Harde dusze/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Harde dusze |
Podtytuł | Sztuka w pięciu aktach |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
AKT DRUGI.
Duża izba w szlacheckim dworku. Sufit belkowany. Wprost widzów w głębi, po lewej stronie całej ściany, dwa okna, pomiędzy któremi stoi komoda jesionowa, politurowana, pokryta serwetą szydełkowej roboty. Na niej mnóstwo gracików: porcelana w jaskrawych kolorach, książki do nabożeństwa, lichtarze i t. p. Z prawej strony, przy tejże samej ścianie, duży, szeroki piec kaflowy. Na prawo, w ścianie bocznej, drzwi do bokówki (alkierza) i kuchni. Przy tejże ścianie olbrzymia kanapa staroświecka z wysokiem oparciem, kilimkiem obita. W rozmaitych kątach izby krzesła staroświeckie obite, kilka innych sosnowych nieobitych i kilka zydli. W lewej bocznej ścianie trzecie okno i drzwi główne do sieni. Pod oknem stół nakryty białym obrusem; na stole waza z mleczną zacierką, salaterka z kiełbasą, ser, chleb i t. d.
Przed podniesieniem zasłony słychać zdala melodyę „Tam na błoniu błyszczy kwiecie“ graną z uczuciem na skrzypcach. Po podniesieniu zasłony melodya powoli cichnie. — Chwila milczenia.
Przed podniesieniem zasłony słychać zdala melodyę „Tam na błoniu błyszczy kwiecie“ graną z uczuciem na skrzypcach. Po podniesieniu zasłony melodya powoli cichnie. — Chwila milczenia.
SCENA PIERWSZA.
KONSTANTY OSIPOWICZ siedzi na kanapie, OKTAWIA PANCEWICZOWA, BOLESŁAW PANCEWICZ, BARBARA ZANIEWSKA, DOMINIK ZANIEWSKI, EMILIA OSIPOWICZOWA i MICHAŁ OSIPOWICZ siedzą przy stole i jedzą.
Emilia. Mówią głupi... głupi... a gra ślicznie!
Barbara. Granie swoją drogą, a głupota swoją.
Oktawia. Oj, tak!... Czego on nie nawyrabiał!
Zaniewski (mówi basem). Co? co?... bo ile razy tu przyjadę, słyszę wciąż, że głupi, a nie wiem z jakowej przyczyny go tak zowiecie?
Barbara. A no, mógł być, jak inni, dostatnim gospodarzem, gdyby był rad ludzkich słuchał i należące mu grunta procesem od brata odebrał.
Oktawia. Służył w wielkim dworze, a kiedy do okolicy wrócił, całą swoją posiadłość znalazł przez brata zagrabioną.
Konstanty. Pamiętam — a byłem już wyrostkiem — jak starsi namawiali go, aby proces wytoczył, ale on machnął ręką, te kilka morgów, które brat był łaskaw mu wyznaczyć, przyjął, chałupkę mizerną — ot! za drogą, naprzeciw mego dworka — pobudował, a ludzie wtedy po raz pierwszy nazwali go „głupim Gabrysiem“... Kiedy bieży, to bieży, a gdy upadnie to leży!
(Barbara, Oktawia, Pancewicz i Zaniewski wstają od stołu, ocierają usta, żegnają się krzyżem świętym i z krzesełkami przenoszą się przed kanapę. Przy stole zostają tylko Michał i Emilia).
Barbara. Bo i mieli za co.
Emilia (przymilając się Michałowi). A ty, daj pysia!
Michał. Czemu nie?... Tego, to jak wody! (Całują się).
Oktawia. A miejsce we dworze miał dostatnie. Gdyby był pozostał, możeby dotychczas piękny zebrał majątek.
Barbara. Komisarz księcia burknął mu coś niegrzecznie, on zaś ostro odpowiedział... a potem nogi za pas i w dyrdy do okolicy. Powiedział, że woli chleb z wodą jeść, niż marcypany z ubligą i hańbą.
Konstanty.. Co do tego, że honor cenił, to miał racyę!
Pancewicz (mówi piskliwym głosem). Nie bardzo. Na obowiązku będąc, panie dobrodzieju, zawsze coś znieść trzeba.
Zaniewski. Duma, co się wyrzeka korzyści, byle swoje zadowolenie mieć, jest głupią i grzeszną.
Konstanty.. No tak, ale pamiętać należy, że z Osipowiczów wszystkie rody pańskie poszły. Przeddziad mój był równy wojewodzie, a ja panu Korowickiemu.
Zaniewski (do żony). Komu?
Barbara. Panu Korowickiemu. Sąsiad Tołłoczek... pan, arystokrat...
Oktawia. To też i Gabryś, jak każdy Osipowicz, hardy...
Barbara. A jaki brat z niego... jakich mało!
Konstanty.. Czy Basia przymawia?... a któż z Osipowiczów złym bratem?
Barbara. Odczep się; nie przymawiam. Przywiózł z sobą oszczędzone z pensyi dwieście rubli pono, któreby mu się przydały na kupienie krówki, szczepków fruktowych do zasadzenia w sadziku, bryczuchny okutej i różnych statków gospodarskich. Wtem przyjeżdża jedyna jego siostra — ta, co za młynarzem, o półtory mili stąd siedzi — i jak zacznie jęczyć, jak zacznie prosić: pożycz mi swoje pieniądze, pożycz i pożycz, bo młyn u nas stary i reperować go trzeba, a nie mając za co uczynić tego, z dziećmi poginiemy — wziął i pożyczył... — na wieczne nie oddanie.
Pancewicz. A to głupi, panie dobrodzieju!
Konstanty. Oho! to jeszcze nie wszystko! Miał on stare ciotczysko, niedołężne, swarliwe... nikt jej trzymać nie chciał, już na żebry miała iść... On ją do chałupy swojej wziął i dogadza, a obserwuje...
(Michał i Emilia rzucają na siebie gałkami i skórkami od chleba. Jak jedno drugie trafi, całują się i chichoczą po cichu).
Oktawia. Mało tego! Ja sama swatałam mu pannę, bo choć już był we wzgardzie ludzkiej, ależ zawsze to krewny, jakkolwiek ratować i z biedy podnieść go wypadało. Żadna młoda a posażna nie poszłaby za niego. Wyszukałam posażną i starą... a szpetną...
Michał. Oj szpetną, bo szpetną!
Emilia. A ty masz mnie — nieszpetną, to do innych się nie mieszaj. (Zatyka mu usta rękami, on ją całuje).
Oktawia. Cóż myślicie, że się ożenił?... Broń Boże! nie chciał za nic. Mówił: na co mnie to? Ja nie niewolnik, żeby mnie kto i za największe pieniądze kupował.
Barbara. Tak i pozostał kawalerem biednym, pustelnikiem... Tylko zwierzątkami...
Oktawia (przerywa). Królikami...
Barbara (ciągnie dalej). Kwiatkami i skrzypcami umila sobie życie.
Zaniewski. I cóż za korzyść z takiego życia?
Pancewicz. Ale!... co za korzyść, panie dobrodzieju?
Oktawia. Ani wygody, ani przyjemności, ani honoru żadnego niema.
Konstanty. Jedna krowina, mizerny konik, kilka kur — cała fortuna!
Barbara. Przyjdzie gdzie, nikt nawet nie zauważy i siedzieć nie poprosi.
Oktawia. Odezwie się z czem, wszyscy nie słuchają, albo śmiać się zaczynają, bo z góry wiadomo, że głupi Gabryś nic mądrego powiedzieć nie może.
Konstanty. Jeśli dla interesu albo jakiej inszej przyczyny wsunie się gdzieś, to zaraz przy drzwiach siada, aby nikomu nie zawadzać... i milczy. Najmniejszego zaś jedzenia w gościnie za nic do gęby nie weźmie, aby ci ludzie, którzy naigrawają się z niego i we wzgardzie go mają, nie pomyśleli czasem, że głodnym jest i chleba ich pożąda.
Pancewicz. A to widać ma swoją ambicyę, panie dobrodzieju!
Konstanty. Ma i wielką. Powiada: żebrakiem się nie okażę, choćbym i z głodu zdychał!
Barbara. Głupi Gabryś, ale dobry, choć do rany przyłóż!
Oktawia. Salusia go bardzo lubiła i wiele przyjaźni od niego doznawała.
Konstanty. No, kiedy o Salusi mowa...
Barbara. To mówmy o niej. Już nas słuchy doszły o jej romansie z chłopem bezdomnym...
Konstanty. Umyślnie dlatego po was posłałem.
Zaniewski. Konstanty ugościł nas solennie, teraz spokojnie słuchać możemy.
Konstanty. Niechże i stryjeczny brat słucha.
Michał. A słucham!
Emilia. Słuchamy! (Biorą się pod ręce i całując się, zbliżają się do całego grona).
Oktawia. Oni sobie od całowania gęby wystrzępią!
