszywy prorok ze mnie?
(Jerzy, z wielką radością na twarzy, stoi jak wryty, ani się rusza).
Kulesza (do Karolki). No i cóż ten posłaniec, Karolka?... Czy czeka na ganku?
Karolka (jeszcze zdyszana). Ja biegłam... on stąpał powoli za mną jak słoń... ot tak! (Podrzeźnia ciężki chód i duże kroki mężczyzny). ....ale już chyba musi być...
Kulesza. Zawołaj... powiedz, żeby wszedł.
Karolka (wychylając się za drzwi w głębi). Człowieku! proszę wejść... (do zgromadzonych). Już idzie! (Biegnie do stołu).
Kulesza (który z oka Jerzego nie spuszczał, mówi n. str). Cierpliwy! czyli taki pewny siebie. Ja w jego wieku, to jużbym ze skóry wyskoczył i na przełaj pędził!
(Wchodzi posłaniec w wiejskiej odzieży, z krótkim batem w ręku. Zatrzymuje się przy drzwiach. Oddaje wszystkim głęboki ukłon).
SCENA CZWARTA.
CIŻ SAMI, POSŁANIEC.
Jerzy (spokojnie). Kto ty taki?
Posłaniec. Parobek od Konstantego Osipowicza, z Tołłoczek. (Sięga w zanadrze i wydobywa list). To od Salusi Osipowiczówny... od panienki.
Jerzy. Daj. (Posłaniec podaje. Jerzy chwyta list, rozdziera szybko kopertę, z której wypada na podłogę z brzękiem pierścionek. On z osłupieniem spogląda nań chwilę. Potem zbliża pismo do oczu i czyta. Blednie, zagryza wargi, panuje jednak widocznie nad sobą, aby nie wybuchnąć).
Aurelia (przerażona). Ach!
Teofila (z jękiem). Jezus, Marya!
Kulesza (półgłosem). Cicho baby!
Karolka (która wybuchła dziecinnym śmiechem, ale pod groźnem spojrzeniem ojca nagle umilkła, biegnie i podnosi pierścionek). Ach! jaki śliczny pierścioneczek!
Kulesza (groźnie). Oddaj zaraz panu Jerzemu!...
Karolka (oddając). Oto jest... chciałam tylko... (Urywa. Jerzy machinalnie odbiera pierścionek i chowa. Karolka przerażona wyrazem jego twarzy, cofa się).
Jerzy (trzyma list w ręku; chwilę się waha, a potem zbliża się do Aurelii). Może pani, panno Aurelio, z łaski swojej przeczyta, bo mnie wszystko mieni się w oczach. Nie widzę... nie rozumiem...
Aurelia (bierze list do ręki i czyta drżącym głosem). „Bardzo mnie jest przykro i boleśnie, że pana Jerzego pożegnać muszę i to na zawsze...“ (Zwraca list Jerzemu). Nie mogę... I ja dobrze nie widzę.
Jerzy (do Kuleszy). Może pan?
Kulesza (bierze list). Ja?!... Ha! Kiedy sobie tego życzysz...
Jerzy. Proszę.
Kulesza (czyta). „Bardzo mnie jest przykro i boleśnie, że pana Jerzego pożegnać muszę, i to już na zawsze, ale widać taka jest wola Boska; i podług woli familii mojej postąpić mi trzeba, która mnie pięknie prosi, a jak nie, wyrzec się i przekląć obiecuje. Niech pan Jerzy będzie upewniony, że z wielką trudnością to postanowienie dokonywam, ale muszę, bo gdyby tak stało się, jak kiedyś myśleliśmy sobie i pragnęli, pewnie obojgu nam nie byłoby dobrze na świecie.“
(Jerzy śmieje się gorzko. Kulesza przerwał czytanie, którego Teofila i Aurelia słuchały z uwagą).
Aurelia (n. str.) Boże! on dopiero teraz przy głośnem czytaniu zrozumiał!
Jerzy (panując nad sobą). Proszę... czytaj pan dalej.
Kulesza (czyta). „Niech pan Jerzy będzie jak najszczęśliwszy i niech wszystko na świecie panu sprzyja. Ja dla pana na wieki zostanę życzliwą, a teraz bardzo smutna jestem i, łzy wylewając, to piszę. Ten zaręczynowy pierścionek, który mam od pana, odsyłam, a ten, który pan ma odemnie, proszę bardzo, aby pan na pamiątkę schował, od nieszczęśliwej i wiecznie panu życzliwej: Salomei“. (Oddaje list).
Jerzy (odbiera go. Przygląda mu się uważnie, jakby raz jeszcze czytał; potem zwraca się do posłańca i mówi). Czy panna Osipowiczówna sama tobie ten list oddała?
Posłaniec. Sama... a jakże, sama. A Konstanty Osipowicz to tylko przykazał mnie panu powiedzieć... (Urywa z widocznem wahaniem).
Jerzy. Co?
Posłaniec. Ha!... Konstanty Osipowicz kazał to tylko powiedzieć: że nie dla psa kiełbasa i jego siostra nie dla takiego, którego baćko jeszcze w skórę brał! (Jerzy patrzy nań nieprzytomnie).
Jerzy (nagle, z krzykiem). A!... a! (Biegnie po strzelbę, chwyta ją i mierzy do chłopa).
Kulesza (który go obserwował, zrywa się i wydziera mu fuzyę). Daj pokój! daj pokój! Posłańca nie wieszają i nie ścinają. (Zwraca się do Aurelii i oczami wskazuje na włościanina). Awrelka! zaprowadź go do kuchni i jeść mu daj!... Uspokój się panie Jerzy, uspokój... Chodź ze mną do mojej kancelaryi, tam będziemy sami. (Chce go wziąć pod ramię i odprowadzić, ale Jerzy mu się wyrywa).
Jerzy (przejęty gniewem zrywa z palca pierścionek, rzuca go posłańcowi w twarz i mówi gorączkowo). Masz!... Pannie Salomei powiedz odemnie, że ja żadnych pamiątek od niej nie potrzebuję... a panu Osipowiczowi, że ja pięknie się kłaniam jemu i zapowiadam, że nie daj Boże, aby on kiedykolwiek jeszcze przeciw ojcu mojemu językiem chlasnął, bo jeżeli to do uszu moich dojdzie, przyjadę... i jak Bóg na niebie, łeb roztrzaskam. Tak powiesz, rozumiesz: łeb roztrzaskam... Nie kijem, pałką, ani toporem to uczynię, bom nie zbójca, ale wprost kulą... z tej oto mojej strzelby! (Wyprostowuje się dumnie, spogląda po wszystkich, bierze kaszkiet do ręki i zmierzając ku drzwiom, mówi kłaniając się). Dowidzenia, państwu.
Karolka (zabiegając mu drogę). A wieczerza, panie Jerzy... wieczerza?...
Kulesza (tupie nogą). Cicho bądź!... daj pokój, nie zatrzymuj!
Jerzy (dumnie i poważnie). Wrócę... wkrótce wrócę. (Wychodzi głębią).
