<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Sarnecki
Eliza Orzeszkowa
Tytuł Harde dusze
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.

Scena przedstawia tę samą izbę co w akcie drugim. Po podniesieniu zasłony słychać ze stodoły dolatujący odgłos młócenia cepami i kiedy niekiedy z za otwartego okna śmiechy, zmięszanych męskich i żeńskich głosów, pomiędzy któremi często dominuje głos Salusi. Pod piecem stoją dwie balje, przy których Oktawia i Barbara, w negliżach, piorą bieliznę.
SCENA PIERWSZA.
OKTAWIA, BARBARA.
Oktawia. Kostanty z moim owies młócą.
Barbara. I z moim też.
Oktawia. Twój i Kostuś, to zapalczywie i prędko walą, — a już mój Pancewicz, to powoli, z flegmą i poważnie, jak na statecznego człeka przystało.
Barbara. Kostanty przypila, bo ambitny, wie, że weselników zjedzie się dziś wiele, chce więc mieć zapas, by każdemu gościowemu koniowi choćby mały, choćby z sieczką zmieszany garczyk owsa do żłobu wsypać.
Oktawia. Oho! taki to on, taki! W innej porze, żeby mu wydanie Salusi za mąż nie sprawiało wielkiej dumy i uciechy, na znaczny wydatek markotnie by patrzył. (Słychać śmiech Salusi).
Barbara. Słyszysz, jak to Salka chichocze się, a młodziki jej wtórują... i Emilka lepiej nie zdoła.
Oktawia. Czasem się śmieje, a czasem to smutna, albo piekło jakieś patrzy jej z oczu. (Śmiech mężczyzn).
Barbara. A teraz to Adaś Strupiński zanosi się od wielkiego śmiechu.
Oktawia. Umizga się do niej, jak i Leon Wierciłło.
Barbara. Wszyscy chłopcy z całej okolicy teraz do niej lecą, jak pszczoły do miodu, a ona z zadowoleniem przyjmuje czułości i komplimenty. (Podnosi się nad balią i patrzy w okno). Ot! i teraz: wesołość a zalotność tryskają jej z twarzy. Chodzi między nimi, niby jaka królowa, a inne dziewczęta i one dwie drużki, co za nią biegają jak cielęta, szczerzą zęby napróżno, żaden na nie nawet nie spojrzy. (Wchodzą Konstanty, Pancewicz i Zaniewski w koszulach).
SCENA DRUGA.
BARBARA, OKTAWIA, KONSTANTY, PANCEWICZ, ZANIEWSKI.
Konstanty (wchodząc mówi do szwagrów). Bo do wszystkiego trza mieć rozum. Ja czego nie wiem i wiedzieć nie mogę, bo to jeszcze w boskich rękach pozostaje, odgadnę albo przeczuję. Drugi dawno połakomiłby się na ceny i pozbył się owsa, a ja odgadłem potrzebę w jakiej się znajdę! Tak, jakby mnie coś do ucha szeptało: niech to ziarno poleży jeszcze sobie. A cóż to szeptało? rozum i kwita! fiu! fiu!
Pancewicz (piskliwie). Racya, racya, panie dobrodzieju.
Zaniewski (basem). Bo rozum zawżdy się przyda! (Konstanty zbliża się do okna i patrzy z rozkoszą na Salusię i zabawiającą się z nią młodzież).
Oktawia (do mężów). A idźcie się umyć i przyodziać po waszej fatydze w stodole, boście cali kurzem i źdźbłami osypani, jak nieboskie stworzenia, a gości weselnych tylko co nie widać.
Pancewicz. Słusznie, słusznie, panie dobrodzieju.
Barbara (do męża). Idź-że. Tam dla was w szpichlerzyku my wszystko nagotowały; czystą bieliznę i kurty odświeżone... i woda stoi w cebrzyku...
Zaniewski. A to chodźmy panie szwagrze.
Pancewicz. Idziemy, idziemy, panie dobrodzieju. Bywaj, Kostanty! bywajcie niewiasty! (Zaniewski i Pancewicz wychodzą).
SCENA TRZECIA.
KONSTANTY, OKTAWIA, BARBARA.
Konstanty (wciąż patrząc w okno). Pasterz owieczki przywiódł i pokazuje Saluni, a ona je głaszcze i całuje. Jaka ochocza, aż patrzeć miło!
Oktawia. A bo jej się wszyscy najładniejsi chłopcy zalecają; ona zaś rodzoniuteńka siostra Kostantego... taka jak Kostanty ambitna, to też jak paw się puszy. Adaś Strupiński to jeszcze wczoraj przedemną desperował, że Cydzikowi dał się uprzedzić.
Barbara. A Wierciłło byle tylko wspomnieć, że Salusia zaręczona, wnet sępa pokazuje i z cicha wygraża, że tego smarkatego, który im pannę z pod zabiera, kiedykolwiek na gorzkie jabłko nosa stłucze.
Konstanty (z zadowoleniem). W ręce mnie powinna całować za to, żem ją na taki bryljant, dla wszystkich pożądany wykierował! Dawniej, to na dwa lata znajdował się jeden konkurent i to lada jaki, a jak ją jedynak pana Onufrego zatargował, to wszyscy kupić-by radzi. (Śmieje się). Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie to leży! U mnie zawsze taka robota!
Oktawia (zgryźliwie). At! wiadomo: koń zatargowany i panna zaręczona największą cenę mają. Ażeby teraz z Cydzikiem rozeszło się, to i wszyscy-by od niej poodpadali.
Konstanty (z dumą). Ale się nie rozejdzie, bo małżeństwo to kosztować mnie będzie... strach!... ale się nie rozejdzie! Panowie Cydziki nie powiedzą, że do ich domu siestrę z gołemi rękami wepchnąłem. Że pięć „p“ wniesie było to wszystkim wiadomo, niechże i szóste ma nielada jakie. Niech panowie Cydziki panów Osipowiczów znają!
Barbara. To jest prawda, że Kostanty dla niej szczodry...
Oktawia. Oj! nie tak, jak dla nas! nie tak!
SCENA CZWARTA.
CIŻ SAMI, SALUSIA, ADAM STRUPIŃSKI, LEON WIERCIŁŁO, KILKU SZLACHTY, DRUŻKI.
(Drzwi się otwierają z trzaskiem. Wbiega Salusia, z nią razem Strupiński i Wierciłło. Za niemi drużki i kilku młodych ludzi, zagrodowych szlachciców).
Adam (trzymając Salusię za rękę). Jak Boga kocham nie puszczę... Choćby nie wiem co, przytrzymam!
Salomea (wesoło i zalotnie). Jeżeli się dam... i panów z izby nie wyproszę.
Leon (trzymając ją za suknię). Wyrzucić nas... dalipan, to sromota!... My nie po to za panną Salomeą biegamy, żeby nas z izby wyrzucała i na smętek a samotność skazywać miała.
Adam. Cydzik, ten szkaradny kołek, skarb nasz porwie jutro.
Salomea (jakby zdziwiona, przesuwa rękę po czole). Jutro!... już jutro?
Leon. A tak, jutro już... i w dalekie strony wywiezie.
Adam. To my, choć tymczasem, żądamy nacieszenia się widokiem panny Salomei. (Inni wciąż się śmieją i przytakują mówiącym).
Salomea (tupiąc nogą niecierpliwie). Cicho bądźcie!... (Do Adama i Leona). A ręce precz! z daleka. (Wskazuje na Konstantego). Z bratem pomówić chcę (Uśmiecha się znowu zalotnie). Kołowrotek mi tu przynieście i len co Basia w darze mi przywiozła. Przęść będę... jak nasze babki, prababki! (Adam, Leon i inni biegną do bokówki z hałasem, przynoszą w ciągu tego co następuje kołowrotek, ustawiają, len przygotowują i chichoczą z drużkami, płatając im różne figle. Oktawia i Barbara piorą. Salomea zbliża się do brata i mówi patrząc w okno z uśmiechem). Kostuś! daj ty mnie na nowe gospodarstwo, z tych co pasterz wyprowadził, choć dwie owieczki. Niech ja tam w cudzym domu, wszystkiego swego potroszę mam.