Pancewicz i Zaniewski (śmieją się; jeden piskliwie, drugi basem). Ha! ha! ha!
Emilia. A Oktynie zazdrość!
Barbara. Znać, że to ledwie kilka tygodni po ślubie.
Emilia. Ale tak będzie za rok — i za trzy — i za dziesięć!
Oktawia. Zobaczymy!
Konstanty. Cicho! — Otóż jak wiecie, Salusia pojechała do Końcowej, do miasta...
Oktawia. I od roku tam bawi.
Konstanty (początku waży powoli wyrazy, później się unosi). A rok!... Przez ten czas popełniła wielkie głupstwo, zamierza zaś popełnić jeszcze większe. Ale ja na to nie pozwolę, jak Bóg na niebie, nie pozwolę. Zgubie jej zapobiegnę, aby z takowego postępku dziewczyny nie spadła hańba na całą familię. Ale i wy, familia, dopomódz mi musicie; na to was wezwałem. Siostry zawsze siostrze bliższe niż brat; niechże się starają od hańby i zguby ją odwrócić. Bo kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży!... Co do panów szwagrów, jeśli pomimo namów i zakazów Salusia się zaskali w swojem bałamutnem postanowieniu, to pomocy ich potrzebować będę do czego innego... Do czego?!... No! teraz o tej materyi gadać nie pora, ale w czasie wszystko się oświadczy. Otóż Salusia pokochała chama i pono się z nim zaręczyła...
Oktawia. A to i Anulka temu winna...
Konstanty (coraz gniewniej). A winna!... Jak przyjedzie, to jej się to wyłuszczy. Także za łyka wyszła, więc o godności szlacheckiej nie pomni! (Powstaje). Zdaje mi się jednak, że garnki, które chamy do ognia przystawili, na ich łbach pękną, bo ja, do ostatniej pasyi doprowadzony, na wszystko gotów jestem się ważyć. Wszelako na świecie bywa i nie raz widziano ludzi, mszczących się na tych, którzy ukrzywdzić ich chcieli. Zrobię, co będę mógł, choćbym i na kryminał wystawić się miał. (Wyjmuje ręce z kieszeni, idzie do stołu i pięścią weń uderza). Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży. U mnie tak! Gdzie dobrocią nie utrafię, tam złością dokonam; siostrze zaś, którą mnie umierając rodzice przyporuczyli, zmarnować się nie dam! (Ostatnie wyrazy mówi ze wzruszeniem i oczy wierzchem ręki obciera. Wszyscy powstają).
Pancewicz. A jakże, panie dobrodzieju!
Zaniewski. Pewno!
Oktawia i Barbara. Ma się rozumieć!
SCENA DRUGA.
CIŻ SAMI i GABRYEL OSIPOWICZ.
(Gabryel wchodzi, milcząc kłania się wszystkim i siada na zydelku przy progu, pod ścianą. Krewni odpowiadają mu ledwie skinieniem głowy. Chwila milczenia, tylko Michał z Emilia chichoczą po katach. Konstanty wraca do kanapy i siada).
Pancewicz (chcąc przerwać ogólne zakłopotanie). Byłem niedawno u Kazimierza Jaśmonta, w Jaśmontach. Widziałem dwa konie, które u Onufrego Cydzika kupił, bo to on, panie dobrodzieju, końmi handluje. Szkapy jak się patrzy...
Konstanty (niezadowolony przerywa). Trzy dni temu i ja byłem u Jaśmonta w bardzo ważnym interesie, takim ważnym, że od niego może w drugim interesie wszystko zależy. Chciałem o tem panie siostry i panów szwagrów w czasie dopiero uwiadomić, ale ponieważ zgadało się o tej materyi...
Gabryel (z zydelka cichym głosem). Słyszę, Salusia ma dziś przyjechać?
Oktawia (siada). A, przyjedzie, przyjedzie.
Barbara (siada także). Obie z Końcową przyjadą.
Konstanty. A i Kazimierza Jaśmonta pod wieczór tu się spodziewam.
Oktawia. Dlaczego?
Barbara. Po co?
Zaniewski. Czy Konstanty ma konia na sprzedaż?
Konstanty (z tajemniczą miną). Większy tu trochę targ nastąpi, niżeli na konia. (Wstaje). Na różne choroby są różne sposoby. Otóż na tę chorobę ja jeden sposób wymyśliłem: pojechałem do Jaśmonta i powiedziałem: jeśli będzie tak a tak, to jest podług mego życzenia, ja Salusi sześćset rubli posagu na stół wypłacę. (Barbara i Oktawia zrywają się z krzeseł). Bo kiedy ja co przedsięwezmę, to już niczego nie pożałuję, aby dokonać. Choć własnej krwi utoczę, a dokonam. Może mnie przyjdzie tęgo siebie w garści ścisnąć, głodem przymrzeć, bez butów pochodzić, ale co powiedziałem, dokonam. Jeśli stanie się tak a tak, to jest podług mego życzenia, sześćset rubli posagu na stół jej dam. Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie to leży! U mnie tak!
(Chwila milczenia. — Oktawia siada na krześle i zaczyna się na niem kołysać).
Oktawia. Jednakowoż Kostanty jest bardzo niesprawiedliwy. Dla jakiej-że to przyczyny najmłodszej siostrze aż sześćset rubli posagu ma wypłacać, kiedy starsze dostały tylko po trzysta?
Barbara (siada na krześle i zaczyna się w tę i ową stronę na niem wykręcać). To jest prawda! Wszystkim trzysta, a jednej sześćset! Dla jakiej to przyczyny? Czy dla tej, że ona takie zgryzoty familii robi, których my nigdy nie robiły?
Oktawia. Albo dla tej, że Kostanty jest niesprawiedliwy i własną swoją krew chce ukrzywdzić!
Barbara. Że Kostanty jest krzywdzicielem o tem już mnie i wtedy wiadomo było, kiedy to trzy krowy przyobiecał dać, a dał tylko dwie.
Zaniewski. To jest prawda! Na Kostantego obietnicę nie zawsze spuszczać się można!
Oktawia. My takie same córki swoich rodziców jak i Salusia... i to samo należy się nam co i jej! (Pancewicz mityguje żonę, ciągnąc ją za rękaw).
Barbara. Tylko u Kostantego fantazya więcej znaczy, niż sprawiedliwość!
Oktawia. U Kostantego ten najlepszy, kto najgorzej postępuje!
Konstanty. (z początku słucha spokojnie, tylko ironicznie się uśmiecha. Nagle tupie nogą z gniewem). Czego rozjadłyście się jak psy na dziada? Czy z waszego daję? Nawet nie z rodzicielskiego! Dorobek własny posiadam i co moja łaska dać komu z niego, to dam, a do swoich garnków nikomu zaglądać nie pozwolę!
Oktawia (zrywa się z siedzenia, biega i wymachuje rękami). A to nas tak Kostanty w domu swoim przyjmuje!
Barbara (tak samo jak poprzednia). A to na takie piękne słowa Kostanty nas zaprosił!
Oktawia (j. w.). Ślicznie dziękujemy za taką uprzejmą gościnę!
Pancewicz (zatyka jej usta). Żono! cicho!... panie dobrodzieju.
Zaniewski. To jest prawda, że Kostanty aż nazbyt niegrzecznie z siostrami postępuje. (Pancewicz biega od Oktawii do Barbary, to do Zaniewskiego i uspakaja). Idę konia zaprządz i wyjadę!... jak Boga kocham wyjadę!
Konstanty (gniewnie). Moje własne pieniądze mogę rozdawać według wszelkiej fantazyi i upodobania!
(Michał i Emilia uciekają w kąt i całują się. — Gabryel szyderczo na kłócących się spogląda).
Barbara. Dobrze, ale my wyjedziemy!
Oktawia. O! tak... wyjedziemy!
Zaniewski. Konia zaprzęgnę... żonę na furę... i wyjadę!
(Ogólne zamięszanie. — Wygrażają Konstantemu).
Barbara. A to piękny brat!
Oktawia. Bogacz... a krzywdziciel!
Pancewicz (n. str.). Rozjadły się, panie dobrodzieju. U Osipowiczów krew nie woda!
Oktawia. Siostrom ubligi czyni!
Barbara. Jakby krwią przybłędów pomiata!
Zaniewski. Ja tego nie zniosę! (Pancewicz wciąż lata i piskliwym głosem uspakaja).
Gabryel (wstał i spogląda w okno). Przyjechały! przyjechały! Salusia i Końcowa przyjechały!
(Wybiega do sieni. Nagle robi się zupełna cisza. Siostry, brat, szwagrowie, mimo zakłopotania, kiwają na siebie głowami, mrugają oczami i porozumiewają się na migi. Konstanty, bardzo poważnie staje przy kanapie, jedną ręką opiera się na poręczy, drugą bierze się w bok. Drzwi się otwierają, wpadają dwie kobiety w salopach, z głowami owiniętemi w wielkie chustki. Gabryel po cichu za niemi wraca i siada na zydelku).