Kulesza. Niech się wysapie po żalu i gniewie. W samotności łatwiej mu to przyjdzie, aniżeli pomiędzy nami. (Zwraca się do Aurelii). Awrelka! nie przecieraj oczu, jakbyś się z ciężkiego snu tylko co obudziła; zaprowadź posłańca do kuchni. Dać mu jeść!
Posłaniec. Do nóg upadam wielmożnemu panu. (Kłania się nisko i wychodzi za Aurelią na lewo).
Kulesza. Z Bogiem!... z Bogiem!
Teofila (jęcząc i wzdychając). Ach! co się stało! co się stało!
Kulesza. Stało się, co się stać miało. Żal mi chłopaka... no! ale rozpaczać i szlochać nie ma powodu... Teofila zaś już... już gotowa...
Teofila (przerywając i zagadując). Wszystko wystygło!... Mocny Boże, z taką wieczerzą!... Możeby Floryan jadł?
Kulesza. Przecież na niego zaczekać należy. Powiedział, że wróci...
Teofila. A to już chyba zaniosę do kuchni, żeby odgrzać. Karolka! weź salaterkę... a Floryan niech ma cierpliwość i zaczeka...
Kulesza. Zaczekam. Mówią: od cudzego frasunku głowa nie boli... a mnie, powiem prawdę, prawie się już jeść odechciało!
Teofila. Jezus, Marya! jeszczeby czego! Pójść spać bez wieczerzy, dla Floryana pewna choroba. (Do Karolki, która wzięła salaterkę). Ostrożnie!... żebyś nie rozlała!
Karolka (nagle wybucha śmiechem i mówi po cichu do matki). Mamo!... jaka ona głupia, że taki śliczny pierścionek odesłała!
Teofila. Co ty wiesz?! (Popychając ją). No... idź już idź! (Puszcza Karolkę przed sobą, a potem sama za nią wychodzi).
Kulesza. (Sam. Przechadza się czas jakiś zamyślony. Potem zaczyna gwizdać. Potem znowu przechadza się i gestykuluje. Wreszcie staje i mówi). Nieraz człowiek mówi: głupia baba, ot! bzdurstwa plecie... albo: u niewiasty włosy długie, a rozum krótki... tymczasem, patrzcie się państwo: wyprorokowała... jak Boga kocham: wyprorokowała!... Zaręczyny, pajęczyny — mówiła... I prawda, jak pajęczyny na wietrze, rozleciały się te zaręczyny... Żal mi chłopca, żal szczery, ale widocznie już tak było sądzono. A chwat! jak to się umie trzymać i wzruszenie ukrywać! Oho! nie lada siła woli w nim... nie lada siła!
Teofila (zdyszana wchodzi z lewej). Czy Floryan wie, że ta panna już z kim innym zaręczona?... Słyszę z Cydzikiem, który jeszcze smarkaty jest, ale jedynak u ojca i bogacz!
Kulesza (niby żartując, ale mocno zaciekawiony). Od jakiej-że to sroki Teofila wiadomość tę powzięła?
Teofila. A toż ten posłaniec Aurelce w kuchni rozpowiedział. Dużo tam pono w Tołłoczkach było hałasu — mówił... i proszenia i grożenia. Dwa razy swaty przyjeżdżały. Za pierwszym razem zrekuzowała, a za drugim zgodziła się narzeczoną pana Cydzika zostać.
Kulesza. Taka to babska stałość!
Teofila. Kiedyż podobno, słyszę, familia jej odetchnąć spokojnie nie dawała; ciągle wyrzucali, że on chłop i ziemi swojej nie ma.
Kulesza. Kpy, osły, bałwany, barany!
Teofila. Floryan mówi: kpy, osły, bałwany, barany, a ja mówię, że pomyślawszy, to może oni racyę mieli. Zawszeż to prawda, że on chłop!
Kulesza (wyprostowany patrzy na nią surowo, ta milknie. Po chwili Kulesza mówi). Niech Teofila posłucha. Ja Teofilę szanuję, bo matką moich dzieci jest, i zawsze poczciwą, pracowitą kobietą będąc, mojego przywiązania nigdy nie zawiodła. Ale teraz to mówię i przysięgam, że jeżeli Teofila kiedykolwiek przy nim, albo też i bez niego, choć słóweczko o jego chłopstwie piśnie... to... to... (chwilę zastanawia się, poczem wali pięścią w stół)....to ja z Teofilą do rozwodu pójdę!
Teofila (chwilę nieruchoma, z wytrzeszczonemi oczami, patrzy na niego. Potem nagle zaczyna się śmiać). O! o! o!... u Floryana zawsze facecye...
Kulesza (przerywając). To nie facecye!... Do rozwodu z Teofilą pójdę, jak Bóg na niebie! (Patrzy na przerażoną żonę. Po chwili zaczynają mu się wargi trząść od powstrzymywanego śmiechu). I ożenię się z młodszą, ładniejszą, a zwłaszcza z mądrzejszą... (z naciskiem) a zwłaszcza z mądrzejszą!
Teofila (ledwie mogąc wykrztusić wyrazy). Floryan.... plecie!
Kulesza. Wcale nie pletę i Teofilę upewniam, że jeżeli mnie w tym razie nie posłucha, to zajdzie między nami... cokolwiek... coś złego! Bo to nieładne facecye komuś pochodzenie niższe wypominać; bo, po pierwsze: głupi zabobon, a po drugie: wielki grzech, daleko większy, niż po ciężkiej pracy w piątek i sobotę mięso jeść. Niechże Teofila lepiej już w piątki i w soboty postu mnie nie nakazuje, a głupią być przestanie i grzechu względem bliźniego swego nie popełnia.
Teofila. Floryan o bliźnich mówi, a i Osipowicze zdaje się chrześcianie tak jak i my, jednak w nim bliźniego nie uwidzieli!
Kulesza. Ot! i powiedziała! Wiadomo przecie, że i Chrystus Pan nie zdołał wszystkich grzeszników nawrócić!... Osłów i baranów w ludzi poprzemieniać, to nie łatwa rzecz! Ale co Teofili do tego? Byleby sama ani oślicą ani owcą nie była!... A teraz marsz do kuchni, bo po moich refleksyach i bzdurstwach Teofili strasznie się w mojem wnętrzu głód obudził. Idę do kancelaryi napić się kieliszek wódki i za moment wracam. (Wychodzi na prawo).
Teofila (stoi chwilę zamyślona). Jezus, Marya! jak tak ze mną pogada, to widzi mi się, jakby mi mózg w głowie na tycią sieczkę pokrajał! (Wychodzi na lewo).
SCENA PIĄTA.
JERZY, GRZEGORZ później KULESZA.
Jerzy (mówi do Grzegorza stojącego jeszcze na ganku). Zaraz!... jak pójdziemy razem do lasu, to mi wszystko opowiesz. (Odwraca się i spostrzega, że nie ma nikogo. Wraca do drzwi od ganku i mówi). Nie ma nikogo... wszyscy wyszli... a to... niech Grzegorz wejdzie! (Grzegorz wchodzi). Mów więc... O co chodzi? o co Grzegorz chciał mnie prosić?
Grzegorz. A to widzi pan nadleśny, kowal z Wasilkowiec, co był tu przejazdem dziś rano, mówił, że matka moja zachorowała; chciałem więc upraszać pana nadleśnego, żeby mnie na trzy dni zwolnił od obowiązku. Za trzy dni z pewnością wrócę...