Konstanty. Sześć dam! Sama sobie wybierz.
Oktawia. Oj! Szczodry on dla niej!
Barbara. Jak dla nas nigdy nie był!
Salomea (całuje brata w twarz). Dziękuję ci, Kostuś... dziękuję!
Konstanty (niby unikając jej karesów, patrzy na nią z miłością). Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży. (Całuje Salomeę w czoło, zaczyna gwizdać i chce wyjść, ona go powstrzymuje za rękę).
Salomea. Kostuś!... ażeby to mój ślub do wiosny odłożyć?
Konstanty (staje). A toż co? a toż dla jakiej przyczyny?... dziś? w wigilię ślubu, kiedy lada moment na wesele wszyscy zjadą?... Oszalałaś!
Salomea (jakby marząc). Teraz już prawie jesień, potem przyjdzie adwent... a po Wielkiejnocy tak pięknie będzie, zielono...
Konstanty (żartując). U ciebie samej zielono w głowie, a i wróbli też tam skacze co niemiara! (Chce odejść, Salomea go zatrzymuje).
Salomea (z wzniesionemi do góry oczami). Kostuś! jeśli Boga kochasz, jeśli mnie co dobrego życzysz, zlituj się, bądź łaskaw, odłóż do wiosny... ja tobie do śmierci za to będę wdzięczna.
Konstanty (gniewnie, odtracając tulaca się do niego). Zwaryowała! jak Boga kocham, zwaryowała! Co ty bałamucisz? Babskie bzdurstwa! Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę...
Salomea (usuwa się na ziemię, obejmuje go za kolana i mówi prawie szeptem). Kostuś! ty mnie jak ociec był... mnie tobie umierające rodzice przyporuczyli, wyświadcz ty mnie tę łaskę, odłóż do wiosny... Co tobie szkodzi? Ja czy tak, czy tak, podług życzenia twego uczynię... ale po Wielkiejnocy... mój drogi... mój złoty...
Konstanty (wybucha). Bajki babom! Ot waryatka! (Spostrzega się, że ich mogą słyszeć, mówi zatem dalej gniewnie, ale po cichu). A jakże!... na wstyd jeszcze przed ludźmi mnie wystawia.
Salomea (powstaje). Przecie cicho... cichuteńko proszę.
Konstanty (j. w.). Ja starania i serce moje dla niej wykładam, koszta ponoszę, szczęście jej zapewniam, a ona tu waryactwa jakieś wyprawia!
Salomea (składając ręce). Nie... tylko...
Konstanty (j. w.). Żeby rozumna była, to do takiego szczęścia, jak to, które ja tobie przygotowałem, biegłabyś i leciała, nie to, ażeby o odwleczenie jego prosić. Ot! szkoda psu białego chleba! Lepiej-by pewno było czarny z chamem na współkę gryść!
Salomea (gniewnie). Ty mnie o nim nie wspominaj! Wam już teraz od niego wara!
Konstanty (j. w.). Głupia! ale i ty o tem odwlekaniu nie waż się ani raz choćby pisnąć, bo o umierających rodzicach zapomnę i wytłukę, jak Boga kocham, wytłukę... bo kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży! To sobie pamiętaj! (Odpycha ją od siebie i wychodzi gwiżdżąc i z trzaskiem drzwi za sobą zamykając. Salomea patrzy za nim z nienawiścią).
Adam. Kołowrotek już ustawiony. Chodzi tylko, aby panna Salomea swoją śliczną nózią i swoją białą rąsią...
Salomea (niecierpliwie). Zaraz!
Leon. I len... len, co pani Zaniewska przywiozła, czeka na pannę Salomeę.
Salomea (j. w.). Zaraz! (Idzie do sióstr). Wiesz Oktyna? ja jutro ślubu z Cydzikiem nie wezmę!
Oktawia. A to dla jakiej przyczyny?
Salomea. Dla tej, że nie chcę.
Oktawia (śmieje się zgryźliwie). At! myślałam, że już rozumu nabrałaś, a ty jak byłaś głupia, tak i jesteś. Nie chcę, nie chcę! Święty Boże! czego tu nie chcieć? Może młodego chłopca z pięknej familii i jak kot marcowy w tobie zakochanego?
Barbara. Może dziedzictwa takiego, na jakiem ledwie która szlachcianka siedziała?
Oktawia. Może tego zdwojonego posagu, którym ciebie braciszek, z krzywdą innych siestr, równie rodzonych, obdarza?
Salomea. Ja jego o to nie prosiłam i Oktyna niech mi tego nie wymawia; bo wezmę, wszystkie wasze dary, któremiście mnie zbyt szczodrze obsypali, w oczy wam cisnę... i bywajcie!... na Berdyczów do mnie drobnemi literkami pisujcie!
Oktawia. Salusia! co się tobie dziś stało? Blekotu najadła się, czy co? Ja tu dla niej pracuję, haruję, dom i dzieci opuściwszy, a ona przychodzi głupstwa mi gadać!
Barbara. A czyż ja także dla ciebie domu nie opuściłam? Czy nie twoją bieliznę piorę, żebyś mężowi brudnej na nowe gospodarstwo nie zawiozła!
Oktawia. Ot! lepiej elegancką sukienkę zdejm, rękawy od koszuli zawiń i do prania się weź!
Salomea. Prać wam pomogę... a jednakoż jutro z Cydzikiem ślubu nie wezmę. (Do mężczyzn). No! panowie! wynoście się ztąd, bo ja muszę przy balii stanąć... Tak starsze siestry każą!
Adam. Nie, nie... wprzódy panna Salomea musi trochę prząść, bo na co my się tak nafatygowali, kołowrotek przynieśli, ustawili... Jak Boga kocham, byłaby nam krzywda! (Przybiegają z Leonem, po rękach ja całują i przemocą do kołowrotka prowadzą. Ona niby się gniewa, broni, ale zalotnie na nich spogląda).
Leon. Dalipan, wielka krzywda!
Salomea. No!... tylko z rękami z daleka! (Patrząc na Strupińskiego). Oj! z pana Adama, to wierutny bałamut!... wielu już pannom w naszej i w dalszych okolicach głowy napróżno pozawracał.
Adam (pokręcając wąsa z fanaberyą). Cóż?! kiedy mi się pannie Salomei zawrócić nie udało!
Leon. Ale za to nam — Adasiowi i mnie mizerocie, a i wszystkim tu zgromadzonym kawalerom — panna Salomea głowy pozawracała.
Salomea (j. w.). Bodaj tak pies płakał, jak to prawda! Żeby nie pan Cydzik, toby żaden na mnie ani spojrzał!
Adam. O! co już to, to kłamstwo jest! Ja dla panny Salomei oddawna całem sercem... Ja bym dla niej w ogień wskoczył!
Leon. I ja, dalipan, całą duszą... O! dla niej, do wody, rzuciłbym się chętnie!
Salomea (prawie poważnie). Ktoby wam uwierzył! Której dziewczynie nie mówiliście tego samego? (Siada przy kołowrotku). A len gdzie?
Adam. Garść już przytwierdzona.
Salomea (bierze pasmo lnu i do ust przyciska). Mój len! mój... ukochany!
Adam. Oj! cobym ja dał, żeby panna Salomea mnie tak pocałowała!
Salomea (pogardliwie). Jeszcze czego! Obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanów!... A woda jest?