SCENA TRZECIA.
CIŻ SAMI, ANNA, KOŃCOWA, SALUSIA.
Salusia (ubrana po miejsku, ze smakiem. Mówi wesoło). A to deszcz! niby z cebra leje!
Końcowa (także ładnie po miejsku ubrana. Mówi równie wesoło). Jak się macie?
Salusia. Święty Boże!... i Okcia! i Basia!... i wszyscy tu! Czy to tak zgromadziliście się na moje przywitanie? (Obie zrzucają z siebie szybko chustki i salopy. — Salusia, niezwracając uwagi na nadąsane miny, biegnie od jednej do drugiej i całuje kobiety; one odwracają od niej twarze; mężczyznom rękę podaje; ci zaledwie dotykają jej dłoni. Spostrzega Gabryela). Gabryś! jak się masz! (Gabryel zrywa się z zydla i długi, przeciągły pocałunek składa na jej ręce, z widocznem wzruszeniem). Dobry Gabryś... (Klepie go po ramieniu. Końcowa nieco poważniej i spokojniej, ale także wszystkich obeszła i powitała, niemal równie jak siostra zimno przyjęta. Salusia nagle spostrzega Konstantego. Idzie ku niemu śmiejąc się.) Jak się masz Kostuś? Czegoż to takim słupem stanął? Niekontent, że do domu powróciłam, czy co?
Konstanty (cofa się w tył). Owszem, owszem! Wielka to jest promocya dla mnie i dla mojej chaty, że pani Chutkowa była łaskawa do niej zstąpić! Niech pani Chamowa nie uważa, że ja prosty szlachcic może i nie umiem takiej osobie atencyi przystojnej okazywać, ale pomiędzy chamami jeszcze nigdy nie bywałem i nie wiem jak tam oni witają się i atencye swoje składają.
(Śmieje się gorzko, ironicznie i spogląda na siostrę piorunującym wzrokiem).
Salusia. A toż co?
Oktawia. A to, że jakie „dopomóż Boże“, takie i „Bóg zapłać!“
Barbara. Jaka ty dla nas, takie my dla ciebie.
Salusia. A cóż ja wam złego zrobiłam?
Oktawia. A to, że umyśliłaś siostry zakasować! My sobie biedne szlachcianki za prostą szlachtę wyszły, a ty wcale inną partyę wynalazłaś... Toż i zazdrosne jesteśmy o to, że nas chłopi, za żonki nie pobrali, a ciebie jeden bierze!
Barbara. A jaki jeszcze! Z majątkiem, ziemi ma dużo, ale nie tyle, aby na niej budę dla psa postawić!
Zaniewski. Ani domu, ani łomu!
Pancewicz. Bezdomny i bezrolny chłop, panie dobrodzieju!
Konstanty. Ale za to tytuł jest, ho, ho!... Pan... przepraszam... jaśnie wielmożny, jaśnie oświecony pan Cham.
Oktawia. Dobry los!... Niczego więcej widać warta nie była!
Barbara. A widać zmiarkowała, że lepszy nie weźmie, to sobie sama siakiego takiego bierze.
Zaniewski. Siakij takij cialepiej, kali swoj, to lepiej.
Pancewicz. Ot! i dobrze utrafiłeś, panie dobrodzieju, bo jej chłopskie mówienie najmilsze!
Salusia (stoi milcząca. Łzy jej kręcą się w oczach. Głowę na piersi pochyla i mówi po cichu, jakby do siebie). To jest prawda! to jest prawda! on chłop... ziemi nie ma!
Barbara. Chyba nas wszystkich do grobu położą, wprzód nim ty za tego oberwańca pójdziesz!
Oktawia. Co to oberwaniec! to jest łotr, wisielec, powroźnik, łańcusznik!
Salusia (nagle podnosi głowę i cała trzęsąca się z gniewu i oburzenia przyskakuje do sióstr). A wy jakiem prawem takie przezwiska jemu dajecie? Chwytajcie się za swój nos, a cudzych nie tykajcie! Jaki on łotr, i wisielec i łańcusznik?! Co on komu złego wyrządził? Dla jakiej przyczyny wy go swemi gadzinowemi językami sieczecie? Ja wam nie pozwolę pluć na mego narzeczonego! (Zwraca się do Konstantego. Ujmuje się jedną ręką w bok i mówi z dumą). Słyszysz, Kostanty? On cham, to jest prawda, ale cham chamowi nierówny... i on nie taki jak wszystkie chamy; a daj Boże, aby wy jego warci byli! Słyszysz, Kostanty? Niech was Bóg broni, żebyście na niego wygadywali i od łańcuszników go przezywali, bo jak Boga kocham, jeszcze skoczę i komukolwiek oczy wydrapię. Słyszysz, Kostanty?!
Michał (n. str.). Nasza krew, jak mi Bóg miły, Osipowiczówna! A to im palnęła!
(Gabryel nieustannie siedzący na zydelku, kiedy Salusia mówiła ciągle głową jej przytakiwał i śmiał się radośnie cichuteńko. Po jej przemówieniu wszyscy, z wyjątkiem Gabryela, Michała i Emilii, chodzą po izbie, gestykulują, mówią, krzyczą).
Zaniewski. Wiedziała, co powiedziała!
Oktawia. Cóż to? czy nie wiemy... to jest człowiek, który ani kawałka swojej ziemi nie ma!
Barbara. Włóczęga, żebrak, dziad kościelny!
Salusia. Kłamstwo!... Miejsce dobre u księcia dostał, pensyę bierze... jest nadleśnym.
Zaniewski. Bajki babom!... a miejsca stracić nie może?!
Salusia. Drugie dostanie.
Barbara. Pewno! Wszyscy na niego czekać będą z miejscami!
Pancewicz. Żeby jeszcze samym cierpieć... a dzieci, panie dobrodzieju!
Zaniewski. Będziesz ich miała pięcioro...
Barbara. Sześcioro...
Oktawia. Ośmioro...
Barbara. A z czego ich karmić i przyodziewać?
Końcowa. Dajcież i mnie przyjść do słowa...
Zaniewski. A na wypadek wojny, gdy jego do wojska zawezwą?
Konstanty. Insze kobiety, choć i bez mężów, ale na swojej ziemi i w swoich chatach ostaną, a pani Chutkowa co zrobi?
Pancewicz. Też w służbę pójdzie, panie dobrodzieju!
Barbara. Ładny los! nie ma co mówić!... na dziewkę do dojenia krów...
Oktawia. Do prania cudzych brudów...
Pancewicz. Widać, panie dobrodzieju, takiego losu pożąda.
Zaniewski. Tylko z dzieciakami i na taką dziewkę nikt nie przyjmie.
Oktawia. Przyjdzie może siostry i brata po rękach całować, żeby przyjęli.
Salusia. Niedoczekanie wasze!
Barbara. Żebym mrącą z głodu widziała, obojętną pozostanę!
Końcowa. A na miłość boską, pozwólcie słówko przemówić...
Pancewicz. Och, panie dobrodzieju, co za poniżenie!
Barbara. Hańba!
Zaniewski. Służba, choćby najlepsza, zawsze służba!
Pancewicz. Nadleśny czy podleśny, panie dobrodzieju, zawżdy, to nie pan w swoim własnym domu, choćby i najmniejszym!
Zaniewski. Każą być lokajem — będzie!
Oktawia. Każą językiem proch przed pańskiemi stopami zlizywać — zliże!
Barbara. Wszystko zniesie, choćby najgorsze ubligi, byle miejsca nie stracić i nie zejść na psy!
Pancewicz. Wstyd jemu, jej hańba!
Zaniewski. Jemu zresztą to i przyrodzone. Będzie służył i wszystko znosił, bo tak z chamami zawżdy bywało, ale dla jakiej przyczyny ona zdrową głowę pod ewangelię kładzie?
Oktawia. Bo ją Pan Bóg opuścił, dyabeł opętał i...
(dyga przed Końcową) i siostrzyczka mieszczanka zbałamuciła.
Zaniewski. A tak, tak. Kto na niegodne romanse Salusi pozwalał, kto?
Barbara. Kto hołysza do domu przyjął i zaprosił?... O! nie bój się! dla siebie jednak mądrzejsza była. Męża, choć miejskiego śmieciucha, lecz z ładnym domem i zyskownem rzemiosłem wzięła, a siostrę to gotowa za żebraka wydać...
Oktawia. W łzach wiecznych i w nędzy utopić!
Konstanty. Jeśli Salusia zginie, to Anulka za nią Panu Bogu odpowie, bo ona temu wszystkiemu winna!