(Kulesza wchodzi. Jerzy go nie spostrzega).
Jerzy (po krótkim namyśle). Dobrze, jedź sobie, a tylko dłużej nad trzy dni nie baw!
Grzegorz. Jak Boga kocham, święte słowo...
Jerzy (zamyślony). Dobrze, jedź Grzegorzu...
Grzegorz (chyląc mu się do kolan). Dziękuję panu nadleśnemu. (Chce odejść).
Jerzy (go zatrzymuje i mówi do niego głosem wzruszonym i drżącym). Ja ciebie Grzegorzu, przy tej okazyi o jedną przysługę poproszę. Będziesz tam niedaleko chaty mojej przejeżdżał... Znasz tę grobelkę, co to przez las idzie, a z dwóch stron koło niej krzaki malinowe rosną?
Grzegorz. Wiem.
Jerzy (j. w. z pewnem odcieniem rozmarzenia). Otóż zaraz za malinami droga skręca na prawo w piękny dębowy las... Dęby rzadko stoją, a pomiędzy niemi gdzieniegdzie brzozy i jarzębiny... tą drogą, z grobelki skręciwszy, dwie małe wiorsty będziesz miał do chaty leśnika, Mikołaja Chutki... to jest mojego ojca. Bądźże tak dobry dojedź tam i powiedz, że ja bardzo proszę, aby ktokolwiek z domu jak najprędzej do mnie przyjechał, czy ojciec, czy matka... najlepiej matka. Powiedz tylko, że bardzo pięknie proszę i koniecznie... koniecznie...
Grzegorz. Dobrze, powiem... bezwątpienia powiem.
Jerzy. Ja ci ślicznie podziękuję, jak wrócisz. No idź już z Bogiem, idź. (Grzegorz kłania się i odchodzi).
Kulesza (zbliża się). Pan Jerzy bardzo widać zatęsknił do familii, skoro tak nagli, aby matka rychło przyjechała.
Jerzy. Pan tu był?... przepraszam... nie spostrzegłem.
Kulesza. Synkowi przykrzy się bez pieszczot mamy.
Jerzy (zimno i dumnie). A zatęskniłem. Prawie trzy miesiące nikogo ze swoich nie widziałem.
Kulesza. Spodziewam się, że pan Jerzy i tu nie jest pomiędzy cudzymi.
Jerzy (j. w. kłania się). Za życzliwość bardzo dziękuję, ale wiem dobrze, jak daleko od tego, abym był państwu swoim. (Poruszenie Kuleszy). Co się zaś tyczy rodziców moich, to nic dziwnego, że mam dla nich serce i uszanowanie. Ojciec jest człowiekiem bardzo poczciwym i wiele dobrego dla mnie zrobił, a matka taka, że chyba lepszej nikt na świecie mieć nie może!
Kulesza. Dobry z ciebie syn, panie Jerzy; masz zacne serce. (Wyciąga doń rękę. Jerzy jakby nie widział, idzie po strzelbę i zaczyna ją oglądać. Kulesza zaś mówi na stronie). Co u licha taki obojętny dla mnie! Nie śmiem z nim mówić o tem, co się stało. Niby lodem mrozi. (Na widok wchodzących do pokoju). No! siadajmy do wieczerzy! (Jerzy spostrzegłszy, że Aurelia niesie salaterkę, odbiera jej i stawia na stole).
SCENA SZÓSTA.
CIŻ SAMI, TEOFILA, AURELIA, KAROLKA.
Aurelia. Dziękuję panu.
Jerzy (bardzo zimno). Nie ma za co. (Aurelia spogląda na niego ze zdziwieniem).
Kulesza (już siedzący). Siadajże pan, tu między mną a Teofilą, na swojem zwykłem miejscu.
Jerzy (całuje rękę Teofili i mówi bardzo zimno). Ja właśnie przyszedłem przeprosić, że dziś z państwem do wieczerzy nie siędę.
Teofila. Dla czegoż to, dla czego?
Jerzy (j. w.) Doniesiono mi, że w piątym rewirze popełniono dziś kradzież... znaczną szkodę.. A przytem mam wiele zajęcia... rachunki...
Kulesza. Które prowadzisz wzorowo.
Jerzy (j. w.) Nad któremi noc całą przesiedzę...
Kulesza. To dla tego właśnie potrzeba się posilić, wzmocnić...
Teofila (zapraszając). Bardzo by nam było przykro...
Jerzy (nagle przerywa). Ja i jutro, ani na objad, ani na wieczerzę nie przyjdę...
Kulesza. A to czemu?
Jerzy (ciągnie dalej, tonem jak w.). Wiele zajęcia mam... w lesie. Zjem sobie cokolwiek u którego z leśników, a wieczorem w swojem mieszkaniu herbaty się napiję i dosyć mi będzie.
Teofila. Jezus, Marya! a toż nam panie Jerzy wielki smutek sprawiasz tem postanowieniem.
Jerzy. (j. w.) Chciałem właśnie powiedzieć, że pojutrze... tydzień cały... a może dwa i więcej całkiem przychodzić już nie będę...
Teofila. A toż co? Chyba pan Jerzy...
Kulesza (trącając żonę). Cicho!
Jerzy (j. w.) I dla tego przyszedłem pożegnać: panią dobrodziejkę (całuje Teofilę w rękę), i pana (kłania się)... i dobrej nocy życzyć pannie Karolinie, pannie Aurelii...
Kulesza (wstaje i wyciąga doń ręce). Musisz być zmęczony. No! to idź spać, a jak się prześpisz, wypoczniesz i z dobrą myślą wstaniesz, to jutro pogadamy o...
Jerzy (j. w. przerywa). Jutro, skoro świt, ruszam do lasu (kłania się). Żegnam państwa. (Idzie po kaszkiet, który na krześle pozostawił, potem bierze strzelbę i przerzuca ją przez ramię).
Kulesza (na str. siadając do stołu). Wodą z lodem oblewa!
Aurelia (która siedząc przy stole nie jadła i ani na chwilę oka z Jerzego nie spuszczała, nachyla się do ojca i mówi po cichu). Tatku! czy można?... powiem panu Jerzemu tylko jedno słowo.
Kulesza. Ha! powiedz i ty swoje słówko... może ty lepiej mu wytłómaczysz...
(Aurelia wstaje i idzie do Jerzego, który zarzucając fuzyę na ramię stoi zwrócony do niej plecami).
Aurelia (szeptem). Panie Jerzy!
Jerzy (odwraca się i mówi tonem j. w.). Co pani rozkaże?
Aurelia (wstrząsnęła się). Ja nic nie każę!... Powiedz pan, dla czego jesteś taki jakiś... taki, jakbyś nas wszystkich pierwszy raz w życiu swojem widział?.... Ja tylko chciałam powiedzieć, aby pan nie martwił się bardzo. Mój panie Jerzy, mój drogi panie Jerzy, proszę nie martwić się... Wszystko przejdzie... Może też Pan Bóg da, że szczęście znowu kiedykolwiek dla pana zaświeci... może...