Leon. Jest, tu oto w miseczce. (Salomea macza palce w wodzie, poczem wysnuwa niemi nitkę i nogami porusza kołowrotek, który wartko obracać się zaczyna).
Adam. O! tak, tak... dygu, dygu, dygu, aż miło słuchać, aż miło patrzeć.... No, a teraz niech nam panna Salomea co zaśpiewa.
Salomea. Może zaśpiewam... a może i nie!
Wszyscy (prócz Oktawii i Barbary). Prosimy, prosimy, bardzo prosimy! (Adam i Leon całują ją po rękach).
Salomea. No! odczepcie się już... Zaśpiewam! (Śpiewa).

Nad strumykiem stała,
Tra la, la, la, la.

Rączki załamała,
Tra la, la, la, la.
Cóż ja pocznę biedna?
Tra la, la, la, la.
Że ja jestem jedna?
Tra la, la, la, la.

Wszyscy (chórem — prócz Oktawii i Barbary).

Nad strumykiem stała,
Tra la, la, la, la. itd.

Oktawia (składając z Barbara upraną bieliznę). No! dosyć już tego śpiewania! Chodź Salka, wyniesiesz z nami bieliznę na strych, bo jak przez noc wyschnie, jutro, skoro świt, wyprasować jeszcze będzie potrzeba!
Salomea. Nie pójdę... idźcie same.
Barbara. Ooo! tak! dobrze się tobie bawić, jak jakiej zaczarowanej królewnie, a my za ciebie harujemy!
Salomea (opryskliwie). To nie harujcie!... Dajcie mi święty spokój i idźcie sobie do licha ciężkiego.
Oktawia (zgryźliwie). Czegoż to osą w oczy się rzucasz? Nie wczas ci jeszcze z przyczyny Cydzikowego bogactwa nos do góry zadzierać!
Salomea (Zrywa się na równe nogi i mówi z gniewem). Niech Cydzika razem z jego bogactwem dyabli wezmą!
Barbara. Blekotu się objadła! dali Bóg, że się objadła blekotu! (Do Oktawii). Et! co z nią dziś gadać. Chodźmy!
Oktawia (zgryźliwie). A chodźmy... niech króluje! pani wielmożna, jaśnie... jaśnie oświecona... (Idzie do drzwi bokówki). Kasia! balję sprzątnij! (Zabiera z Barbarą bieliznę i razem z nią oddala się. Po chwili wchodzi dziewka i balję wynosi).
Adam. Oj! byłoby to dobrze, żeby pana Cydzika dyabli wzięli, tylko, że tak się nie stanie na moje nieszczęście... a co gorzej, że to on nam pannę Salomeę zabierze.
Salomea (zamyślona). Oho! kiedy to jeszcze będzie! (Słychać za sceną Gabryela grającego na skrzypcach: „Idzie żołnierz borem lasem“). Gabryś!... Gabryś gra!... ach! jak ślicznie! jak miło! że aż duszę przenika... (Do wszystkich, popychając ich ku drzwiom). Idźcie, panowie, idźcie!... już czas. Mnie nie o śmieszkach i zabawie teraz myśleć... Idźcie, idźcie już, proszę... A powiedźcie Gabrysiowi, że go chcę widzieć i z nim pomówić. (Do Adama, który jeden jeszcze przy drzwiach pozostał i chce ją w rękę pocałować, mówi niecierpliwie, tupiąc nogą). Dość tego, odczep się pan i wynoś czemprędzej! (Adam wychodzi).
SCENA PIĄTA.
SALOMEA potem GABRYEL.
Salomea (sama. Wraca na środek izby, przeciera oczy, potem nagle jakby ze snu zbudzona, załamuje ręce i woła). Jezus Marya! jutro! już jutro! (Po chwili). Ja nie chcę... nie chcę... (Idzie do kanapy, siada, opiera głowę na ręku i marzy). Oj, doloż moja, dolo! (Po chwili wyciąga ręce, jakby kogoś przed sobą widziała). Jerzy! Jerzy mój!... Nie mój on już, nie mój, nie mój!... Odebrali mnie go, przepaść bez dna między nami wykopali. A on taki piękny, taki rozumny, taki śmiały, taki miły i dobry! och! (Po chwili). Trzeba myśli o nim precz od siebie odegnać! (Robi znak krzyża świętego na czole, piersi — i zaczyna się modlić). „Zdrowaś Marya! łaskiś pełna, pan z Tobą...“ (Urywa i patrzy znowu przed siebie, jakby kogoś widziała). Żebyś ty wiedział, Jerzy, jaka ja biedna! Ani mnie u kogo poradzić się, ani kogo o ratunek poprosić... Jeden Gabryś taki, że mogę przed nim o swoim smutku gadać, ale cóż on pomoże, kiedy — głupi! (Po chwili). A jakby na złość Anulka nie przyjeżdża! Oj! kiedy ona przyjedzie! kiedy ona przyjedzie!... żeby choć godzinkę wcześniej zanim tamci nadjadą! (Po chwili — powstaje). Żeby tak można polecieć! żeby do niego, jak gołąb, polecieć! Ach! jakbym leciała! leciała! (Wznosi oczy w górę). Boże! Boże! przemień Ty mnie w wolnego ptaka, abym więzów ani złych ludzi nie znała, i mogła lecieć do niego, lecieć!
Gabryel. (Wchodzi z dwoma doniczkami mirtu i jedną heliotropu. Stawia je na komodzie, w głębi). Czy Salusia jaki interes ma do mnie?
Salomea. Ej, nie!... tylko chciałam Gabrysia uwidzieć, bo mi nieraz wśród ludzi — choć się śmieję i niby bawię — bardzo smutno; a kiedy jestem sama, to jeszcze smutniej. — Co to Gabryś w rękach trzymał, jak tu wchodził?
Gabryel. Dwa mirty i heliotropu wazonik.
Salomea. Czy Gabryś da mi swój mirt na wianeczek i bukieciki?
Gabryel. A właśnie dla tego przyniosłem. Niech Salusia zobaczy. (Zbliżają się razem do komody). Salusi podoba się mój heliotrop?... Jeśli się podoba, to niech go Salusia weźmie... Nie?... E! kiedy bo Salusia tak rozgląda się jakoś, jakby nic nie widziała. Niech-że Salusia mirtom się przypatrzy.
Salomea. Prawda... Gabryś ma teraz dwa mirty. Dawniej przecież miał tylko jeden?
Gabryel. A tak; ten starszy zasadziłem dziewięć lat temu, kiedy Salusia niedorosłą jeszcze była, myśląc sobie, że jak raz na tę porę wybuja, w której Salusia za mąż wychodzić będzie. Ale potem, cosić trzy lata temu, zasadziłem drugi, aby Salusia dostatnio go miała na ślubny wianeczek i bukieciki dla asysty.
Salomea. To Gabryś umyślnie dla mnie te mirty hodował?
Gabryel. A jakże!
Salomea. Dziękuję. Gabryś mnie lubi i kwiatki lubi. Dla mnie nic Gabryś dobrego zrobić nie może, choćby i chciał, ale kwiatki hoduje z umiłowaniem, roztaczając nad niemi pieczołowitość, jakby nad dziećmi. Ładnie u Gabrysia w chatce z temi i innemi wazonikami. Tylko czemu Gabryś jeszcze ptaków jakich, między kwiatami, w klateczkach nie trzyma? Ja tak lubię ptaszki... Sama chciałabym być ptakiem?
Gabryel. Nie trzymam, bo mnie żal biedactwa. Ptakom w klatce męka okropna! I na co miałbym więzić stworzenia boskie? Pod dachem kryje się przed zimą mnóstwo wróbli; ja im poślad przez okno sypię... Kiedy wysypię, to zlatują się prawie chmurą i dawaj ziarnka w plewach wyszukiwać, chwytać, nawzajem sobie odbierać... Czysta pociecha! Prawie jak pośród ludzi. Ale nasycone odlatują i może po swoich ukrytych gniazdeczkach dziękują tej ręce, która je nakarmiła.
