Henryka/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Henryka |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kassylda Kulikowska |
Tytuł orygin. | Henriette |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przy dworcu kolejowym Montparnasse, weszli do restauracyi Lavenue, którą Armand znał cokolwiek, bo był w niéj raz na śniadaniu z przyjaciołmi z wydziału prawnego. Usiedli w tak nazwanym ogrodzie, zasadzonym jedynie tylko kandelabrami i paterami do składania kapeluszów, w którym jednakże tego dnia akacya kwitnąca w sąsiedztwie roztaczała woń wiosenną. Armand wysłał przedewszystkiem posłańca z liścikiem usprawiedliwiającym się do domu, gdzie był zaproszony na obiad, potém zażądał, czyli raczéj przyjął potrawy, jakie mu narzucił usługujący. Co ich oboje mogła obchodzić flądra Joiuville, albo polędwica Rossini? Siedzieli naprzeciw siebie, pochłaniali się oczyma, szczebiotali jak śpiewne ptaszki, a w nic nieznaczących zdaniach, jakie między sobą wymieniali: „Proszę o pełną szklankę wody,” lub „Jeszcze kawałek ryby,” słychać było oddźwięk miłosnego wzruszenia.
Armand wyciągnął na gawędkę swoję nową przyjaciołkę. Opowiedziała mu dzieje swego skromnego życia. Nie, z pewnością, nie wychowała się na różach. Jednakże, gdy była jeszcze maleńką, warunki bytu nie wydawały się tak ciężkiemi. Jéj ojciec, — wdowiec, — zdolny mechanik, zarabiał dosyć, tak, że wystarczało na potrzeby jego małéj córeczki i staréj siostry, która się zajmowała wychowaniem dziecka. Ale, jednego dnia, biednego człowieka porwało koło maszynowe i zgniotło na miazgę. I oto została się sama z ciotką, kobietą ze wsi, która nie umiała żadnego rzemiosła. Dawny zwierzchnik ojca wypłacał pensyą sierocie, ciotka zajmowała się gospodarstwem, wszystko to jednak nie wystarczało na utrzymanie. Dziecko, po przyjęciu pierwszéj komunii, musiało iść zaraz do pracowni, przestać chodzić do szkoły, gdzie zresztą nie wiele się nauczyła.
— Och! panie Armandzie, gdyby pan widział moję bazgraninę i szkaradne błędy, jakie robię w pisowni.... Aż mi wstyd!
Opowiadała mu o cierpieniach, znoszonych przez długie lata, o tém, jak sprzęt po sprzęcie pozbywali się całego urządzenia domowego; jak często zastawiano zegar w Mont-de-Piété, żeby było co włożyć do garczka; jaką troską straszliwą był zwykle każdy nadchodzący piérwszy miesiąca, gdyż nie było czém zapłacić za mieszkanie. Na szczęście, ona się już doskonale nauczyła szycia i teraz mogą się utrzymać, och! bardzo skromnie, jednak się żyje. A nawet ma nadzieję polepszenia bytu. Mówiono o niéj pani Pameli, sławnéj krawcowéj, u któréj jest miejsce wolne, i w tych dniach, jutro może, ma nadzieję pomieszczenia się w tym znakomitym domu, w którym będzie mogła zarabiać od stu piędziesięciu do dwustu franków miesięcznie.
Armand słuchał, wzruszony i przejęty współczuciem dla tego dziecka, które już tak pracowało i tyle cierpiało. To życie trosk i niedostatku, o którém młode dziewczę opowiadało prawie wesoło, porównywał ze swojém dziecięctwem, spędzoném w pieszczotach i zbytku. Pomyślał, że luidor, który dziś zapłaci za obiad, był-by wystarczył niegdyś Henryce i jéj ciotce na cały tydzień. Miał dobre serce i łzy napełniały mu oczy, kiedy szwaczka swojém malowniczém opowiadaniem, pełném szczegółów bolesnych a prawdziwych, odsłaniała mu cnoty, poświęcenia codzienne i poddanie się losowi poczciwego ludu, tak dzielnego, tak umiejętnie broniącego się nędzy.
Ściemniało się już, kiedy im podano kawę. Wyszli z restauracyi. Blade światło gazu różowiło się od ogniście zaszłego słońca. Armand doznał uczucia niezmiernie miłego, kiedy Henryka, z całą naturalnością i prostotą, jak siostra, wsunęła rękę pod ramię swego nowego przyjaciela.
Ale przejeżdżający stangret, zatrzymując konia tuż przy chodniku, skinął na niech, by wsiedli do wiktoryi.
— Wieczór taki piękny, — rzekł student, — możebyśmy pojechali do Lasku Bulońskiego?
— Och! dobrze, — zawołała radośnie Henryka. — To tak przyjemnie widziéć prawdziwe drzewa!
Przyznała się, że wszystkiego cztery razy w swém życiu jechała powozem otwartym. Cieszyła się z początku niezmiernie i szczebiotała, jak ptaszek.
Wieś? Prawie jéj nie znała. Podczas lata, w Niedzielę wieczorem, ciotka zabierała w koszyczek butelkę wody z winem i trochę zimnego mięsiwa i szły na fortyfikacye obiadować, oddychając „świeżém powietrzem.”