Jerzy (j. w.). Pani wstała od wieczerzy, a rodzice czekają...
Aurelia (nie dając mu skończyć). Mój panie Jerzy, niech pan nie będzie choć ze mną taki jakiś obojętny, czy też ambitny... i tak jak dawniej wszystko mi powierza... Przecież to lżej jest, kiedy człowiek może komukolwiek wszystko powierzyć.
Jerzy (przyciszonym głosem). Ja pannie Aurelii bardzo wdzięczny jestem za przyjaźń, którą mi pani okazuje, ale przyjąć mi jej nie wolno... ona pomiędzy nami być nie powinna. Dobrze życząc pannie Aurelii, nie chcę swoją przyjaźnią ubliżenia pani sprawić...
Aurelia. Co pan wygaduje?
Jerzy. Dziś rano jeszcze inaczej myślałem, ale potem taką srogą naukę mi dano, że o niej, póki życia nie zapomnę i na zawsze już będę wiedział do kogo powinienem przybliżyć się, a od kogo trzymać się w oddaleniu, aby mnie potem nie oddalono. Wiele z tego, co było we mnie przewróciło się obecnie do góry nogami, albo też i zupełnie znikło, a choć życzliwość moja dla pani nie znikła, jednakowoż okazywać mi jej nie trzeba, aby czasem przez to kogoś nie obrazić i pani nie pokalać. Dobranoc pani. (Idzie ku drzwiom i raz jeszcze wszystkim się kłania). Dobranoc, państwu. (Wychodzi).
SCENA SIÓDMA.
CIŻ SAMI prócz JERZEGO.
Kulesza (który zmiótł pełen talerz). Tak mnie oziębił, (odsuwa talerz) że aż apetyt straciłem. — Awrelka! pójdź sam tutaj... (Aurelia ociera ukradkiem łzę kręcącą się w jej oku i zbliża się powoli do ojca). No, i cóż?
Aurelia. Nic... nic tatku! (Siada zamyślona przy stole).
Kulesza. Zaskalił się w swoim bólu i żalu...
Teofila. Czy wie Floryan, że wielką desperacyę po nim widać. Niby on udaje, że nic nie czuje, ale desperacya aż z niego bije! Gadał do mnie a w drugą stronę patrzał... jak waryat! Żeby on sobie tylko czego złego nie zrobił!
Aurelia. Myśli mama?!
Kulesza. Ot! głupstwo!
Aurelia (n. str.). Boże! (Opiera głowę na dłoni i zamyśla się).
Teofila. Co to jest fuzyę ciągle na plecach trzymać, w desperacyi będąc! Niech Floryan cokolwiek na to poradzi, żeby on sobie czego złego, broń Boże, nie zrobił!
Kulesza. Et! bajki babom!
Teofila (kręcąc głową i jęcząc). Ach! ach! ach! do czego to zawiedziona miłość człowieka doprowadzić może!
Kulesza. Czy Teofila zawiedzionej miłości doświadczała, że o niej tak mówi? Zdaje się, że ja nigdy takiego zawodu nie sprawiłem, więc chyba obok mnie był u Teofili jeszcze kto inny.
Teofila (z oburzeniem). Floryan plecie!
Kulesza (ociera serwetą usta i wstaje od stołu). Niech Teofila sobie żadnych strasznych myśli do głowy nie przypuszcza. Jerzy jest zanadto rozsądnym, aby dla lekkomyślnej dziewczyny...
Aurelia (bezmyślnie powtarza). Lekkomyślnej dziewczyny!
Kulesza. Która go opuściła, życia siebie pozbawiać miał. Posmęci się trochę, posmęci i przestanie. Najlepiej go przez czas jakiś w spokojności pozostawić. Niech je gdzie chce, i robi co chce, dopóki się nie wysapie, a jak się wysapie, taki będzie jak był.
Teofila. Daj Boże!
Kulesza. A teraz spać!... Patrzcie, już dziesiąta! (Idzie do kanapy, na której Karolka, zjadłszy wieczerzę, w ciągu tego co powyżej, położyła się i usnęła. Budząc). No! mała, wstawaj!
Karolka (zrywa się). Co?... co?... co?... Wszelki duch Pana Boga chwali. (Przeciera zaspane oczy).
Kulesza. I ja go chwalę!
Karolka (przecierając oczy). Tak mi się coś strasznego śniło: wiedźmy, upiory, wilkołaki...
Kulesza. Sen mara!... Idź matce i siostrze pomóż sprzątnąć ze stołu, zmów pacierz, rozbierz się ― i do łóżka! (Karolka całuje ojca w rękę, on ją w czoło). Awrelka także niech nie duma...
Aurelia (jakby nagle przebudzona powstaje). Co tatku?
Kulesza (podrzeźniając). Co tatku?... Nic. Tylko nie dumaj... nie dumaj, bo choćbyś nie wiem jak dumała królową nie będziesz. Dobranoc. (Całuje ją w czoło, ona go w rękę). Teofili także dobranoc życzę. Już i gazetki Awrelka mi nie przeczyta, bo późno. Sam sobie, co nie co przerzucę w kancelaryi, a potem — jak posłyszę, żeście już chrapnęły — spełnię mój ostatni codzienny gospodarski obowiązek: jeszcze obejdę dom w koło, aby się przekonać, czy wszystkie światła pogaszone, oraz wszystkie drzwi i okna zamknięte.
Teofila. Zmęczony jesteś, możebyś się zaraz położył, a ja już za ciebie obejdę...
Kulesza (zapala zapałką świecę w lichtarzu). Dziękuję Teofili za jej dobre serce, ale ja sobie tylko wierzę i, swoim starym oczom. Dawniej to i parobczyńskie mieszkania tak oglądałem, ale dziś... et!... Dobranoc wszystkim. (Wychodzi na prawo).
(Scena niema. Kobiety powoli wszystko sprzątają w milczeniu. Strzepują obrus, składają serwety. Ustawiają naczynia na półkach kredensu. Aurelia, wciąż zamyślona, robi wszystko jak nieprzytomna. Niosąc stos talerzy idzie przed siebie z oczami utkwionemi w przeciwną ścianę).
Karolka. Awrelka! co ty tak z błędnemi oczami idziesz, jakbyś blekotu się objadła? Na ścianę wleziesz i talerze potłuczesz! (Aurelia zatrzymuje się, spogląda po wszystkich, jakby oprzytomniała i zanosi talerze do szafy).
Teofila (cicho jęcząc). Jezus, Marya!... biedne dziecko! (Całuje naprzód Aurelię, potem Karolkę, żegna je znakiem krzyża świętego i prowadzi do drugich drzwi na prawo. One całują ją w ręce i wychodzą. Teofila, sama, kręci się dalej, mrucząc ciągle jękliwie). Jezus, Marya!.. biedne... biedne dziecko... Och! Boże!... och! Boże! (Włazi na krzesełko i zapala lampkę przed obrazem Matki Boskiej. Potem zamyka na klucz drzwi od ganku. Robi znak krzyża świętego nad drzwiami, wiodącemi do kancelaryi męża, bierze lampę ze stołu i wychodzi. Chwilowa cisza, tylko za sceną odzywa się trzykrotnie, coraz ciszej i dalej głos stróża nocnego: „Werda!“. Wchodzi Aurelia na wpół ubrana, boso. Klęka przed obrazem Matki Boskiej i zaczyna modlić się gorąco po cichu).