Końcowa (która zmordowana bieganiem siadła, zrywa się teraz z krzesła). Wcale nie po to tu przyjechałam, aby mną poniewierano. Ja do poniewierki nie przywykłam. Mam mój dom, chwała Bogu! i swego męża, i swoje uważanie w świecie. Przyjechałam za własne pieniądze, przez siebie najętym koniem. Natychmiast każę zaprządz. Ani momentu dłużej tych impertynencyj znosić nie będę... i odjadę.
Oktawia (przerażona). Ależ siostruniu!... (Mruga na Konstantego).
Konstanty. Nikt tu Anulce ubligi czynić nie chce. Bogiem się świadczę, że jestem dla niej z całą braterską atencyą...
Barbara (całując Końcową). No, no... nie gniewaj się Anulko!
Oktawia (całując ją z drugiej strony). Siadaj, siadaj... (Sadza ją gwałtem). Przecież jesteś wśród familii, wśród rodzeństwa!...
Zaniewski (z przymileniem). A i szwagrowie dla pani Końcowej mają życzliwość wszelką.
Pancewicz. I respekt należny, panie dobrodzieju.
Końcowa (udobruchana nieco). Bo tak na mnie wpadliście...
Konstanty (wskazuje na Salusię). Gdyby nie ona... i jej cham włóczęga...
Salusia. Psy wyją, a miesiąc świeci!... Nie znasz, a wygadujesz. Wpierw poznaj, a potem gań!
Konstanty. Właśnie, że znam. Ze wszystkich stron go obejrzałem i z żadnej nic dobrego nie uwidziałem. Ani wełny, ani mleka! ani z mięsa, ani z pierza! Cham i kwita! Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie to leży!
Salusia. Lepszy od ciebie, bo edukowany. Ty takiej edukacyi nawet nie widział, jak on ma!
Konstanty. Nie pomoże krukowi mydło! brudnego gałgana edukacya nie wybieli!
Salusia. Kostanty arystokrat, to niechaj sobie wielkiej pani szuka, a ja dla siebie za mąż idę, nie dla Kostantego.
Konstanty (śmieje się ironicznie). Bieda tylko, że nie pójdziesz!
Salusia. I czemuż to?
Konstanty. Bo ja zabraniam.
Salusia. Już moje dzieciństwo przeminęło. Dwadzieścia trzy lat mam i nikt mi nic nakazać, ani zakazać nie zdoła.
Konstanty. Słuchaj Salusiu! u tego tańca dwa końce: albo posłuchasz, i ja ciebie uszczęśliwię, albo grosza posagu nie dam, jednego łachmana nie dam... za próg nie puszczę...
Salusia. Mnie i w jednej koszuli wezmą, a na próg twój nogi moje nie łakome!
Konstanty. Z tobą gadać, to samo, co wodę rzeszotem czerpać.
Salusia. A z takim najgrawaczem i krzywdzicielem jak ty, to i wcale gadać nie warto!
Konstanty. A z chamem warto?
Salusia. Na was dwóch pojrzawszy, jego za pana, a ciebie za chama poczytać by można.
Konstanty. Niech go psy zjedzą!
Salusia (z gorzkiem łkaniem). A żebym ja była wskróś ziemi poszła, nim do tego domu przyjechałam!
(Wybiega do bokówki płacząc. Za nią, porozumiawszy się wzrokiem, biegną wszystkie trzy siostry. Konstanty gniewny i sapiący łapie za czapkę i wychodzi przeciwnemi drzwiami. Pancewicz zbliża się do Zaniewskiego, przykłada palec do ust jakby mu nakazywał milczenie, migami wskazuje alkierz, potem drzwi wchodowe. Oba wdziewają czapki, biorą się pod ręce i wychodzą za Konstantym. Michał i Emilia przedrzeźniają poprzednich i całując się i chichocząc wesoło, idą za nimi, temi samemi drzwiami. Gabryel siedzi chwilę z oczyma utkwionemi w alkierz. Potem wstaje i przybliża się do drzwi od bokówki).
SCENA CZWARTA.
GABRYEL sam.
Szepczą... bałamucą... pieszczą... całują... pochlebstwami durzą... Żmije!... W główce (gestem pokazuje co zrobią) ...a potem przekabacą. Szkoda, szkoda dziewczyny!... Et! (Macha ręką i siada znowu na zydelku. Zadumany pochyla głowę na piersi. Wzdycha. Chwila milczenia). Nie ma dobra na świecie! (Chwila milczenia. Macha ręką). Wszystko głupstwo!
SCENA PIĄTA.
GABRYEL, OKTAWIA, BARBARA, KOŃCOWA, SALUSIA.
(Siostry wyciągają i wypychają z alkierza Salusię; całując i pieszcząc prowadzą do zastawionego stołu).
Oktawia. Zmęczona jesteś drogą.
Salusia. Oj! nie tylko drogą...
Barbara. Wiemy, wiemy... ale przecież przeprosiłyśmy.
Oktawia. Bo my ciebie tak kochamy!
Barbara. No, zjedz cokolwiek...
Końcowa. Siadaj, siadaj... tu... tu... Po płaczu pokrzepić się trzeba.
Gabryel (na str.). Już i ta na jedną nutę z niemi śpiewa.
Barbara. Tylko troszkę, żebyś sił nabrała.
(Obejmują ją, całują, pieszczą i gwałtem prawie sadzają za stołem. Potem obok niej zajmują miejsca).
Oktawia. Ot, kiełbasa...
Barbara. I chleb, i masło... i ser. Kraj, jedz...
Oktawia. A ja ci do popicia przywiozłam w dzbaneczku mleka.
(Salusia zamyślona machinalnie kraje chleb i smaruje masłem. Końcowa, zaproszona przez siostry, zajada. Gabryel wzdycha).
Salusia (ogląda się i spostrzega Gabryela). Gabryś! dla czego nie siadasz przy stole?
Gabryel (bardzo zmieszany). Dziękuję Salusi, bardzo dziękuję... Mnie tu dobrze.
Salusia (mruga na niego i kiwa palcem). Chodź! chodź! siądziesz tu przy mnie. My oboje biedni! Tak dawno nie widzieliśmy się z sobą!
Gabryel (porusza głową przecząco). Dziękuję! mnie i tu dobrze.
Oktawia (do Końcowej po cichu). Głupi!
Końcowa. Czy zawsze taki jak był?
Oktawia. Taki sam... głupi Gabryś!
Barbara. Gamoń, harbuz!
Salusia (do Gabryela). To zjedz-że przynajmniej cokolwiek.
Gabryel. Dziękuję Salusi.
Salusia (wstaje, trzymając w jednej ręce kawałek chleba nasmarowany masłem, w drugiej kawał kiełbasy. Uśmiecha się, zbliżając się do Gabryela. Siada przy nim na drugim zydelku i klepie go po ramieniu). Proszę, zjedz-no... zjedz-że, mój Gabrysiu!
Gabryel (bardzo zmieszany, ale i uszczęśliwiony zarazem). Dziękuję Salusi, bardzo dziękuję, ale nie głodnym; jeść nie będę. (Salusia głaszcze go, podając mu chleb i kiełbasę. On się uśmiecha, potem nagle mówi szorstko). Nie chcę! nie będę!... Niech Salusia wybaczy, ale jeść nie będę. Nie głodnym!
Oktawia. Daj mu pokój! Powinno ci być wiadomem, że Gabryś u nikogo nic do gęby nigdy nie bierze. Widać pierogi u siebie je, kiedy u ludzi chleb w zęby kole.
Gabryel (zcicha). Pierogów u siebie nie jem, ale chleba od ludzi nie potrzebuję.
Barbara. Głupi!
Oktawia. Niby to taki ambitny!
Barbara. A dziurami w butach świeci.
(Salusia nieco nadąsana wraca do stołu. Zaledwie usiadła, siostry przysuwają do niej krzesła i zaczynają szeptać do ucha. — Cała rozmowa do końca sceny prowadzi się szeptem i prawie urywanemi wyrazami, drugą połowę bowiem każdego zdania, na początku lub na końcu, mówi tak Oktawia jak i Barbara zupełnie cicho. Widać tylko że poruszają ustami).
Oktawia. Chłopy... grubiany...
Barbara. Nie ma nic... cham, golec...
Oktawia. Jeśli nie on, to jego rodzice...
Barbara. Czy ich w ręce całować będziesz?...
Oktawia. Ojciec za pańszczyzny jeszcze w skórę brał...
Barbara. Czybyś zniosła, gdyby...
Salusia. Och, jaki mi ból sprawiacie... och! (Zakrywa oczy).
Barbara. A tak być może... i będzie...
Oktawia. Gdzie tobie z takimi żyć...
SCENA SZÓSTA.
CIŻ SAMI, MICHAŁ, EMILIA, KONSTANTY, PANCEWICZ, ZANIEWSKI.