Salomea. W takim razie wróble są lepsze od ludzi, którzy Gabrysiowi nigdy zdaje się nie dziękują za to, że dla nich ze wszystkiego się ogołocił. Czy to prawda, że nie dziękują?
Gabryel. A prawda! (Po chwili). Czemu Salusia posmutniała?
Salomea (z westchnieniem). Żeby Gabryś wiedział, jak mnie czasem ciężko, ciężko, ciężko... (Chwila milczenia). Niekiedy to i wesoło mnie bywa, nawet cieszę się... Co to? na takie gospodarstwo iść, w zgodzie być ze wszystkimi, u wszystkich w uważaniu... ale czasem znów, to myślę sobie: żeby ich dyabli wzięli za to, że oni zrobili mnie taką nieszczęśliwą, nieszczęśliwą! (Chwyta się za głowę i biega po izbie).
Gabryel (nieśmiało). Nie trzeba przeklinać...
Salomea. Ja jego nie chcę, nie chcę, nie lubię... (uderza ręką w stół) nienawidzę! nienawidzę! nienawidzę!
Gabryel. Kogo?
Salomea. A Cydzika tego!... Przyjeżdżał w ciągu upłynionych trzech tygodni trzy razy i siedział całemi dniami... Żeby on wskróś ziemi był poszedł, zanim tu u nas ze swatem się zjawił!... berbeć ten, smarkacz, niedojda... Kiedy on do mnie podchodzi, to mnie się zdaje, że ślimak lezie i nawet suknię swoją uchylam, aby jej nie dotknął. (Odwraca się twarzą do okna i ręce nad głową załamuje).
Gabryel (mocno wzruszony, niespokojny). To jakżeż?... to cóż z tego będzie? Przecież on przyszły mąż Salusi...
Salomea. Jeszcze nie wiadomo! (Po chwili). Żebym ja choć jaką wiadomość o Jerzym miała! żebym choć cokolwiek o nim posłyszała! Boże mój, Boże! jak ja przyjazdu Końcowej czekam... Tak jej czekam, jak nigdy niczego nie czekałam!
Gabryel. A na cóż Salusi Końcowa potrzebna?
Salomea (niecierpliwie). Gabryś głupi i nic nie rozumie!... Ona pewno cokolwiek o nim wie, może go i widziała; może on i przyjeżdżał do niej, ażeby dowiedzieć się, co to takiego stało się ze mną i z nami obojgiem.... Oj, co to stało się? co to stało się? ja i sama tego nie wiem i nie rozumiem.
Gabryel (chwilę myśli, potem chwyta się obu rękami za głowę). Jezus Marya! Jezus Marya! cóż z tego będzie? cóż z tego będzie?
Salomea. Gabryś! czemu ta Końcowa nie przyjeżdża?
Gabryel (kręcąc głową smutnie). Albo ja wiem... Ha! cóż ona tu teraz poradzi? (Słychać turkot). Ot! zdaje się właśnie, że przyjechała... chybaby, że... (Patrzy w okno). Nie... Ona, ona sama... Życzeniu Salusi rychło stało się zadość... To ja tu już pewno niepotrzebny?... Pójdę, przyniosę kuferek i pudło, z któremi Końcowa rady sobie dać nie może, bo widzę przed gankiem nie ma nikogo. (Wychodzi. Po wejściu Końcowej wnosi kuferek i pudło i natychmiast oddala się).
SCENA SZÓSTA.
SALOMEA, KOŃCOWA.
Końcowa (wesoło). Saluś! jak się masz?
Salomea. Anulko! Anulko moja! (Rzuca się jej na szyję i całuje tkając).
Końcowa. Czekaj! daj pokój! udusisz! (Do Gabryela, który przyniósł pudło i kuferek). Gabryś! dziękuję. (Do Salomei). Salka! czemu ty beczysz?
Salomea. To z radości Anulko, z radości... Tak na ciebie czekałam, tak czekałam, jak na zbawienie duszy! Ty wiesz, jak ja ciebie kocham!
Końcowa (która otwiera pudełko). I ja ciebie, setnie. A patrz, co ci w prezencie przywiozłam. (Wyjmuje suknię ślubną i welon). Oglądaj, jedwabna... a przyjrzej się welonowi, jaki długi, jaki cienki... jak pajęczyna...
Salomea (obojętnie). Śliczny. (Całuje ją w twarz trzy razy). Dziękuję ci... jaka ty dobra!
Końcowa. Cóż ci to? cóżeś taka obojętna?... Sukni ślubnej, jaką ci kupiłam, w takim gatunku i w takim modnym fasonie nie miała i córka naczelnika powiatu, co w tych dniach wychodziła za mąż. Skrajała ją modniarka z Warszawy...
Salomea. Ja ci wdzięczną jestem... bardzo... bardzo... ale nie wiem jak dziękować... nie potrafię... nie umiem.. zwłaszcza, Anulko, że się twym przyjazdem tak ucieszyłam... tak ucieszyłam serdecznie...
Końcowa. Pięknie się cieszysz, kiedy łzy masz w oczach...
Salomea (ocierając oczy). To nic... to nic... Widzisz, już nie płaczę.
Końcowa (klęka przed kuferkiem i otwiera). A i drobiazgów różnych ci nazwoziłam: chusteczek, pończoch, wstążek... i złotą broszkę, i łańcuszek. (Szuka w kuferku).
Salomea (przysiada przy niej na podłodze i obejmuje ją za szyję). Anulko!... słuchaj...
Końcowa. Słucham...
Salomea. Powiedz... gadajże, co się z nim dzieje? Co on tobie mówił? Czy bardzo desperuje? Czy okropnie na mnie narzeka? Czy zmizerniał? A co ty jemu powiedziała?
Końcowa (ujęta). Kto? Komu?
Salomea (przedrzeźniając). Kto? Komu?... Jezus, Marya! jacy wy wszyscy niedomyślni! No, gadajże, Anulka, jeżeli Boga kochasz, gadaj! Ty o nim pewno wszystko wiesz? on do ciebie pewno przyjeżdżał?
Końcowa. Aaa! to o Jerzym mowa! (Żegna się). W imię Ojca i Syna, a jaż zkąd mogę cokolwiek o nim wiedzieć!? a jakimże sposobem?...
Salomea. Jakto zkąd? jakto jakim sposobem? czyż on u ciebie nie był?
Końcowa. Ani go widziały moje oczy, ani oczekiwałam jego przyjazdu, ani on też o przyjeździe pewno nie myślał!
Salomea (tajoną boleścią). Nie myślał! (Po chwili). Ale list to najpewniej od niego miałaś?
Końcowa. Ani mru mru nie odezwał się do mnie.
Salomea (załamuje ręce). No, to gadajże przynajmniej, co o nim słyszałaś? Może chory? Może jeszcze wszystkiego między nami za skończone nie uważa? Czy bardzo rozgniewany?
Końcowa. Ani ja go widziałam, ani ja o nim słyszałam, ani mnie nawet w głowie postało dowiadywać się o niego. Bo i po co już teraz dowiadywać się, kiedy on cudzym dla nas jest i cudzym na zawsze pozostanie, a może jeszcze i wrogiem.
Salomea (oburzona). Może on czyim wrogiem jest, ale pewno nie moim! (Obejmuje siostrę za szyję, całuje ją i pieści). Prawdę mówisz, Anulka? czy prawdę mówisz? Nie widziałaś? nie słyszałaś? Moja najdroższa, moja ty miła, moja ty złotna, powiedz prawdę, powiedz!