SCENA ÓSMA.
KULESZA, AURELIA.
Kulesza. (Wchodzi z prawej ze świecą w ręku, której płomień, ręką zasłania. Ubrany jak poprzednio, tylko na nogach ma olbrzymie filcowe pantofle. Staje i przysłuchuje się). Co za dyabeł! ktosić płacze, czy co? A tak jest... płacze! (Płacz milknie). Słyszałem, na własne uszy słyszałem. (Głośno). Kto tu taki? (Milczenie. Kulesza idzie ze świecą naprzód, po drodze usuwa krzesła i nareszcie spostrzega Aurelię). Awrelka! a ty tu co robisz? (Aurelia z rozpuszczonemi włosami podnosi twarz zapłakaną, potem jakby olśniona zakrywa ją rękami, przysiada na podłodze i wybucha płaczem). Awrelka! co to jest? co tobie? czego beczysz?
Aurelia (zrywa się nagle na równe nogi, ruchem pieszczonego dziecka rzuca się ojcu na szyję, obu ramionami obejmuje go za szyję, drży i płacze. Po chwili mówi). Mój tateczku! niech się tatko na mnie nie gniewa, ale niech tatko co takiego zrobi, aby jego pocieszyć, aby jemu cokolwiek poradzić, aby jego wyratować... Mój tateczku kochany! niech tatko tylko pomyśli, a pewnie cokolwiek wymyśli, bo starszy jest i więcej ma doświadczenia. Jeżeli tatko jego nie wyratuje, to kto go wyratuje?... Rodzice pewno by chcieli, ale nie zdołają, a więcej nikogo on nie ma i zginie pewno, zmarnuje się przepadnie... (Płacz przerywa jej mowę).
Kulesza (w jednej ręce trzyma świecę, drugą córkę przygarnia do piersi, chwilę milczy zdziwiony, potem mówi). Ehe! ot, gdzie raki zimują! (Podprowadza ją naprzód sceny i stawia świecę na stole). Co... co się tobie stało, Awrelka? co ty wygadujesz?... Od czego ja go mam ratować? dla czego on ma ginąć i przepadać? Babskie bzdurstwa! Zwaryowałaś?
Aurelia. Tatko nie zauważał: on już nie taki, jak był!
Kulesza. No, ochłódł dla nas trochę, ale jak się wysmęci, to się i rozgrzeje...
Aurelia. Gdzie zaś!... Kucharka widziała przez okno, jak w swojej stancyjce trzy kieliszki wódki, jeden po drugim od razu wypił; a przecie, gdy tu wrócił powiedzieć, że do wieczerzy z nami nie siędzie, nie było na nim śladu, że pijany. Boże mój, Boże! jaki on musi być nieszczęśliwy, kiedy w wódce pocieszenia dla siebie szuka.
Kulesza. Źle!... ale cóż ja na to poradzić mogę? Jeżeli jest taki głupi, że dla dziewczyny, która go opuściła tak waryuje, toż ja mu ani rozumu do głowy nakłaść, ani tej dziewczyny powrócić nie zdołam. Zresztą widzę, że zlodowaciał i nie okazuje wcale, aby naszej przyjaźni i pomocy potrzebował.
Aurelia (ramiona z szyi ojca zdejmuje, włosami łzy ociera i mówi z wielką rozwagą). On nie dla tej dziewczyny tak waryuje; on takiej, co go tak łatwo na innego przehandlowała, długo ani pamiętać, ani żałować nie może.
Kulesza (patrząc jej w oczy; z uśmiechem). Tak się asindźce zdaje?... No! ależ w takim razie, cóż mu się stało u dyabła?
Aurelia (z jeszcze głębszym rozmysłem). On nie z zawiedzionego kochania zmysły traci, ale z obrazy — i z tego, że przez jednych ludzi skrzywdzony, wszystkim już przestał ufać.
Kulesza (na str.). Oho! w młodej dziecinie... rozum słynie!
Aurelia (j. w.). Ponieważ oni jemu wzgardę okazali, więc się boi od innych jej doświadczyć, dla tego też oddala się od nas.
Kulesza. To głupi!
Aurelia (j. w.). Nie tatku, on nie głupi jest, tylko bardzo ambitny.
Kulesza (uderza się ręką w czoło). A prawda! a pewno!... To, to, to! ambicya obrażona! Dla tego to tak przedemną rodziców swoich wysławiał! Tak jest. Prawda. Ja i nie zgadłem, a ty zgadłaś! (Patrzy na nią z rozkoszą). No, ale teraz, to już idź spać i mnie do łóżka puść, bo ledwie na nogach stoję...
Aurelia (całując go po rękach). Tatku złoty, drogi, kochany! zrób cokolwiek, poradź, ratuj...
Kulesza (głaszcząc ją po głowie). Hm! hm!... No, zastanowię się, pomyślę, może co i poradzę, ale przestań beczeć, bo jak nie... to... to... dam rózgą.
Aurelia (podnosi głowę, patrzy ojcu w oczy filuternie i roześmiała się głośno, szczerze, serdecznie). Tatko żartuje!
Kulesza. No, kiedy się śmiejesz, to znowu cię lubię. (Całuje ją długo, gorąco). Ruszaj spać. (Wypycha ją za drzwi pieszczotliwie). Sprytna dziewczyna!... oho! rozumna dziewczyna! (Staje w pośrodku pokoju i znowu bierze świecę do ręki). A Teofila miała racyę! (Szepcząc). Oj! matczyne oczy! matczyne serce!
(Zasłona spada).
OBRAZ DRUGI.
Las. W oddaleniu widać sągi. Na pierwszym planie na prawo pień i kłoda.
SCENA PIERWSZA.
GRZEGORZ, DWÓCH LEŚNIKÓW (ustawiają sążeń drzewa i siekierami podbijają pale go utrzymujące.) Później KULESZA.
Leśnik pierwszy (śpiewa).

Zdala od mej wioski, zawsze sam,
W lesie życie schodzi mi;
Nie znam szczęścia, ale troski znam...
Więc smętek w duszy tkwi.

Niemnem-rzeką chciałbym płynąć w dal,
Wiecznie płynąć bym ja rad
I tak wśród wzburzonych, modrych fal
Dopłynąć w lepszy świat!

Leśnik drugi. Ho! ho!... w lepszy świat! A gdzie on dla chłopa? Chyba tu! (wskazując na ziemię).
Leśnik pierwszy (podnosi rękę w górę). Nie, — tam!
Kulesza (wchodzi). Dzieńdobry, Grzegorzu; dzieńdobry poczciwi ludzie... Nie widzieliście gdzie pana nadleśnego?
Grzegorz (wskazuje na prawo). Jest ot tam, proszę wielmożnego pana. Cechuje drzewa do wyrębu. Ooo! słychać jak w pień uderzył! Jutro dąb naznaczony padnie pod siekierą tych oto robotników, co (wskazuje na lewo) tam rąbią.