(Michał staje pod oknem za stołem. Emilia opiera się łokciami na stole i oka z Salusi nie spuszcza. Konstanty przechodząc koło Salusi zatrzymuje się i głaszcze ją po włosach, potem idzie do kanapy. Salusia spogląda na niego wzruszona i łzy ociera. Pancewicz i Zaniewski pokazują sobie na migi, że żony ich Salusię przekabacą, potem biorą krzesła i siadają pod piecem).
Oktawia (w dalszym ciągu tym samym tonem i tym sposobem jak wyżej wskazano). Czy ty na taką poniewierkę stworzona?...
Barbara (j. w.). Sługus... bez domu... bez zagona...
Końcowa (która przysłuchiwała się, jakby skonwinkowana). To jest prawda! to jest prawda Saluś moja.
Oktawia. Tobie panią być... duże gospodarstwo mieć... sukienki... stroje...
Barbara. Czy to my nie siostry, czy twego dobra nie chcemy?
Końcowa (przytakując). To jest prawda! to jest prawda!
Oktawia. Kawolątka ziemi nie ma...
Salusia (z bólem). Och! to okropne!
Emilia (głośno, wpatrując się w Salusię). Wiesz co, Salusia? A ja by ich nie słuchała, gdybym na twojem miejscu była. Dalibóg, nie słuchałabym nikogo. Żeby Michał, zdaje się, sto razy chłopem był i ziemi swojej nie miał, jaby za niego poszła. Rodzonego ojca nie posłuchałabym i za Michała bym poszła!
Salusia (drgnęła). Dobrze tobie tak gadać Emilka, kiedy twój Michał i nie chłop i ziemię swoją ma.
Konstanty (gniewnie spogląda na Emilię). Emilka tak gada, bo jest smarkata i rozumu żadnego nie ma.
Michał (prostuje się i z pod okna wychodzi na środek). Za pozwoleniem, Kostanty! Ja Kostantemu oświadczam, że do mojej żony takim sposobem przemawiać nie wolno! Ja nikomu nie pozwalam ubligi jej wyrządzić!
Konstanty. To na cóż głupia?
Michał. My u Kostantego o pożyczenie rozumu nie prosim... Chodź, Emilka!
Pancewicz (zerwał się z miejsca i chwyta go za ramię). Bój się Boga! ostań... Przecież, panie dobrodzieju, brat stryjeczny nie chciał nic złego powiedzieć, tylko...
Michał. Niechaj Kostanty gęby pilnuje! Moja żona nie jego sługa, aby na nią złość wywierał.
Konstanty. Wolna droga, do proga! Jeśli komu w chacie mojej nie miło, może sobie milszej gościny poszukać.
Pancewicz (z rozpostartemi rękami, to mruga na Konstantego, to przytrzymuje za połę Michała). Człowiekowi na to rozum od Pana Boga jest dany, aby pasyami swojemi rządził. Pasye, panie dobrodzieju, to są dyabły w człowieku umieszczone, a kto niemi nie rządzi, przemienia się w bydlę, panie dobrodzieju. Michał! Kostanty! pocałujcie się!
Michał. Bajki babom! Mam go całować za to, że mi żonkę złajał?
Konstanty. Mnie też twoje całowanie tak pachnie jak psu padlina!
(Kobiety przy stole porozumiewają się na migi).
Emilia (tonem rozkazującym). Michał! pocałuj się z Kostantym!
Oktawia, Barbara i Końcowa. Kostanty! słyszysz, pocałuj się z Michałem!
(Pancewicz ciągnie jednego i drugiego za kurty i wyprowadza na środek. Oni się opierają).
Emilia (tonem wesołym, ale rozkazującym). Michał! słyszysz, pocałuj się zaraz z Kostantym!
(Michał i Konstanty stoją chwilę nasrożeni na siebie. Nakoniec Michał pierwszy zbliża się do stryjecznego brata i ująwszy go za oba ramiona cmoka w jeden policzek, potem w drugi. Po chwili to samo robi Konstanty. Kobiety klaszczą w dłonie i zanoszą się od śmiechu).
Pancewicz i Zaniewski (który wstał z krzesła). Wiwat!
(Zmrok zaczyna zapadać).
SCENA SIÓDMA.
Ciż sami, KAZIMIERZ JAŚMONT, WŁADYSŁAW CYDZIK.
Jaśmont (okazałej postawy mężczyzna, twarz piegami pokryta, ale sympatyczna. Czupryna i wąs rudy). Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Stoi na progu).
Wszyscy. Na wieki wieków.
Jaśmont. Dobry wieczór państwu.
Kobiety (prócz )Salusi). Pan Jaśmont! pan Kazimierz Jaśmont! (klaszczą w dłonie).
Konstanty (wyciągając doń ramiona serdecznie). A witajże nam, witaj... (Chwyta go za ręce i w długim uścisku niemi trzęsie).
Jaśmont (odsuwa się od progu i wskazuje za sobą Władysława). Mam honor rekomendować. Oto jest pan Władysław Cydzik, jedyny i najmilszy syn pana Onufrego Cydzika, z okolicy Cydziki Mniejsze.
(Władysław młody chłopiec, cienki, chudy, w długim czarnym surducie, krawat kolorowy, jaskrawy).
Oktawia, Barbara, Końcowa. O! ojca znamy! od dziecka znamy! (idą przybyłym podać ręce).
Pancewicz i Zaniewski. A jakże znamy! dobrze znamy, panie dobrodzieju. (Wszyscy otaczają przybyłych. Powitania życzliwe, wesołe, serdeczne. Gabryel chyłkiem po za niemi cofa się z zydelkiem w ręku i cicho siada pod piecem).
Salusia (na str. zmięszana, staje za stołem, na lewo, pod oknem). Swat!... do kogo?... ja tu jedna panna. (Przykłada rękę do czoła). Do mnie... chyba do mnie... Boże? a ja zaręczona... (Wzdycha). O! mój dobry, śliczny Jerzy! chcą ci odebrać twoją Salusię. (Wylękniona patrzy na Jaśmonta i Cydzika).
Konstanty (chce się zbliżyć do drzwi wchodowych i woła). Hej! Mateusz... parobek... konia do stajni!
Jaśmont (przytrzymując go za rękę). Za pozwoleniem. Nie wiadomo jest jeszcze, czy kobyłka nasza do stajni wprowadzoną ma zostać, lub też wspólnie z nami wprędce za wrota się wydalić. To się dopiero okaże, gdy o dekret dla siebie i dla niej zapytamy, a tymczasem pięknie proszę, aby w oczekiwaniu na ten dekret pod boskim sobie dachem postała.
Salusia (n. str.). Konia do stajni odprowadzić nie zezwolił. Swat, swat niezawodnie!
Oktawia (do kobiet). Chodźmy do kuchni. (Idzie do Salusi). Ty lampę i świece zapal. (Do męża) Bolo z szwagrem Dominikiem stół przed kanapą ustawią. (Do Barbary i Końcowej). Basiu! Anulku! wy ze mną! (do brata). Kostanty! proś gości siedzieć... na kanapę.
(Wybiega na prawo; za nią Barbara i Końcowa. Salusia zamyślona powoli wychodzi także za niemi).
Konstanty. Prosimy... bardzo proszę... tu, tu... będzie wygodniej. (Jaśmont siada). A i kawaler także... proszę. (Obok Jaśmonta siada Władysław, trzyma się prosto, jakby kij połknął. Pancewicz i Zan, stół przystawiają).
Jaśmont. Oj! ta kanapa! dobre ona, stare czasy pamięta. To niby jeden dokument więcej do szlacheckiej legitymacyi przesławnej rodziny Osipowiczów!
Konstanty (ściska go za rękę i mówi z dumą). U nas tu w okolicach szlacheckich... u niejednego prostego szlachcica nieraz czystsza krew w żyłach płynie, niż w ciele siakiego takiego magnata.
(Salusia wychodzi z prawych drzwi z lampą zapaloną w ręku, czerwona wstążeczka — której przedtem nie miała — na szyi. Warkocze w około głowy owinięte).
Gabryel (przechodzącą koło niego zatrzymuje). Oj, Saluś! Salusia (wskazuje na włosy i wstążeczkę) przystroiła się, chociaż i bez tego piękna. (Uśmiecha się szyderczo).
Salusia (smutnie). A Gabryś to wnet spostrzegł! (Wzdycha). Trzeba było... do gości. (Idzie na środek i stawia lampę na stole przed kanapą).
Jaśmont (zrywa się i daje szturchańca w bok Władysławowi, aby powstał. Władysław wyprostowany jak kołek, pełnym namiętności wzrokiem patrzy na Salusię. Oba kłaniają się. Jaśmont mówi uprzejmie z przymileniem). Uradowanie dla nas wielkie, że panna Salomea po tak długiej niebytności do ojczystego gniazdeczka powróciła, a chociaż nie wiem czy mnie zachowała w pamięci...
Salusia. O! przecież pamiętam. Na weselu siostry Zaniewskiej, Pan Jaśmont — którego miło mi w domu brata powitać — drużbował, a ze mną wcale jeszcze pod ten czas niedorosłą krakowiaka tańczył. (Dyga dwa razy).