— Ale prawda, że to nie prawdziwa wieś, jeśli się widzi wielkie kominy fabryczne?
Co do Lasku Bulońskiego, widziała w botanicznym ogrodzie dzikich ludzi, bardzo brzydkich. Był wielki tłum, tumany kurzu, a przytém trzeba było czekać tak długo, tak długo na tramway! Ale w wieczór musi być prześlicznie.
Wieczór już był zupełny, kiedy się zbliżyli do Łuku Tryumfalnego i kiedy Henryka ujrzała przed sobą pod wielkiém sklepieniem niebios, okrytém gwiazdami, szeroką ulicę Cesarzowéj, po któréj niezliczone mnóztwo latarni powozowych ślizgało się, jak błędne ogniki, wydała okrzyk zachwytu i umilkła zdumiona.
Armand przysunął się do swéj przyjaciołki i wziął ją za rękę. Ponieważ ją wysunęła, lękał się z początku jakiegoś oporu. Ale Henryka zdjęła rękawiczki, podała mu obiedwie obnażone ręce, a to piérwsze zbliżenie przejęło ich rozkosznym dreszczem. Powietrze się ochłodziło, powiew, przejęty leśną wonią, muskał im twarz pieszczotliwie. Miarowy ruch powozu, rytmiczny tentent koni, kołysał i odurzał ich stopniowo tak, że im się zdawało, iż ich fala wodna unosi. Wtedy młody chłopak zbliżył się do ucha Henryki i szepnął płomienne: „Kocham cię!” Potém szukał w ciemności wzrokiem wzroku swéj przyjaciołki, który spoczął na nim tkliwy i zamyślony.
Henryka dumała. Ta chwila była najrozkoszniejszą, ale téż najważniejszą w jéj życiu. Armand odprowadzi ją do domu, na Vangirard, na koniec ulicy Lecourbe. Staréj ciotki niéma i jeśli zechce towarzyszyć jéj aż do mieszkania, nie odmówi mu, nie będzie miała siły czegokolwiek mu odmówić. Zresztą, czy dziś w wieczór, czy jutro, czy późniéj, — wszystko jedno! — będzie do niego należała.
Niestety! to dziecię ludu nie oszukiwało się wcale. Wprawdzie zajął się nią niewinny i poczciwy chłopiec, ale jak długo będzie ją kochał? Wzamian za jego miłość, cóż mu dać mogła, prócz swego biednego serca i swéj młodości. Zapewne będzie się wkrótce wstydził przyjaciołki, tak prostéj i tak „pospolitéj.” To tylko w opowiadaniach prababek, książęta Charmants żenią się z Kopciuszkami. Choćby to miało być coś innego, niż kaprys, choćby go zdołała do siebie trwale przywiązać, mimo wszystkiego, wcześniéj czy późniéj, będzie musiała się z nim rozłączyć.
To zwykłe dzieje wielu jéj znajomych. Rok, dwa, trzy marzeń, upojenia i szału, a potém, żegnaj szczęście! Nie! wcale nierozsądnie postępuje. Przyjdzie dzień, w którym będzie opuszczona, jak inne jéj towarzyszki z pracowni. Większa część z pomiędzy nich, próżniaczki, strojnisie, zalotne, zostały „szkaradnemi kobietami.” Niektóre, lepsze i rozumniejsze, powychodziły w końcu za mąż, za ludzi ich stanu, gburowatych robotników, często pijaków, którzy żony bili, lub im wymyślali.
Ale dla czego smucić się naprzód? Czyż jéj los ma być innym od losu prawie wszystkich biednych dziewcząt z ludu? Młodość więdnie szybko, jak kwiat, a potém całe życie trosk i pracy! Szczęśliwe te, które zaznały wiośnianych uczuć i marzeń! Henryka powinna się nawet zaliczyć do wybrańszych, bo jest ładna, o tyle ładna, że mogła się podobać temu pięknemu młodzieńcowi, który miał takie śnieżno-białe, delikatne ręce i umiał przemawiać do serca tak słodko i pięknie. Jak wszystko ją ujmowało i schlebiało jéj kobiecéj naturze w tym synu szlacheckim, w tém dziecku bogaczy! — i cera matowa i puszysta, i głos pieszczotliwy, i obejście wytworne!
Niedoświadczony, rozkochany po raz piérwszy w życiu, ani się domyślał, jak jest upragnionym. W owéj chwili samo już zbliżenie do niéj wystarczało mu zupełnie. Dziewczyna, świadomsza od niego, czuła się więcéj jeszcze upojoną. Była-by pragnęła ucałować go, uściskać, oddychać nim, jak wonią bukietu. Długo się powstrzymywała, nareszcie, nie mogąc zapanować nad sobą i upewniwszy się jednym rzutem oka w ciemności, że nikt z przejeżdżających nie zwracał na nich uwagi, zbliżyła swe usta do ust młodzieńca i dwoje kochanków, niedostrzeżonych przez tłum nocny, wymieniło piérwszy pocałunek pod zasianém błyszczącemi gwiazdami sklepieniem nieba.