Końcowa. A odczepże się ty odemnie ze swojemi głupiemi zapytaniami i proszeniami! Co ja ci gadać będę? Nie widziałam, nie słyszałam, nie dowiadywałam się — i tyle! A i tobie już nie wczas dowiadywać się o niego, kiedy jutro ślub z drugim będziesz brała!
Salomea (powstaje). Oj! pękła tu jakaś nić, co mnie wiązała ze szczęściem!... Kiedy od ciebie nie dowiedziałam się niczego, to już od nikogo nic o nim nie usłyszę nigdy... nigdy... nigdy... Jak kamień do wody wpadł... i przepadł! Ambitny!... Ambicya większa w nim nad kochanie. Zaskalił się... i palcem nawet nie kiwnął, okiem nie mrugnął. Jak do wody wpadł...
Końcowa (która wciąż szuka czegoś w kuferku). No! to i cóż?... Nie ma po kim płakać.
Salomea. Masz racyę. Kiedy tak, to tak. Cóż robić? Skoro on o mnie nie dba, to i ja z tego bardzo kontentna, nawet się cieszę... (Śmieje się przymuszonym śmiechem) ...pokażę mu, że bez niego żyć mogę. Dobrze! Na weselu jutro tańczyć będę, że aż ha! aby potem siedząc na bogatem gospodarstwie wszystkiego dobrego kosztować i używać.
Końcowa. Otóż to... to właśnie!
Salomea. Jeżeli zaś kiedykolwiek w życiu go spotkam i zobaczę, pokażę mu miną i zachowaniem, że co on, to nie ja... że familia miała racyę, nie chcąc mnie wydawać za człowieka wcale innego urodzenia i majątku. (Zamyśla się).
Końcowa (powstaje). Salka! jak ty mądrze mówisz! (Całuje ją). Moja ty złotna, moja ty siostrzyczko ukochana! (Skacze i klaszcze w dłonie). Dziś twój dziewiczy wieczór! Jaka ja kontentna, Saluś, że ciebie jutro mężatką zobaczę, że ty już upewnioną przyszłość będziesz miała, że wszystko tobie tak dobrze poszło!
Salomea (zamyślona). Jak kamień do wody!... jak kamień do wody!
Końcowa. Ja ciebie zawsze z całej familii najlepiej lubiłam. Ty dla moich bębnów taka dobra byłaś, gdy chorowały!.. To też cieszę się, bardzo się cieszę, że to już jutro twój ślub...
Salomea (z gwałtownym krzykiem). Jezus, Marya! jutro! już jutro!
Końcowa. Saluś! kochanie moje... co tobie?
Salomea (tuli się do Końcowej, po twarzy i po rękach ja całując). Ja nie chcę... ja nie chcę... ja tak prędko nie chcę!... Anulka, moja Anulko, moja ty droga, moja ty jedyna, ratuj mnie, dopomóż, powiedz Kostantemu, żeby odłożył. Poproś ty ich wszystkich za mnie, wstaw się, orędowniczką bądź moją... Kiedy Boga kochasz, kiedy dzieciom swoim szczęścia życzysz, ratuj!... Niech ślub odłożą... ja tak prędko nie chcę... nie chcę...
Końcowa (przerażona i zdziwiona, tuli ją do piersi i pieści) Mój Boże! mój Boże! co tobie, Salusia? Opamiętaj się; to czego żądasz, stać się nie może!
Salomea (j. w.). Och! ratuj... Ty masz u nich takie uważanie...
Końcowa. Czy sposób, aby dla głupich kaprysów taką partyę — i to w wigilię ślubu — odrzucać. Sama na to narażać się nie powinnaś, bo szkoda byłaby wielka, straszna szkoda... i wstyd i potępienie ludzkie, i wytykanie palcami...
Salomea (j. w.). Potem... później... jak się rozmyślę... ale jutro... tak prędko ja nie chcę...
Końcowa. Ależ kiedy wiem... kiedy upewniona jestem, że Kostanty nie zgodzi się na odłożenie twego ślubu!
Salomea (ze łzami, całując ją po rękach). Ja proszę... błagam... ja ciebie, Anulka, bardzo proszę... Zlituj się...
Końcowa (usuwając się — niecierpliwie i gniewnie). Et! bo już daj pokój! Przestań! przestań, mówię, całować! Ja dla twoich niemądrych fochów z familią poróżnić się nie myślę. Chyba mnie za waryatkę poczytujesz, abym z czemś podobnem, tak nie wczas wystąpiła. A radzę ci — jak cię kocham — wybij sobie szaleństwa z głowy, bo jeżeli, broń Boże, jaką awanturę zrobisz i Cydzika od siebie odtrącisz, to ja sama, jak mnie tu widzisz, ja Końcowa, jak mi dzieci miłe, choć zawszem z tobą w największej przyjaźni żyła, wyrzeknę się ciebie, znać nie będę chciała i drzwi mego domu przed nosem ci zamknę. Masz wóz i przewóz! (Wychodzi na prawo do bokówki).
Salomea (która pod gradem wyrazów siostry stała osłupiona). Jak kamień do wody... jak kamień do wody wpadł!
SCENA SIÓDMA.
SALOMEA, GABRYEL.
Gabryel (cichutko uchyla drzwi i wchodzi na palcach). Pst! pst! Czy Salusia rozmówiła się z Końcową?... bo ja na to czekałem tam, przed chatą... Czy ona jaką radę dała?
Salomea. Jak kamień do wody...
Gabryel. Co? co?... co Salusia mówi?
Salomea (dopiero teraz go spostrzega, rzuca się i tuli do jego piersi. Mówi szeptem). Gabryś! Gabryś! ja nie chcę, ja nie mogę, ja umrę... Tak mnie tu boli!
Gabryel (z boleścią). Co boli?... co cię boli?... (Nachyla usta swoje do jej czoła, jakby chciał pocałować, ale się wstrzymuje). Salusia! moja ty droga... powiedz, co boli?
Salomea (j. w.). Ciągle mi on przed oczami stoi... ciągle... ciągle... Ciągle głos jego słyszę mówiący: „Nie dbaj o posag, czy ci brat da, czy nie da, ja ciebie w jednej koszuli wezmę i szczęśliwy będę!“... Taki on dobry był, tak mnie kochał... Co ja jemu zrobiłam! co ja jemu zrobiłam! że się nie odzywa... że nie napisał... że do Anulki nie przyjechał... co ja jemu zrobiłam, nieszczęśliwa!
Gabryel (nie wypuszczając z objęć Salomei wznosi w górę oczy i wzdycha). Zapomnisz... odżałujesz...
Salomea (odskakuje od Gabryela i mówi z gniewem i oburzeniem). Ani ja o nim zapomnę, ani ja go odżałuję... Gabryś głupi jest... Gabryś nic nie rozumie...
Pancewiczowa, Zaniewska i Końcowa (za sceną). Salusia! Salusia! Salusia!
Salomea (ze wstrętem). Ot! już i wołają!... (Po chwili). Wiesz Gabryś...
Też same głosy (za sceną). Salusia! Salusia! Salusia!
Salomea. Wiesz Gabryś? Chcę... o! tak chcę wszystko im w oczy cisnąć i polecieć... polecieć... (Wybiega).
SCENA ÓSMA.
GABRYEL, potem DWIE DRUŻKI i KILKA DZIEWCZĄT, potem OKTAWIA i BARBARA.
Gabryel (szeptem). Głupi!... o, głupi! to prawda jest... Bo na co serce mam... a w sercu ona, ona... tylko ona!
Pierwsza drużka (Wchodzi głębią). Mirt! mirt! gdzie mirt? Proszę nam dać mirtu!
Druga drużka (j. w. za nią dziewczęta). Wczas trzeba wianuszek spleść i bukiecików nawiązać hurbę! hurbę!