Jaśmont. Jeszcze da Bóg i na pani weselu — choć już żonaty i podstarzały — tańczyć będę. (Salusia dyga i odchodzi w głąb. Naprzód zapala świece na komodzie, potem siada po lewej stronie pod oknem na krześle; zamyśla się i chowa twarz w dłonie. Ile razy je odsłoni widać, że toczy z sobą walkę wewnętrzną).
Konstanty (siedzi na krześle przy kanapie). A cóż czy pan Kazimierz kontent z owej pary koni, kupionej u ojca miłego nam kawalera?
Jaśmont. Oho! byle czego ja nie kupię... więc...
(Rozmawiają dalej po cichu).
Pancewicz (na boku do Zaniewskiego, patrząc na Władysława), Panie dobrodzieju, młodzieniaszek taki, że żal się Boże!
Zaniewski. Smarkaty jeszcze, ale tem łatwiej Salusia i kozła i barana zrobić z niego zdoła!
Pancewicz. Ze wszystkich kawalerów, jacy tylko są w powiecie, najbogatszy.
Emilia (do Michała). Żeby i bryliantowy cały był, jaby za niego nie poszła, taka to niedostała trawa.
Michał. E!... a gdyby wpierw... przedemną w swaty posunął, a worem zabrzęczał...
Emilia. Nie, nie... bogacz, to niech sobie bogacz... ja jednego Michała kocham. (Całują się).
Pancewicz. Jedynak, panie dobrodzieju, do wojska nie pójdzie, to i żenić się jemu pora...
Zaniewski. Ociec pono wszędzie oświadcza, że z pięknego domu żonkę dla syna wziąć życzy...
Pancewicz (z dumą). To też go tutaj w swaty przysłał. Szlachetniejszego, panie dobrodzieju, w całej okolicy nie znajdzie.
SCENA ÓSMA.
CIŻ SAMI, OKTAWIA, BARBARA, KOŃCOWA.
(Oktawia wnosi tacę serwetą nakrytą, na niej: chleb, talerze, łyżki cynowe, sztućce w drewnianej oprawie, dwie salaterki dymiące. Za nią Barbara z butelką wódki i drugą z miodem. Ustawiają wszystko na stole. Końcowa zbliża się do Pancewicza i Zaniewskiego).
Pancewicz. Cóż, jakże Anulce podoba się — panie dobrodzieju — kawaler?
Końcowa. Niczego sobie, tylko, że jeszcze bardzo niezgrabny. Czysty kołek!
Jaśmont (Odchrząknął znacząco. Robi się cisza. Mówi ze swadą). Otóż i nadszedł ten moment, w którym o losie naszym dowiedzieć się nam przyjdzie, a chociaż serce od niespokojności bije, lecz na dłuższe odkładanie też zgodzić się nie chce i rozkazuje mnie wszystkich państwa pięknie prosić, abyście tego co powiem, życzliwemi uszami wysłuchali. (Chwila milczenia).
Salusia (jakby przebudzona, chwyta się za serce). O Jezu!
Jaśmont (kładzie obie ręce na stole i mówi dalej tym samym tonem) Małżeństwo, nierozdzielną spólność żywota mające, w kościele siódmy sakrament święty, rzecz przyrodzona człeku — i poczciwa. Dobrze jest je zawierać, dobrze i zawieraniu ku pomocy stawać. Z tą pomocą ja panu Cydzikowi, tu przytomnym będącemu, chętliwie przybiedz zgodziłem się, do zacnego tego domu spólnie z nim przybyłem, aby w interesie jego, najważniejszym, jaki tylko na świecie człowiek mieć może, życzliwem a prawdziwem słowem przemówić.
Salusia (n. str. spoglądając ukradkiem na Władysława). Niebrzydki! tylko taki młody! (wzdycha). O, Boże! jaka ja nieszczęśliwa!
Jaśmont (j. w.). Ręczę za tu przytomnego kawalera, że jest poczciwy, trzeźwy, gorejący miłością synowską dla rodzica, z czego wróżyć należy, że i dla towarzyszki żywota miłującym i dobrym będzie. Wszyscy wiedzą, że urodzony godnie, szlachcic z dziada pradziada. Jedynakiem jest u ojca, bo choć siostry ma, ale te wyposażone i za mąż wydane, a ociec — można powiedzieć — że nie na zagrodzie już, ale jakby na folwarku siedzi, półtory włóki dobrej ziemi mając. Dom na dwa końce wyporządzony, dziesięć pięknych krówek w oborze, sto drzewek fruktowych w młodym sadziku, a co tam u niego, obok tych rzeczy widzialnych naleść się może takich, których nikt nie widzi, bo są ostrożnie schowane, ale które on — jako dobry ociec — dla najmilszego syna jedynaka pilnie zgromadza, o tem mówić nie potrzeba, ponieważ na dłoni okazać ich nie można, ale wszyscy znają pana Onufrego Cydzika i wiedzą, że syn i jedyny sukcesor pustych skrzynek i próżnej sakiewki po nim nie odziedziczy.
Salusia (powstaje nagle i chwyta się za głowę. Półgłosem). Taki bogacz! (Zamyśla się). Z takim majątkiem można być szczęśliwą! (Wzdycha). Biedny Jerzy! (Siada znowu).
Jaśmont (który wzrokiem szukał Salusi, spostrzegłszy ją mówi dalej). A dla jakich to przyczyn kawaler tak zaletny, osobliwie tu, w tym domu, dozgonne szczęście swoje upatrzył i tę pannę, która jest jego najpiękniejszem przyozdobieniem, prosić i zaklinać postanowił, aby mu to szczęście zaofiarowała?... A to dla tych przyczyn: że dom ten jest godnym, a zdawna urodziwością i cnotliwością swoich niewiast słynie, i że ta panna jest tak zaletną, iż jej równej trudno byłoby na całym świecie znaleść.
Salusia (na str.). O! Matko Przenajświętsza, jakże ja się dręczę!
Jaśmont (ciągnie dalej). Pradziadowie nasi w doskonałej pannie sześć przymiotów, na „P“ rozpoczynających się, upatrywali. (Wyciąga na stół rękę i na palcach wylicza). Pierwsze tedy: pobożna, Boga jakimkolwiek grzechem obrazić bojąca się. Drugie: piękna, co tłómaczenia nie wymaga, bo wszelkiemu oku jest widzialnem. Trzecie: pracowita, czyli rączek na krzyż niezakładająca i wszelkiej roboty pożytecznej chętliwie imająca się. Czwarte: pokorna, mężowi, i dobrym przykazaniom ulegać lubiąca. Piąte: przystojna, to jest skromna, grzeczna, wszystkim przypodobać się umiejąca. Szóste: posażna... Ale to choćby przekreślić można, bo gdzie znajdują się pierwsze pięć „p“, tam szóste — jeżeli się znajdzie — to dobrze, a jeżeli nie, to o nie bynajmniej!... Panna Salomea Osipowiczówna pięć „p“ posiada, a z szóstem niech już będzie podług woli i łaski jedynego jej brata i opiekuna, bo chociaż pan Cydzik tej łaski nie odrzuca, lecz też i granic żadnych jej nie zaznacza... i nic jeszcze o szóstem „p“ nie wiedząc, przez usta moje prosi i zaklina, aby dziewica — ornament tego domu — rączki swojej i dobrego serca mu nie odmawiała, i aby jedyny jej brat i opiekun był przed najmilszą siostrą swoją jego życzliwym pośrednikiem i orędownikiem. (Ociera pot z czoła chustką. Salusia zagryza wargi i milczy).
Konstanty. O mojem przyzwoleniu i życzliwem do siostry pośredniczeniu niech pan Władysław Cydzik nie ma żadnego wątpienia. Owszem: przyzwalam, błogosławię i za promocyę dla siebie, jako i dla siostry mojej poczytuję. Ażeby na to dowód złożyć, oświadczam, że siostra moja i bez szóstego „p“ nie pozostanie i jeżeli za pana Cydzika wyjść się zgodzi, sześćset rubli posagu na stół... (Urywa, chwilę milczy i po siostrach spogląda). Choć niektóre ludzie inaczej mówią, podług zdania mego najmłodszej siostrze najwięcej odemnie się należy, bo maleńką jeszcze i ledwie troszkę od ziemi odrosłą umierające rodzice mnie ją przyporuczyli i ja jej prawie ojcem byłem. (Głos mu drży ze wzruszenia, ociera oczy wierzchem ręki, poczem dumnie podnosi głowę i mówi). Sześćset rubli posagu ona odemnie otrzyma na stół, w gotówce. Trzy krowy też z obórki mojej niech sama sobie wybiera, a o kobiecych łachmanach to już starsze siostry pomyślą, ja zaś i w tem dopomogę. (Głośno i dobitnie). Tak obiecuję i obietnicy dopełnię, choć mi to może nie łatwem będzie. Ale kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży. U mnie tak! (Woła). Salusiu!