Kulesza. Słyszę, słyszę ich robotę... aż echo od niej się rozlega. (Po chwili). Powiedz mi Grzegorzu, jak się pan Jerzy miewa? bo już dawno oczy moje go nie oglądały. Z brzaskiem dnia pędzi do lasu, ledwie po północy wraca... a i jada nawet za domem, tak, że nie ma sposobu spotkać się z nim i pogadać.
Grzegorz. Od czasu, jak wróciłem z Wasilkowiec, na objad zachodzi do mojej chaty. Je to samo, co i my, biedni ludzie: groch i kartofle.
Kulesza. Groch i kartofle! (na str.). Oj! żal mi go... żal.
Grzegorz. Mało mówi... a jak zagada, to o rodzicach, za którymi jest tęskniący... to o ojcu, to o matce... A bo proszę pana, matki pana nadleśnego tylko co nie widać. Jak byłem u nich, obiecała, że dziś przyjedzie.
Kulesza. O tem przybyciu wspominała mnie już Teofila i Awrelka. Pewno Grzegorz im powiedział?
Grzegorz. Tak, proszę wielmożnego pana, ja. (Patrzy na prawo). A ot! i pan nadleśny nadchodzi.
Kulesza (na str. patrząc we wskazanym kierunku). Teofila miała racyę: zmizerniał... oho! zmizerniał! Zgryzota, a do tego co dzień na objad groch i kartofle, na płótno wyblichować mogą najtęższego człowieka!
SCENA DRUGA.
CIŻ SAMI i JERZY.
Jerzy (blady, widocznie zmęczony, wchodząc mówi do siebie). Na dziś, dość roboty! (Idzie do leśników i oddaje siekierkę od cechowania Grzegorzowi). Mój Grzegorzu, dajcie mi znać skoro zobaczycie furkę z Wasilkowiec... A toporek odniesiesz do mego mieszkania wieczorem. (Daje po cichu polecenia leśnikom. Oni się oddalają. Jerzy zwraca się na prawo. Kulesza mu drogę zastępuje).
Kulesza. Dzieńdobry dawno niewidzianemu. Czy pan Jerzy do domu już wraca?
Jerzy (zmięszany). Nie... to jest tak... Spodziewam się, że ktokolwiek z moich dziś do mnie przyjedzie, chciałbym więc na tę porę być już u siebie. (Chce odejść).
Kulesza (go zatrzymuje). Zaczekaj! Przecież z Wasilkowiec (wskazuje na lewo) tędy droga do Laskowa prowadzi. Jak jechać będzie, posłyszymy, a nawet uwidzimy... ja zaś właśnie przyszedłem, żeby w lesie osobność z panem na osobności pomówić. W lesie osobność lepsza, niż w domu, gdzie ktokolwiek zawsze przeszkodzić może.
Jerzy (ze spuszczonemi w ziemię oczami). A o czem pan ma ze mną do pomówienia? Może o drzewie do reperacyi budynków?
Kulesza. Mówienie o drzewie osobności nie potrzebuje. Chcę pomówić z panem wcale o czem innem. A oto o czem: czy pan mnie i moją familię za dzikie zwierzęta poczytujesz, albo też sam siebie masz za takie zwierzę, co sobie osobną norę w lesie wykopuje?
Jerzy. Ależ...
Kulesza. Nie przerywaj! Jakiż z ciebie człowiek, kiedy dobremi sercami ludzkiemi, jak śmieciem gardzisz? Jaki z ciebie mężczyzna, kiedy dla babskiego bzdurstwa poczciwość pod nogi chcesz sobie brać?
Jerzy. Bo proszę...
Kulesza. Nie przerywaj! (Spluwa na bok). Pfuj! i to wszystko przez jedną dziewczynę, która może i podeszwy twego buta nie warta! Wstydziłbyś się: i oczów ludzkich i samego siebie! (Spluwa na bok). Pfuj! spodziewałem się, że wcale innym jesteś! Jak Bóg na niebie, spodziewałem się po tobie wcale czego innego! (Sapie).
Jerzy (który patrzył na niego z zadziwieniem). Ja panu bardzo wdzięczny jestem za życzliwość i naukę, ale pan o mnie wcale nieprawdziwe ma wyobrażenie, skoro myśli, że ja dla babskiego bzdurstwa i dziewczyny...
Kulesza. Wiem! wiem!... ale to też głupstwo, może jeszcze większe, aniżeli tamto. Dla tego, że na świecie kupę bałwanów znalazłeś, to już zwątpiłeś o tem, czy na nim ludzie być mogą!
Jerzy. Przepraszam pana, ludzie na świecie są pewno, i dobrzy — ja o tem wątpienia nie mam — tylko nie dla mnie!
Kulesza. A toż czemu?
Jerzy (z błyskawicą gniewu w oczach). Temu, że na taką poniewierkę, jaką raz zniosłem, drugi raz nie narażę się pewno — i wszystkim, oprócz swojej familii i innych ludzi sobie równych, na zawsze obcym pozostanę!
Kulesza. I to wiem, wiem... a jakże! Dla tej przyczyny odstrychnąłeś się od naszego domu, dla tejże i rodziców swoich przedemną wysławiałeś. Czy chcesz, abym powiedział, coś sobie wtenczas myślał? A ot coś myślał. Myślałeś sobie: „Masz wiedzieć, kpie szlachcicu, że choć mnie ludzie za pochodzenie moje sponiewierali, ja go nie wstydzę się; owszem, wysławiam, — a was bałwanów znać nawet nie chcę!“ Może nieprawda? powiedz: że nieprawda. Zełżyj!
Jerzy (uśmiecha się). Łgać nie będę. Zupełnie tak, jak pan mówi, nie myślałem... ale, że względem pochodzenia mego nigdy Judaszem nie zostanę i że go nie mam wcale za gorsze od innych, to prawda jest. (Zapala się). A czemże ono gorsze? Nie od złodziejów ani inszych zbrodniarzy pochodzę, ale od takich, którzy w pocie czoła dostarczali chleb sobie i drugim. (Z dumą). Ojciec mój prosty człowiek, często nawet w łapciach chodzi, bo go nie zawsze stać na buty, ale przez to samo, co w życiu swojem przepracował i przecierpiał, wart każdego innego poczciwego człowieka, choćby na największych wysokościach urodzonego.
Kulesza. Masz racyę, masz racyę! Kto z nas gorszy, a kto lepszy, i czyi ojcowie byli gorsi, a czyi lepsi, Bóg niech sądzi, Bóg — zarówno wszystkich ojciec.