Dziewczęta (klaszczą w dłonie i wołają). Hurbę! Hurbę! (Gabryel podaje drużkom wazoniki z mirtem).
Pierwsza drużka. A co Gabryś powie?
Gabryel (zmięszany) Ja?... nic. (Dziewczęta wybuchają śmiechem).
Druga drużka. Czemu to Gabryś na dziewiczy wieczór krewnej i sąsiadki lepiej się nie ustroił?
Pierwsza drużka. Dla czego Gabryś się nie żeni? (Ciągną go i popychają, a dziewczęta się śmieją).
Druga drużka. Na takie pałace jak Gabrysia, pewnie ochotniczek nie brakuje!
Pierwsza drużka. Dla czego Gabryś mirty swoje oddaje? możeby się na własne wesele przydały!
Druga drużka. A kiedy Gabrysia wesele nastąpi?
Pierwsza drużka. Gabryś pewnie jutro tańczyć z nami będzie! (Dziewczęta ciągle się śmieją)
Druga drużka. Proszę ze mną do krakowiaka! (Wchodzą Oktawia i Barbara, kończące ubieranie się).
Dziewczęta (klaszczą w dłonie i śmieją się). I ze mną! i ze mną! i ze mną!
Pierwsza drużka. Ale chyba Gabryś insze buty włoży, bo te rozlecą się, gdy tylko piętą ruszy!
Oktawia (w staniku czarnym, a spodnicy białej. Czarną spodnicę trzyma jeszcze w ręku). No, moje panny! tu porządku trzeba zrobić trochę... goście nie chybi, że zaraz zjeżdżać się zaczną. Niech jedna i druga to pudło i kuferek (wskazuje na pudło i kuferek Końcowej) wyniosą do bokówki i pod łóżko wstawią, a potem wszystkie razem furrr!... jak ptaszęta... przed dom, gdzie szerzej i jaśniej, wianuszek pleść, bukieciki wiązać... (Dwie dziewczyny wynoszą pudło i kuferek).
Pierwsza drużka. Dobrze pani. A Gabrysia można z sobą do roboty wziąść?
Oktawia (śmiejąc się). Czemu nie! jeśli przystanie.
Druga drużka (ciągnąc usuwającego się Gabryela z innemi dziewczętami, to za odzież, to za ręce). Gabryś! proszę z nami!
Dziewczęta. Prosimy! prosimy! do wesołej panieńskiej kompanii!
Druga drużka (do Oktawii i Barbary). Kiedy nie chce iść!
Barbara (czesząc włosy i układając je na głowie). To już my na to wam nie poradzimy!
Pierwsza drużka. Ostawcie go; przecież to głupi Gabryś, ani do roboty, ani do zabawy. Chwytajcie za mirty... i dalej za drzwi!
Druga drużka. Bo trzeba zawczasu wianeczek spleść i bukiecików nawiązać hurbę! hurbę!
Dziewczęta. Hurbę! hurbę! (śmiejąc się wybiegają).
Gabryel (szepcząc). Pani Pancewiczowo! (Idzie za Oktawią, która kurze ściera i sprząta i meble ustawia). Pani Pancewiczowo!
Oktawia. Niech Gabryś tu się nie plącze i do sprzątania nie przeszkadza.
Barbara (czesząc włosy). Gabryś mógłby przed dom pójść sobie.
Gabryel. Pani Pancewiczowo!
Oktawia (zatrzymuje się i przez głowę wdziewa na siebie czarną spodnice). No, czego?
Gabryel. Chcę coś ważnego powiedzieć.
Oktawia (kończąc ubieranie się). Przecież stoję... i słucham.
Barbara (układając włosy). I ja.
Gabryel (szeptem). Niech pani Pancewiczowa dobrze popatrzy na Salusię i zobaczy, jak ona wygląda i do czego zrobiła się podobna...
Oktawia (niecierpliwie). Albo co?
Gabryel (j. w.). A to, że ja pani Pancewiczowej, jako starszej siestrze, mówię i ostrzegam, aby, broń Boże, jakie nieszczęście z tego nie wyniknęło.
Barbara. Jakie nieszczęście? z czego?
Gabryel. Dla Salusi, z tego małżeństwa. Ona Cydzika nie chce, a tamtego odżałować...
Oktawia (przerywa). Co Gabryś plecie? czego Gabryś do nie swoich rzeczy się mięsza?
Barbara. Czego Gabryś tu przyszedł czas nam darmo zabierać?
Oktawia. Niech Gabryś ze swoją głupotą...
Gabryel (przerywa). Ja głupi, to prawda jest... (z boleścią) bo wszyscy mi to mówią. Jednakowoż niektóre rzeczy może lepiej od rozumnych postrzegam i pani Pancewiczowej, równie jak i pani Zaniewskiej mówię, że ślub Salusi odłożyć trzeba, albo i ze wszystkiem Cydzika odprawić...
Oktawia (drwiąco). A Gabrysia na jego miejsce postawić przed ołtarzem?
Barbara (szyderczo). Aby dobrana para była!
Gabryel (zakrywa oczy rękami, ale szybko je opuszcza i mówi głośniej, stanowczo). Bo ona nie ze wszystkiem taka, jak insze; ona swoją wolę i śmiałość ma; jej bieda jaka stać się może, a na sumienie familii grzech padnie.
Oktawia. No, to niechaj pada, a Gabryś niech już sobie ztąd idzie, bo my na gadanie z głupimi czasu nie mamy!
Barbara. Ot! ruszył konceptem! Widać dla tego, że sam tak dobrze wykierował się na świecie, to i drugim rady dawać chętny. Tylko, że nie każdy lubi w dziurawych butach, czy też trzewikach chodzić.
Gabryel. Ostrzegam! (Wychodzi).
Oktawia (wzruszając ramionami). Wiadomo, głupi Gabryś!
Barbara (pogardliwie). Co taki rozumnego wymyślić zdoła!
SCENA DZIEWIĄTA.
Ciż sami, EMILIA, SALOMEA, potem MICHAŁ, potem KOŃCOWA, potem KONSTANTY, PANCEWICZ i ZANIEWSKI.
Emilia (wchodzi trzymając pod rękę Salomeę, zamyśloną i bardzo bladą, mówi jej do ucha nieco zniżonym głosem, przerywając wyrazy śmiechem). Michał to mnie tak kocha, ale to tak kocha, że ludzkie wyobrażenie przechodzi!... Ot! powiada, że nie ma nademnie na całym świecie piękniejszej i przyjemniejszej kobietki. (Prowadzi ją do krzesła i siada obok niej). Kiedy pierwszy raz po ślubie wziął mnie w objęcia i pocałował tu... ot, tu... (pokazuje szyję) to na mnie ognie uderzyły, cała się ponsem oblałam, a on... (chichocząc się, zaczyna szeptać do ucha. Salomea odsuwa się od niej). Nie chcesz słuchać! krzywisz się jak piątek na niedzielę. No, to już nic ci nie powiem. A bo i nie potrzeba; wprędce sama się o wszystkiem dowiesz. (Michał wchodzi. Emilia zrywa się i biegnie do niego). Słuchaj, Michał! chciałam Salusi mówić... (Kończy dalej szeptem, całując go i chichocząc. On jej wtóruje głośnym śmiechem).
Salomea (zadumana — do siebie). Więc mnie przypadnie w udziale z Cydzikiem... z tym kołkiem, niedostałą trawą, z tym ślimakiem... żyć w takiem przybliżeniu, o jakiem Emilka opowiada! (Pogrąża się w dumanie).
Końcowa (która przed chwilą weszła, staje przy Salomei). Salka! (Salomea milczy zamyślona). Saluś! co tobie jest? Odezwij-że się choć słówkiem, bo aż straszno na ciebie patrzeć! (Salomea milczy. Wchodzą: Konstanty, Pancewicz i Zaniewski).