Salusia ( rękami skrzyżowanemi na piersi zbliża się, staje przed stołem i mówi z energią). Za honor i grzeczność ślicznie dziękuję... i panu Cydzikowi życzliwą jestem.... ale zaręczoną już będąc, nikomu innemu, oprócz narzeczonego swego, nic obiecywać nie mogę.
(Konstanty w gniewie i oburzeniu uderza pięścią w stół).
Końcowa (która zaraz po zbliżeniu się Salusi za nią stanęła, mówi do brata). Cicho! czekaj! (do Salusi). Saluś, bój się Boga!
Oktawia (która także przybiegła, uderza Salusię z lekka w bok). Salka! taki los!... nie odrzucaj, głupia, bo Pan Bóg skarze!
Jaśmont (z tropu nie zbity, bardzo grzeczny, filuternie się uśmiecha, przebierając palcami po stole). O tem, że panna Salomea jest zaręczoną, już nas głosy publiczne uwiadomiły, ale my, niezważając na to, przybyliśmy z nadzieją, że ten węzeł rozwiązanym, a drugi zawiązanym być może. Ja o narzeczonym pani nic złego nie wiem i nie powiem. Może on jest i dobry, ale dobre przy lepszem tanieje. Kiedy zaś jeden kawaler cudzy, a drugi swój; jeden poważny, a drugi upośledzony; jeden dozgonnej towarzyszce swej dostatki i wygody wszelkie ofiarujący, a drugi pozbawiony i takiego nawet kamienia, na którym by mu wolno było głowę położyć... to który lepszy? (Cydzik powstał i namiętnie patrzy na Salusię).
Pancewicz. A jakże, panie dobrodzieju!
Barbara. A pewno!
Zaniewski. Ma się rozumieć!
Salusia. Może być, że mój narzeczony jest cudzy i upośledzony, i własnego swego kamienia nawet nie posiadający, ale ja jemu przyrzekłam i słowa dotrzymać muszę.
Jaśmont (b. grzecznie i pogodnie). Słowo jest rzeczą ważną! pięknie to zatem za panną Salomeą przemawia, iż dotrzymać go żąda. Ale, co się tycze małżeństwa, to przysięga tylko przed ołtarzem świętym złożona dwoje ludzi na wieki wiąże, a dopóki jej nie było, wszystko można poczciwie a przystojnie rozwiązać, nikomu ubligi nie czyniąc, ale jednej stronie zarówno jak drugiej drogę do szukania szczęścia wolno pozostawiając.
Oktawia. A pewno! ten pan może sobie inną żonę znaleść i dla niego daleko od Salusi stosowniejszą. Chłopinek, chwała Bogu, nie mało na świecie!
Konstanty. Temu panu — jeżeli dobrowolnie od mojej siostry nie odczepi się — ja wszystkie zęby w gardło wepchnę!
Salusia ( z ogniem). Do tego pana ja bardzo przywiązaną jestem, a żebym też i przywiązaną nie była, słowa jemu dotrzymać muszę.
(Jaśmont chmurnie opuszcza głowę na piersi i zamyśla się. Władysław Cydzik siada bardzo zasmucony).
Zaniewski (głośnym basem). Babskie bałamuctwo!
Pancewicz (piskliwym szeptem). Cicho! wrzawy przy gościach i w tak uroczystej okazyi, panie dobrodzieju, czynić nie wypada!
Michał (szeptem). Ot! jak zaskaliła się w postanowieniu swojem.
Zaniewski (szeptem). Ziółko mieć będzie, kto taką weźmie. (Gabryel Salusi głową przytakuje i uśmiecha się rozkosznie).
Konstanty (szarpie Salusię za rękaw i mówi szeptem, ale wściekle). Salusiu! upamiętaj się, bo jak Boga kocham wyrzeknę się ciebie, grosza nie dam, za próg nie puszczę...
Jaśmont (uderza się palcem w czoło, głowę podnosi i mówi znowu b. grzecznie z uśmiechem na ustach). Choć nas tutaj niespodziewana konfuzya spotkała, my jednakowoż interesu naszego za przegrany nie uważamy. Czas traci, czas płaci! Nie skrzywdzi siebie pan Cydzik, jeżeli tak zacnej pannie czas do namysłu zaofiaruje. Smętne to jest w oczekiwaniu na dekret zostawać, ale cierpliwość do nieba wiedzie. My też cierpliwymi będziemy. Wszystko jedno, trzeba nam ztąd do Bohatyrowicz jechać, gdzie ja mam żonine dziedzictwo do obejrzenia, a pan Cydzik krewnych swoich odwiedzi. Wracając zaś, czy tak, czy inaczej, tędy nam droga... więc pan Kostanty Osipowicz wybaczy częstym gościom, ale jutro o tej samej porze wstąpimy znowu, aby raz jeszcze do rozwagi i dobrego serca panny Salomei zakołatać. (Powstaje).
Konstanty. Proszę... najpiękniej proszę. (Ściska go serdecznie za ręce).
Oktawia, Barbara i Końcowa. Ślicznie prosimy!
Pancewicz (po cichu do Zaniewskiego). Filut z tego Jaśmonta! Krótko, panie dobrodzieju, myślał a jak wymyślił!
Oktawia (do Jaśmonta i Cydzika). Ale proszę cokolwiek zjeść i wypić...
Jaśmont (po cichu). Swatowi i odpalonemu konkurentowi ani jeść ani pić nie wolno.
Barbara. Aby tylko przegryść...
Końcowa. Choć kapeczkę...
Jaśmont. Za nic zgodzić się nie mogę. Stary obyczaj, dobry obyczaj! A i czas wielki w drogę ruszyć. Do Bohatyrowicz opentany kawał drogi, a i przez Niemen przeprawić się trzeba. No, żegnajcie mi panie. (Ściska za ręce starsze siostry). No! panie Kostanty, do widzenia. (Ściska go serdecznie). Czekajmy! Bóg łaskaw da upamiętanie. (Idzie do Salusi, całuje ją w rękę, potem dość długo patrzy jej w oczy). Taki kwiatek do kożucha przypinać, krzywda ludzka i obraza boska! (Cofając się i pociągając za sobą Władysława, ściska jeszcze ręce innych na odchodnem. Nareszcie staje w progu i mówi z powagą). Pokój temu domowi.
Wszyscy (prócz zadumanej Salusi). I temu, co mówi! (Jaśmont z Cydzikiem wychodzą. Pancewicz i Zaniewski wyprowadzają ich do sieni. Konstanty także, ale wkrótce wraca, staje przy oknie na lewo i zaczyna gniewnie gwizdać. Michał siedzi, prawie na środku izby. Emilia kręci się w kółko, nucąc jakąś piosnkę pod nosem. Salusia siada na kanapie; starsze siostry odstawiły stół na bok i otaczają ją).
Oktawia. Salka! dla jakiej przyczyny ty nas żalem karmisz!
Barbara. Czy ty cudzego człowieka nad familię wyniesiesz!
Oktawia. Szczęście to jeszcze, że ten Jaśmont taki rozumny. Ażeby nie... tobyś zginęła!
Końcowa. O Jerzego się nie bój! Pocieszy się prędko... o jej! Ja tobie tego wpierw nie mówiłam, ale wiem dobrze, że on wielki bałamut. Wprędce drugą sobie znajdzie.
Salusia (zamyślona). Abo ja wiem... abo ja wiem... W głowie się kręci... Co robić sama nie wiem...
Oktawia. O sobie najwięcej pamiętaj. W garść chuchać będziesz, łzami do grobu zcieczesz!
Barbara. Z ośmiorgiem dzieci!
Salusia. Dla czego z ośmiorgiem?!... Ot! już koniecznie z ośmiorgiem. Ty sama masz troje, a Oktyna tylko dwoje...
Barbara. To nic, że mam troje, a Oktyna tylko dwoje, ty ośmioro będziesz miała. Gdzie ty to podziejesz, kiedy on ani ziemi, ani chaty nie ma?
Oktawia. Ot! podziękowałabyś bratu, pocałowałabyś go w rękę, że taki hojny dla ciebie, jakim dla nas nigdy nie był... i skorzystałabyś z jego łaski...
Salusia. To i podziękuję. (Powstaje i idzie do Konstantego). Dziękuje Kostuś za twoje dobre chęci, za twoją życzliwość... dziękuję, Kostuś, dziękuję! (Chce go w twarz pocałować, on usuwa się niby zagniewany, ale z ukosa spogląda na nią badawczo. Nagle chwyta ją za głowę i całuje w czoło parę razy).
Konstanty. A będziesz jutro grzeczną? a będziesz rozumniejszą?