Jerzy (rozgrzany). Pan sam wie najlepiej, jak ja do tej dziewczyny przywiązany byłem. Serce mi się rozdarło, gdy się przekonałem, że nie tyle warta, co ją ceniłem. (Z bólem). Ileż to razy — od owego okropnego wieczora począwszy — ukazywała mi się we śnie i na jawie, aby znowu rozwiać się jak mara i mnie w żałości pozostawić... to już ja jeden wiem, i pewno o tem nikomu opowiadać nie będę... bo i nie potrzeba i trudno! Ale właśnie dla tego, że ona mego serca niegodną się okazała, i że sam przed sobą wstydzę się mego zdradzonego kochania, wprędce może pozbyłbym się żalu, na żadną desperacyę pewno bym sobie nie pozwolił i nawet przebaczyłbym pewnie, gdyby nie to, czego od jej familii, a zwłaszcza od jej braciszka doznałem. To — to już na wieki jadowitym wężem w piersi mojej ugrzęzło. Bo kiedy oni uczciwego człowieka, który głowę i serce swoje im dla wspólnego dobra oddawał, za nic mieli i — jak brudny łachman nogą potrącili, to pewno i insi tak samo myślą i postąpić są zawsze gotowi. (Ze zniechęceniem). A kiedy tak, to na cóż mnie starać się pracować, na co mi garnąć się do ludzi obcych? na co o dobrem umieszczeniu na tym świecie myśleć? Żebym i gwiazdę z nieba na ziemię przeniósł, tobym jeszcze mózgów im nie rozświecił i nie wymknął się od ich pogardy!
Kulesza. Słuchaj-no Jerzy. Nie zupełnie to tak jest, jak ty myślisz. Nie jedna była przyczyna tego, że oni cię odtrącili, ale dwie. Druga — pewno dla nich ważniejsza, niżeli pierwsza. Ja również z okolicy szlacheckiej rodem jestem... z Kuleszów pod Lidą; znam też dobrze zabobony i chciwość, które w tych zapłotkach panują. Chciwych zaś, widzisz, w każdym stanie się spotyka. Sam pozbyłem się i jednych i drugiej, chwała Bogu, bo za młodu w świat wywędrowawszy z niejednego pieca chleb jadałem, a i krwi z żył upuściłem nieco dla tej samej świętej sprawy braterstwa i miłości, do której teraz ciebie serce ciągnie. Nieraz znajdowałem się na wozie i pod wozem, a różnych wielkości i małości ludzkich napatrzyłem się tyle, że jednegom tylko Boga za wielkiego uznał. Ludzie zaś wszyscy pod nim żyją, a wielcy czy mali, zarówno ułomni są i na tym świecie cierpieć muszą. (Jerzy przysłuchuje się z uwagą). Otóż widzisz, oni ciebie nie tylko z przyczyny zabobonu, tyczącego się pochodzenia twego, odtrącili, ale także i jeszcze więcej dla tego, że ty swojej ziemi nie masz.
Jerzy. Głowę i ręce mam! Serce im oddawałem...
Kulesza. Ja to przyznaję, ale oni największy honor, oraz spokojne ubezpieczenie w ziemi tylko upatrują. I nie można powiedzieć, aby na dnie tego naczynia prawdy nie było, boć ziemia ta, to przedewszystkiem nas wszystkich matka. (Z lekkiem rozrzewnieniem). A przytem jest ona dla człowieka wyleczeniem z troski o ciało i wszelkiej desperacyi duszy. (Znowu zwykłym tonem). To jest prawda, ale z doświadczenia o tem wiem także, iż i bez posiadania ziemi można sobie uczciwie i pomyślnie wiek przez Pana Boga przeznaczony na tym świecie przeżyć. Kiedy z Teofilą żeniłem się, goły byłem jak bizun, a ona tyle posagu miała, że i kot na ogonie mógłby unieść.. Ot! jak ty teraz, głowę i ręce miałem, więcej nic... A jeszcze: wielką ochotę do pracy i ambicyę, aby na psa nie zejść. Akurat, jak ty teraz. Prawda, że różnie z nami bywało, czasem ciężko i niewesoło, lecz koniec we wszelkiej robocie najważniejszy, a u jakiego ja końca stanąłem, sam widzisz. Ziemi swojej wprawdzie nie posiadłem, ale choć i na cudzej, więcej niż sto sztuk bydła mam, tysiąc owieczek, dwanaście sprzęgów koni, oraz różne ruchomości gospodarstwu i dostatkowi potrzebne. Dzięki Bogu! może też i grosik jaki, choć nieduży, na nagłą potrzebę najdę. (Śmiejąc się dobrodusznie, kładzie rękę na ramieniu Jerzego). Tak i z tobą będzie, kochanku! tak i z tobą będzie! Zgryzotę pod nogi rzuć, do roboty rękawy zawiń, lamentować napróżno przestań. Lamenty babom właściwe, a przecież i one obok lamentowania co innego robić muszą. A patrz: moja wiecznie jęczy — a jak przytem pracuje! hej!
Jerzy. Już to pewno, że pan ma racyę... i jeżeli ktokolwiek na świecie smutnemu człowiekowi odwagi dodać, a wątpienia ująć może, to nikt lepiej od niego uczynić tego nie zdoła.
Kulesza. To i czego puszyłeś się przedemną jak indyk, a od nas wszystkich jak leśny odyniec stroniłeś?
Jerzy (opuszcza głowę zamyślony, potem nagle ja podnosi). Ach! gdybym ja mógł jakim sposobem pomścić się na nich za tę obrazę, którą oni mnie wyrządzili, zdaje się, że wtedy ów wąż jadowity, co wpełzł mi do serca, wypadłby ze mnie. Już parę razy bliski byłem tego, aby do Tołłoczek pojechać i Osypowiczowi w łeb z fuzyi wypalić, ale powstrzymywało mnie, po pierwsze: zbrodniarzem być nie chcę; a po drugie: ona mogłaby sobie pomyśleć, że ja o nią, choć mnie na innego przehandlowała, tak dbam, iż sumienie i wolność swoją niżej od niej stawię... Ach żebym mógł jaki sposób wymyśleć, żebym mógł pokazać im, żem od nich nie gorszy, a jeszcze lepszy... że o nich i o nią tyle dbam, ile o ten śnieg, który w przeszłym roku padał... a!...
Kulesza. A no, to klin klinem wybij! Zakochaj się w drugiej i... (Urywa).
Jerzy. Kiedyż bo ja wcale już nie wiem, czy prawdziwe kochanie jest na świecie, albo, że też każde oszukaństwem tylko być musi.
Kulesza (wybuchając). Toś głupi! (Z zamaszystemi gestami). A tak jest, jeżeli dla kupy bałwanów wszystkimi ludźmi, a dla jednej niestałej frygi, wszystkiemi kobietami i ich kochaniem poniewierasz, toś głupi! Otóż na złość ci powiem... tak jest na złość... i abyś wstydził się... że może jest na świecie taki szlachcic, któryby za ciebie chętnie córkę wydał... i taka panna, od tamtej może nawet troszkę lepsza, któraby dla ciebie może stałe kochanie miała... żebyś... żebyś... żebyś... nie był głupi!
Grzegorz (wbiega). Panie nadleśny, już jedzie... jedzie... Konia poznałem! (Wybiega).
Jerzy (z głośnym krzykiem). Mama! (Wybiega na lewo).
Kulesza (sam). Za daleko się posunąłem... powiedziałem za dużo... ale kiedy to ten przeklęty język szlachecki, jak się rozmacha, to go i zębami przytrzymać nie można! Źle... źle... zbajałem się. Przecież mu córki narzucać nie myślę. (Patrzy na lewo). Furka nadjeżdża; zatrzymuje się... On aż płonie od wesela i radości!... O! porywa staruchę na ręce i niesie tu... dobry syn, dobry syn!