Konstanty. Słychać dzwonki na drodze od strony Cydzików-Wielkich.
Pancewicz. Albo pan Onufry jedzie, panie dobrodzieju, albo pan młody z drużbantami...
Zaniewski. I ze swatem, panem Kazimierzem Jaśmontem.
Pancewicz. Należy uszykować się przystojnie na powitanie, panie dobrodzieju. Tu brat i siestry... (Ustawia Oktawię, Barbarę, Konstantego). Michał! Emilka! jako strzeczni, także blisko stać powinniście! Pani Końcowa, prosimy... tu, tu stanąć należy, między siestrami...
Końcowa (całując Salomeę w czoło). Saluś! słyszysz... już jadą. (Salomea milczy). Nie pójdziesz?
Pancewicz. Jej, jako pannie, nie przystoi. — Już zajeżdżają! (Bierze za rękę Końcową i prowadzi do ustawionej grupy). Pani Końcowa, proszę... obok siestr, panie dobrodzieju. No, cała familia razem. A teraz... czekajmy!
SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ SAMI, WŁADYSŁAW CYDZIK, JAŚMONT, DWÓCH DRUŻBÓW potem MŁODZIEŻ i PANNY.
(Drzwi otwierają się, a w nich ukazują się: Cydzik, Jaśmont i dwaj drużbowie. Cydzik w czarnym surducie, na szyi krawat biały z dużą kokardą, kamizelka kolorowa w jaskrawe kwiaty, srebrny gruby łańcuch u zegarka. Narzuconą ma na ramiona burkę, na głowie czapkę barankową, w ręku trzyma duży przedmiot okrągły, osłonięty białem płótnem. Jeden z drużbów zdejmuje mu czapkę z głowy, drugi z ramion burkę).
Wszyscy czterej przybyli. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dobry wieczór państwu!
Cała rodzina (prócz Salomei). Na wieki wieków. Witamy!
Jaśmont. Oto przyjeżdżamy po klejnot nam przyobiecany, wielkiej drogocenności. O gościnę prosimy, a jutro odjedziemy z tem po cośmy przyjechali w wielkiej wesołości. — Czy wolno wejść?
Oktawia (bardzo poważnie). Pięknie prosimy.
Barbara (j. w.). Prosimy... prosimy bardzo.
Końcowa (j. w.). Wejść proszę.
Konstanty (j. w.). Czem chata bogata, tem rada!
(Jaśmont szturka w bok Cydzika, który zbliża się do Oktawii, podając jej przedmiot trzymany w rękach, poczem wszystkie trzy siostry i Emilkę całuje po rękach, a mężczyznom ściska dłonie. Jaśmont i drużbowie witają się także z wszystkimi. Oktawia odsłania podany sobie przedmiot. Ukazuje się ogromny pieróg, białym lukrem polewany i gęsto natkany cukrowemi jagodami, grzybkami i kwiatkami. Wszyscy przyglądają się pierogowi z wykrzyknikami podziwu i zachwytu: oho! ooo!).
Oktawia (wznosząc pieróg w górę). O! jaki śliczny!
Barbara. Cudny!
Końcowa. I babka wielkanocna okazalszą być nie może?
Emilia (do Michała). Musi być smaczny i słodki jak pysio mego Michała! (Całują się).
Pancewicz. Nie lada jakim panem młodym być potrzeba, panie dobrodzieju, żeby do domu panny młodej z takim kosztownym pierogiem przyjechać! (Oktawia ostentacyjnie niesie pieróg i ustawia go na stole. Salomea nie rusza się z miejsca).
Konstanty. Nie tylko z pieroga, który jest co się zowie bogaty i wspaniały, ale z promocyi, jaką czynią nam mili goście, cieszy się serce moje. Proszę... proszę panów do kanapy, bo kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży.
Cydzik (do Oktawii). A gdzie panna Salomea? Pragnąłbym jej rączki ucałować.
Jaśmont. I ja także, bo jakby to było, aby w dziewiczy wieczór, takiego kwiatka ślicznej krasy, nie uczcić atencyą!
Drużbowie. I my... i my!
Oktawia (która przyszła do Salomei, szturcha ją, aby powstała. Mówi szeptem). Nie patrz tak sępem. Wstań! (Salomea powstaje. Naprzód całuje ją w rękę Cydzik, potem Jaśmont, potem drużbowie. Cydzik wpatruje się w nią, jak w obraz cudowny. Ona ciągle milczy).
Końcowa (do Jaśmonta). Jakaś dziś nie swoja... trochę nadąsana...
Jaśmont. E! jutro to wszystko przejdzie.
Zaniewski. Panieńskie fochy przedślubne!
Konstanty. Babskie bzdurstwa! Głupi byłby, ktoby dbał o to! Fiu! fiu! fiu!
Pancewicz. Na to skromność panieńska przez Boga jest stworzona, panie dobrodzieju, aby panny po swoim wianeczku, i nie utraciwszy go jeszcze, lamentowały! Oho! ja to wiem. (Wchodzą: Adam Strupiński, Leon Wierciłło, młodzież okoliczna, drużki i inne dziewczęta). Ale prosimy siadać.... uprzejmie prosimy. (Wszyscy siadają).
Oktawia (uderzając się w czoło). A!... gąski z pieca wyjmować trzeba! (biorąc Salomeę za rękę) Gąski z pieca wyjmiemy! (Po cichu). Salusia, masz rękę zimną jak kawał lodu!
Salomea. To nic, to nic. Idźmy gąski z pieca wyjmować!
Barbara. Chodźmy! chodźmy! bo spalą się na węgiel!
Końcowa. Wyjmijcie prędko i tu zaraz przynieście w koszu. (Oktawia, Barbara i Salomea wychodzą do bokówki).
Michał (wraz z Emilią zbliża się do Cydzika, wpatrującego się w drzwi bokówki, w których zniknęła Salomea). No! panie Władysławie, wprędce staniemy się już krewnymi. (Konstanty częstuje starszych miodem. Goście piją i rozmawiają podzieleni na grupy).
Cydzik (roztargniony). A tak... jutro.
Emilia. Czemu pan Władysław tak się wpatruje w drzwi od bokówki?
Cydzik. Bo... bo za niemi, bo za niemi...
Emilia (wybuchając śmiechem). Oktyna i Basia!
Cydzik (jąkając się). Nie... nie one...
Emilia. To jest są i one; ale ja wiem, panu Władysławowi tylko o Salusię chodzi.
Cydzik. A tak, a tak... to jest prawda.
Emilia. Czy ją pan Władysław bardzo miłuje?
Cydzik. Och! bardzo!
Michał. I kiedyż to kochanie w sercu się wzięło?
Cydzik. Od razu!... jak mi tylko pokazano pannę Salomeę i powiedziano, że żoną moją zostać może.
Konstanty (zbliża się z butelką miodu; za nim Pancewicz z kieliszkami na tacy). W ręce pana młodego. (Wypija). Niech nam żyje!
Michał i Emilia. Niech żyje!
Cydzik (wypija). Na podziękowanie!
Konstanty. Jeszcze jeden kieliszek. (Nalewa).
Jaśmontem wypiliśmy w drodze, w jednej i drugiej karczmie, po parę kieliszków gorzałki.
Michał i Emilia. Niech będzie na zdrowie!
Cydzik. Od jednego spojrzenia na pannę Salomeę, całą duszą zapragnąłem, aby się stała moją dozgonną towarzyszką, moją żoneczką... A kiedy po pierwszem naszem tu przybyciu otrzymałem harbuza, to mi tak stało się przykro, tak na wnętrzu boleśnie, smutno i markotnie, że wypowiedzieć tego nie zdołam.
Emilia (z uśmiechem). Jednak fantazyi i nadziei pan Władysław nie stracił.