Emilia (tańczy, w ręce klaszcze i mówi jakby śpiewała). A ja by nie poszła! a ja by nie poszła! Żeby on i bryljantowy cały był, ten kołek, ja by za niego nie poszła! (Kręcąc się, upada zdyszana mężowi na kolana i przyśpiewuje dalej całując go). Żeby Michał sto razy chłop był i żeby sto razy swojej ziemi nie miał, ja by tylko za niego poszła, dalibóg za nikogo by nie poszła, tylko za niego!
(Michał wybucha głośnym śmiechem i całuje żonę. Salusia patrzy na nich chwilę i załamuje ręce nad głową).
Konstanty (z krzykiem, gniewnie). Niech Emilka przestanie wyrabiać i wygadywać, bo jak Bóg na niebie... (Wygraża pięścią i wybiega).
Michał. A! Kostanty... tego zanadto i ścierpieć nie mogę... (Wybiega za nim).
Emilia (chwyta go za poły i leci za nim). Czekaj! mój złoty, mój bryljantowy... rany boskie! (Wybiega)
Oktawia (do Barbary i Końcowej). Jeszcze się poczubią, a my siostry, w tej okazyi, na to pozwolić nie możemy. (Wybiegają).
SCENA DZIEWIĄTA.
GABRYEL, SALUSIA.
Salusia (błędnym wzrokiem wodzi i spostrzega Gabryela). Jak to dobrze, że Gabryś tu jest! może Gabryś mi co powie, może co poradzi. Ja taka biedna, biedna, biedna! (Siada na zydelku, naprzeciw stojącego Gabryela, i mówi bardzo szybko, załamując ręce). Co mnie tu czynić? co mnie tu robić? Tak mnie oni męczą, tak straszą, takim wstydem karmią! Czy ich posłuchać, czy jemu słowa dotrzymać? czy familii wyrzec się i majątku, czy jego opuścić? Oj! nie mogę ani jednego, ani drugiego zrobić! Niech Gabryś mi poradzi. Mój drogi, mój złoty Gabrysiu, poradź ty mnie cośkolwiek! Pomóż ty mi jakim sposobem, bo ja już taka nieszczęśliwa, że sama nie wiem, co się stanie ze mną.
Gabryel (po chwili milczenia). Co ja tobie poradzę!... Jak mi tobie radzić?... Jeżeli za sercem pójdziesz, na ubocz zejdziesz, dla ścieżki gościniec porzucisz — źle tobie będzie na świecie. Tym ludziom, którzy za sercem idąc na ubocz schodzą, zawsze na świecie źle!
Salusia (potakując kiwa głową). Gabryś sam na sobie tego doświadczył.
Gabryel (poważnie, spokojnie). A jakże.
Salusia No, to co? opuścić mnie jego? (Łzy dławią jej głos). Ja jego nigdy nie zapomnę... (Splecione ręce załamuje nad głową). ...nigdy nie zapomnę... nie zapomnę!
Gabryel (drzącym głosem). Tego nie można wiedzieć! Jedno słońce zachodzi, drugie wschodzi. Może też i dla Salusi insze słońce tak samo jak to świecić będzie!
Salusia. Gabryś tak mówi, bo Gabryś jego nie zna i nie wie jaki on śliczny, rozumny, dobry! Osobliwie dobry! Ja nawet nie wyobrażałam sobie, aby na świecie mógł być taki dobry człowiek. Podobałam się ja jemu i on mnie podobał się od razu, od pierwszego spojrzenia... Było to w czasie pożaru... (Gabryel wzdycha i głowę odwraca). Gabryś nie słucha?
Gabryel (z bólem). Słucham.
Salusia. Zaraz potem do Końców przychodzić zaczął. Anulka go zapraszała i pięknie przyjmowała, bo mówiła, że na takiego ślicznego chłopca i mężatce popatrzeć miło. My wkrótce poznali, co między nami jest. Aż tu wszystkie dzieci Końcowej nagle pochorowały się i taka bieda, taki smutek i postrach zrobił się w domu, że niech Pan Bóg broni! Wtedy ja Anulce do pomocy stanęłam, a on mnie. Snu nie miał, ani najmilszej zabawy. Ciągle na nogach był, na usługach naszych; zrobił się naszym towarzyszem, pocieszycielem. Bywało mówię mu: niech pan choć na spacer pójdzie! — a on tylko ramionami ruszy i powiada: będzie pora do spacerów, kiedy bieda przeminie! Wtenczas już ja poczułam, że na wieki przywiązałam się do niego... wtenczas z wiedzą i przyzwoleniem Końców my zaręczyli się z sobą. (Pokazuje rękę z pierścionkiem). Boże! mój Boże! czy ja wówczas spodziewałam się, że taka nieszczęśliwa i taka odgrodzona od niego będę. (Po chwili). Raz to i ja troszkę chorowałam. Nie długo, trzy dni tylko, ale gorączka była taka, że musiałam leżeć. To czy wierzy Gabryś? że kiedy Anulka w drugiej izbie słabemi dziećmi zatrudniona, on bywało przez całe godziny u łóżka mego klęczy i w nogi mnie całuje... (Gabryel odwraca się i z bólem wzdycha). Co Gabrysiowi?
Gabryel. Nic.
Salusia (dotyka mimowoli stanika pod szyją). Ot! dziś, przed samym wyjazdem otrzymałam list od niego... odpowiedź na moje doniesienie, że brat rozgniewany grozi, iż ani grosza posagu mnie nie da. Więc on na to odpisuje: Ty o to nie dbaj, mnie twój posag niepotrzebny. Ja ciebie choć w jednej koszuli wezmę, a jeszcze za szczęśliwego będę się poczytywał przez to, że wszystko odemnie tylko jednego będziesz miała. Ot jaki on! I jak mnie tu jego wyrzec się, jak mnie o nim zapomnieć, jak jego przehandlować na tego kołka! (Z łez przechodzi do śmiechu). O Jezu! jaki on śmieszny ten Cydzik! jaki niezgrabny! I taka niedostała trawa, taki smarkaty! Jaż od niego pewno ze trzy lata starsza.
Gabryel. A pewno. Jemu dziewiętnaście lat skończyło się niedawno. Ja o tem wiem. (Po chwili milczenia). To niech Salusia za sercem idzie; niech na nic nie zważa, niczego się nie lęka i za sercem idzie.
Salusia. Łatwo to Gabrysiowi mówić! Mnie familii szkoda. Brat dla mnie dobry i sióstr ja drugich takich nigdzie na świecie nie znajdę. Oni mnie wyrzekną się i noga moja już nigdy w tym domu, w którym rodziłam się i wyrosłam nie postanie. (Walczy z płaczem). Przytem okropny wstyd mnie zdejmuje, kiedy ludzie najgrawają się, że on jest nieszlachetnego urodzenia, i okropny strach, kiedy pomyślę, że on ani kawałka swojej ziemi nie ma, ani domu swojego, ani takiego kamienia, któryby miał prawo pod głowę sobie położyć. Jak, broń Boże, miejsce straci, to co będzie? Tułać się przyjdzie po świecie. Nędza i hańba! A ten Cydzik z takiej familii i taki bogaty! Jeżeli za niego pójdę Kostanty mnie dwa razy więcej da niż dał siostrom... Co to jest na całe życie swój dom, swoją ziemię, swój posag i zgodę z rodziną i uważanie na świecie mieć!... Oj! czemu on nie z takiej familii jest i nie taki bogaty! Boże mój, Boże! jaka ja szczęśliwa byłabym, gdyby tak było! A teraz, to sama nie wiem, co mam robić i w którą iść stronę! Sępy drapieżne w sercu mi zasiadły i drą je — zdaje się — na kawałeczki! Jak pomyślę, że jutro znowu swaty przyjadą... (Zanosi się od płaczu).
Gabryel (z bólem, poważnie). Wyniesienia chce Salusia, chluby, honorów, dostatków... (Urywa, jakby żałował tego co powiedział. Pochyloną głowę Salusi zaczyna gładzić ręką). Nic ja tobie nie doradzę; nic doradzić mocen nie jestem. Ja tego tylko żądam, aby tobie dobrze było. A po której stronie znajduje się twoje dobro? nie zgadnę. (Cofa rękę, którą głaskał i usuwa się nieco w głąb). Sam sobie tak poradziłem, że drugim radzić sumienie nie pozwala. Ludzie przezwali mnie głupim... może też i nie innym jestem, tedy nie mogę być swojej rady pewnym. (Cofa się powoli w tył ku drzwiom wchodowym). Ale tego tylko pewny jestem, że czy ty za sercem, czy za ambicyą pójdziesz, ja dla ciebie przygany nie najdę, bo jednego tylko żądam, aby tobie dobrze było... (Cofa się ciągle, Salusia powstaje i wyciąga ku niemu ramiona. Gabryel mówi cicho, prawie szeptem). Niczego innego ja nie spodziewam się i nie żądam... Niczego! (Wychodzi).
(Zasłona spada).
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Sarnecki, Eliza Orzeszkowa.