SCENA TRZECIA.
CIŻ SAMI i ZOFIA CHUTKOWA.
Jerzy (wbiega, niosąc na rękach matkę, staruszkę drobną i suchą). To moja matka!... moja matka najdroższa. (Sadza ją na kłodzie, klęka przed nią i ręce jej i nogi całuje).
Chutkowa (wzruszona) Synku mój!... sokole mój!... dziecko moje! (Całuje go w głowę i błogosławi). Mówili synku, że ty smutny, zdesperowany... to ja przyjechała pocieszać, do matczynej piersi przytulić... razem z tobą płakać i łzy twoje ocierać.
Jerzy. Ach! jak ja ci wdzięczny... jak ja ci wdzięczny. Tyle drogi dla mnie odbyłaś... Czy nie zmęczona jesteś? (Zrywa się na równe nogi). Niech-że ja cię zobaczę, niech się widokiem twoim nacieszę!
Kulesza. Hm! hm!... A zaprezentuj-że mnie, proszę.
Jerzy (odwraca się i bierze go za rękę). Przepraszam. W pierwszej chwili radości o całym świecie zapomniałem. (Do matki). Pan Floryan Kulesza, posesor Laskowa... dobry dla mnie jak drugi ojciec.
Chutkowa. Dziękuję wielmożnemu panu za jego serce dla mego jedynaka. Ja prosta kobieta, jedwabnych słówek składać nie umiem... ale z duszy dziękuję, za mego Jurka, za mego sokoła!
Kulesza. Moja pani Mikołajowa, jak Bóg na niebie, nie ma zaco dziękować; zasłużył on sobie na życzliwość i przyjaźń ludzką... a choć teraz, od zgryzoty, pomieszało mu się troszeczkę w głowie, to... Ale o tem potem pogadamy. (Zwraca się do Jerzego). Panie Jerzy, każ furmanowi jechać wprost na folwark, a my chyba piechotą, wszyscy razem, do domu wrócimy, boć to przecie niedaleko.
Jerzy. Czy mama pójdzie?
Chutkowa. Wolę. Ja tam do jeżdżenia nieprzyzwyczajona, a droga do ciebie synku długa... Kobiecie starej, samej, przykrzy się na wózku... Wypocznę sobie idąc pieszo. (Jerzy wychodzi na lewo; widać jak Grzegorzowi wydaje polecenia. W tejże samej chwili Aurelia ukazuje się w głębi).
SCENA CZWARTA.
Kulesza (spostrzegłszy Aurelię, zbliża się do niej). A ty tu po co, Awrelka!
Aurelia. Przyszłam tatka prosić na podwieczorek.
Kulesza. Bajki babom! Już ja wiem, co cię tu sprowadza.
Aurelia (całując go w rękę). Mój tateczku, niech się tatko na mnie nie gniewa...
Kulesza (głaszcze ją po głowie). No, no! (Odwraca ją ku Chutkowej). Patrz!...
Aurelia. Czy ta staruszka, to może matka pana Jerzego, co miała przyjechać?
Kulesza. A jakże! (Jerzy wraca).
Aurelia. Oooo! (Biegnie do Chutkowej, dyga naprzód przed nią, potem w rękę ją całuje). Mama moja mnie kazała... (Spogląda na ojca, jakby się z nim wzrokiem porozumiewała)...i tatko także... abym panią Mikołajową i pana Jerzego na podwieczorek poprosiła. Niech pani Mikołajowa i pan Jerzy będą łaskawi nas odwiedzić i podwieczorek z nami zjeść. Tatko (znowu zamiana spojrzeń z ojcem)... i mama pięknie proszą... i ja... i siostra moja młodsza też.
Chutkowa (całuje ją w czoło). A cóż to za aniołek mój synku, jakby z kościoła, z ołtarza wyjęty?!
Jerzy (mocno wzruszony). To prawda jest... mama ma racyę... panna Aurelia to anioł... anioł prawdziwy!
Chutkowa. Zaproszenie twoje śliczna panienko, wraz z synem moim, chętliwie przyjmuję...
Kulesza. Kiedy tak, to chodźmy, bo czasu szkoda... tam baba moja czeka.
Chutkowa (powstając). Kiedy taka jego wola, to chodźmy wielmożny panie.
Kulesza. Niech mnie pani Mikołajowa wielmożnym nie tytułuje, bo ja — jak Bóg na niebie! — nieraz dużo bym chciał, ale nie wiele mogę. Ot! tędy. (Wskazuje drogę, potem odwraca się do Aurelii i Jerzego). A wy?
Jerzy. My za państwem idziemy.
Kulesza. Proszę, byśmy na was nie czekali. (Wychodzi z Chutkową).
SCENA PIĄTA.
JERZY, AURELIA potem LEŚNICY.
Jerzy. Czy panna Aurelia przebaczy mi kiedykolwiek, że będąc w żalu i gniewie na cały świat, przyjaźń pani odrzuciłem? I czy ta przyjaźń przywróconą mi zostanie?
Aurelia (żartobliwie i wesoło). Ja nie zawzięta i jeżeli pan Jerzy życzy sobie, abyśmy znowu w przyjaźni z sobą byli, to i owszem. Tylko już teraz to proszę mnie wszystko mówić i powierzać, bo za każdą skrytość okropną pokutę zadam.
Jerzy. Jakaż to będzie pokuta?
Aurelia. Taka, że pan Jerzy będzie musiał przynajmniej przez cały dzień o pewnej rzeczy i o pewnej osobie nie myśleć.
Jerzy. Ja i teraz już o niej myśleć przestaję.
Aurelia. To źle, bo to jest zbyt wielka niestałość! (Chwila milczenia).
Jerzy. Panno Aurelio.
Aurelia. A co?
Jerzy. Pani więcej o tej rzeczy wie odemnie. Czy ten posłaniec mówił pani, na który dzień naznaczony jest ślub tej osoby?
Aurelia. A jakże, mówił. Na niedzielę zielną.
Jerzy. To jeszcze do tej niedzieli trzy tygodnie.
Aurelia. A trzy! (Chwila milczenia).
Jerzy. Panno Aurelio?
Aurelia. A co?
Jerzy. Niech mi pani rączkę swoją poda. (Aurelia podaje. On mówi i całuje na przemian). Za ten pocałunek, który pani na ręce mego biednego matczyska złożyła... Za to, że tym pocałunkiem pani sprawiła, iż żmija jadowita zemsty i nienawiści z serca mego wypadła i mogę teraz znowu kochać wszystkich ludzi, jak dawniej... Za pani przychylność i dobroć dla mnie... Za te śliczne oczy, które na mnie tak mile patrzą... Na wieczną przyjaźń... na dozgonną zgodę...
Aurelia (rozmarzona). Och! panie Jerzy... (W głębi wchodzą leśnicy z gałęziami).
Leśnik pierwszy (śpiewa).

Niemnem-rzeką chciałbym płynąć w dal,
Wiecznie płynąć bym ja rad —
I tak wśród wzburzonych, modrych fal
Dopłynąć w lepszy świat!

Zasłona spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Sarnecki, Eliza Orzeszkowa.