Cydzik. Przez całą drogę do Bohatyrowicz w ramię i w ręce pana Kazimierza Jaśmonta całowałem, prosząc i jęcząc, aby od zamiaru pojechania z drugiemi swatami nie odstępował i aby cokolwiek takiego zrobił, coby Salusię... to jest pannę Salomeę... do przyjęcia ich skłoniło.
Michał. No! przyjechaliście... i za drugim razem powiodło się.
Cydzik. Dzięki Bogu!... Bo ja, proszę państwa, nigdy przedtem żadnej młodej panny z bliska nie znalem, do żadnej się nie zalecałem... i nie wiedziałem, a nawet nie myślałem o tem, w jaki sposób najskuteczniej czynić to należy. (Smutnie). Ba! jeszcze i teraz nie wiem.
Emilia (śmiejąc się). Zapytaj mego Michała, on doskonale umie i pewno nauczy.
Michał (śmiejąc się). Ostro! bez upamiętania... Z miejsca do niej, choć się broni!
Cydzik. Eeee! pan Michał żartuje!
Michał. Jak Boga kocham prawda!
Emilia (śmiejąc się). Tak, tak... to prawda jest. Niech pan Władysław uwierzy i spróbuje!
Cydzik. E! czyż?...
Michał (obejmuje żonę i całuje). O! tak!
Emilia (zaraz po wejściu Salomei, Oktawii i Barbary). A ot! gąski, gąski!... (klaszcze w dłonie) i herbata z rumem!
(Wchodzi Salomea, z koszem gąsek, czyli ciastek pięknie zarumienionych w kształcie podługowatych bułeczek. Rozdaje je gościom, zaczynając od najstarszych i najpoważniejszych. Ci dziękują. Niektórzy mężczyźni w ręce ją całują, kobiety w twarz. Za Salomea, Oktawia i Barbara roznoszą na tacach gorącą herbatę z rumem. Cydzik prawie od wejścia Salomei, chodzi za nią jak cień, w którą tylko uda się stronę. W czasie tej krętaniny bierze z tacy jedną szklankę herbaty z rumem i wypija ją duszkiem).
Cydzik (na str.). Dobra.... Ale już mi coś nie coś czmera w głowie... pewno od gorzałki, miodu... i tej oto herbaty z rumem... Wszystko się w około kręci... kręci... a serce niby młot wali i wali... (Chodzi znów za Salomeą i stara się od czasu do czasu dotknąć to jej ręki, to ramienia, to włosów. Przy jednym z zawrotów, następuje jej na suknię. Ona zachwiała się, o mało nie upadła).
Salomea (gniewnie i opryskliwie). Czego pan Władysław chodzi za mną, jak ciele za krową! Proszę siąść i ludziom nie plątać się pod nogami! (Cydzik zmieszany siada skromnie na krzesełku).
Emilia (do Michała). Ucięła go, jak osa!
Zaniewski (do Pancewicza). Oj! weźmie go ona w kluby, weźmie, aż strach! (Słychać turkot i tentent za sceną).
Leon. Ktoś przyjechał!

{{f|<span style="font-size:110%} (patrząc przez okno). Pan Onufry Cydzik, ojciec pana młodego!;padding-left:20px;text-indent:-20px;">Adam

Konstanty. A tak pan Onufry. Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży.... Chodźmy wszyscy przed dom powitać tak wielce pożądanego i oczekiwanego gościa. (Do Jaśmonta). Panie Kazimierzu, czy zgoda?
Jaśmont. I owszem, i owszem... zwłaszcza, że tu okropnie gorąco. Człowiek chętnie odetchnie świeżem powietrzem.
Pancewicz. Rodzica pana młodego i takiego patryarchę okolic naszych, panie dobrodzieju, z miodkiem w ręku przed chatą witać należy.
Wszyscy (prócz Cydzika i Salomei). Tak, tak! Dobrze! Zgoda! Czemu nie! A jakże!
Konstanty. Prosimy więc, prosimy. (Wszyscy prócz Cydzika i Salomei wychodzą, ceremoniując się przy drzwiach).
Pierwsza drużka. Salusia, daj wstążeczek! już nie ma ani kawałeczka.
Druga drużka. A jeszcze bukiecików trza nawiązać hurbę, hurbę... bo to i dziś pewno jaki taki na wesele przyjedzie i jutro insi się zjawią.
Salomea (wyjmuje z komody wstążeczki i daje). Macie! (One ją całują). Idźcie już, idźcie; ja tam zaraz do was pośpieszę. (Drużki wychodzą. Za sceną słychać gromkie powitania, zdrowia wznoszone, rozhowor głośny. Zaczyna się nieco ściemniać. Salomea przyklęku przed komodą, wyjmuje z niej serwetę, którą rozściela na podłodze, wkłada w nią trochę odzieży i papiery, potem związuje z tego wszystkiego tłomoczek. Wydobywa portmonetkę; rachuje w niej drobne pieniądze i chowa do kieszeni. Wtem Cydzik, który dotąd spokojnie siedział, powstaje i na palcach po cichu zbliża się do Salomei, która go nie widziała i nie widzi).
Cydzik (z pałającemi oczami). Tak Michał radził... a Emilka mówiła, żebym spróbował! Spróbuję! (Zbliża się do Salomei z tyłu, obejmuje ją za szyję i całuje. Salomea zrywa się na równe nogi. Gwałtownym ruchem mu się wyrywa i staje pod ścianą).
Salomea. A toż co?... Czy to pięknie takie napaści czynić?
Cydzik (przysuwa się znowu do Salomei i za rękę ją chwyta). Przecież jutro już ślub nasz będzie... to dziś można choć pocałować... (Chce ją objąć i pocałować).
Salomea (popycha go, Cydzik się zatacza). Jeszcze my nie po ślubie! jeszcze nie wiadomo co jutro będzie!
Cydzik (gniewnie). Jakto niewiadomo? Owszem wiadomo, że Salusia jutro moją żoną zostanie i co każę to będzie robiła, bo przed ołtarzem posłuszeństwo zaprzysięgnie.
Salomea (wybuchając). A! niedoczekanie twoje, abyś ty miał moim panem być i swoją wolę na mnie wywierać! (Zrywa z palca obrączkę i rzuca tak, że pada pod kanapę). Na! — masz. Za swoje bogactwa inszą niewolnicę sobie kup. Między nami... już wszystko skończone! (Cydzik schyla się i szuka obrączki pod kanapą. Salomea zarzuca chustkę na ramiona, bierze tłómoczek przed chwilą związany i idzie do otwartego okna na lewo). Dla ciebie Jerzy wyrzekam się wszystkiego swego... i wszystkich swoich! Dla ciebie sierotą bez familii i chaty zostaję! Dla ciebie, wszystko za siebie ciskam i rozłączam się może na wieki z tem, do czego oczy przyzwyczajone były a serce przylgnęło! Ale ty mnie wszystko zastąpisz, wynagrodzisz, zapłacisz, mój ty najdroższy! (W chwili kiedy staje na krześle, aby z niego za okno wyskoczyć, Cydzik obraca się, spostrzega to i biegnie ku niej z wyciągniętemi rękami).
Cydzik. Salusiu!... o! o! panno Salomeo!
Salomea. Milcz! cicho bądź!... Nie ruszaj się z miejsca! Między nami... już po wszystkiem! (Wyskakuje oknem. Cydzik jak skamieniały pozostaje na miejscu. Chwila milczenia).
Cydzik (nagle oprzytomniały, woła przerażliwie). Panie Jaśmont! panie Jaśmont!... ona uciekła!
(W drzwiach ukazują się: Jaśmont, Konstanty, Onufry Cydzik, Pancewicz, Zaniewski, Michał i cała młodzież szlachecka).
(Zasłona spada).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Sarnecki, Eliza Orzeszkowa.