Henryka/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Henryka |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kassylda Kulikowska |
Tytuł orygin. | Henriette |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjaciele rodziny Bernard des Vignes dowiedzieli się o chorobie Armanda. Część wyższego towarzystwa paryzkiego, należącego do drugiego cesarstwa, w którego gronie pani Bernard jest bardzo ceniona i szanowana, czuje się przykro dotkniętém tą smutną wieścią i spieszy okazać dowody swéj sympatyi. Co chwila powozy zatrzymują się przed domem przy ulicy Malaquais. Lokaj lekko zeskakuje z siedzenia, wchodzi do odźwiernéj, pyta o stan zdrowia i zostawia kartkę.
Piękny dom, pochodzący z zeszłego jeszcze wieku, zajmowany przez Bernardów, nie jest zaopatrzony, wedle dzisiejszéj mody, w rodzaj rządcy zuchwałego, który czyta dziennik i wygrzewa sobie plecy w oszklonym salonie, ozdobionym rzeźbionemi meblami dębowemi, z przedmieścia Świętego Antoniego, obitemi materyą turecką, kupioną na wyprzedaży w Bon Marché. Dom ten poprzestaje na sporéj izdebce, w któréj piętrzy się wewnątrz alkowy czerwona pierzyna na małżeńskiém łożu, z uchylonych zaś drzwi dwa razy dziennie rozchodzi się ostra woń potraw, niezawodnie zaprawianych cebulą. Odźwierna, matka Benouf, doskonale odpowiada całości mieszkania. Ta gruba, podstarzała imość, któréj mąż, posługacz w biurze ministeryum, froteruje schody co Sobota, zawsze prawie sama pilnuje domu, i dla urozmaicenia swoich zajęć, przykuwających ją do miejsca, hoduje z miłością, w klatce, zawieszonéj w dzień przy drzwiach izdebki, w nocy nad piecem, kilka świegotliwych dynastyi kanarków i szczygłów.
Osobom, zarówno panom, jak służącym, pytającym o stan zdrowia Armanda Bernard, matka Benouf nie podaje doktorskiego buletynu z dyplomatyczną powagą wyniosłego urzędnika, portyera szlachcica z ulicy Opery, lub bulwaru Hausmanna, ale, poczciwa gaduła, poprawia ten suchy dokument uwagami wedle swego widzimisię i rozczula się na swój sposób nad udręczeniem macierzyńskiém pani Bernard i nad cierpieniami pięknego i zajmującego młodzieńca.
W izdebce-to matki Benouf, codziennie w wieczór, po wyjściu z pracowni, Henryka dowiaduje się o zdrowiu Armanda.
Na ostatniéj z nią schadzce, był już bardzo słaby i, widząc ją zaniepokojoną, przyrzekł pisać do niéj nazajutrz. Ale minął dzień jeden i drugi, a listu nie otrzymała. Przejęta okropną trwogą, zdobyła się na odwagę i, cała drżąca, przestąpiła próg tego domu, przerażającego ją, jak widmo, a gdzie się znajdował człowiek, którego nad wszystko kochała, i kobieta, która jéj nienawidziła.
Henryka nie była tu już ze sześć miesięcy, sądzi więc, że jéj matka nie pozna.
Ale matka Benouf ma doskonałą pamięć i, jak tylko ją ujrzała, rzekła:
— Ach! to ty, panno Henryko. Tak się teraz nie pokazujesz!... Przyszłaś się zapewne dowiedziéć o zdrowiu syna pani Bernard?... Biedaczysko, ma się wcale niedobrze! Pokazuje się, że to tyfus.. No, no, cóż ci się stało? Zbladłaś! Ach! mój Boże! ależ ona mdleje!
Istotnie, Henryka chwieje się, ugodzona w samo serce. Matka Benouf sadza ją na swojém wielkiém krześle, na którém zwykle drzemie, pilnując dzwonka, potem szuka buteleczki z melisą, nie znajduje i nie wié już, co począć; ale szwaczka opuszcza głowę na piersi poczciwéj kobiety i, nie mogąc powstrzymać swéj boleści, woła, zalewając się łzami:
— Armand! mój biedny Armand!...
Ach! matka Benouf nie potrzebuje większych zwierzeń; zdumiona w piérwszéj chwili, teraz już wszystko rozumié. Ale ma serce zacne. Prawdopodobnie, będąc młodą, kochała, jak i inne. Przykro jéj patrzeć na ciężkie zmartwienie takiego młodego dziecka i stara się, o ile może, dodać jéj cokolwiek odwagi.
— Jakto, panno Henryko? pan Armand jest twoim przyjacielem! Proszę, taka nieprzystępna! Lękam się, moje dziecko, czyś nie zrobiła wielkiego głupstwa... Ale nie o tém mowa... Przedewszystkiém nie trzeba rozpaczać. Jest chory, to prawda, ależ bo młode ma siły. Założyła-bym się, że wyzdrowieje! No! no, przyjdź do siebie... Tak! znam się na tém dobrze. Podobne rzeczy bolą, kiedy się ma trochę uczucia... I ja przez to przechodziłam, nie zawsze byłam starą dziwaczką, wychowującą kanarki... Jakto, jeszcze płaczesz?... Może to i lepiéj. Nic tak ulgi nie przynosi, jak łzy, moje drogie dziecko!
I gruba poczciwina, wzruszona łzami młodéj dziewczyny i sama blizka płaczu, przygarnęła jéj ładną główkę do swych szerokich piersi i zaczęła ją całować i pieścić.
Matko Benouf, byłaś tylko prostą odźwierną i to odźwierną, jakiéj-by nie znieśli w szanującym się domu. Twoja izdebka zarażała całą bramę wonią cebuli i klatek z ptakami. Byłaś starą, bardzo zwyczajną i pospolitą kobietą, a twój nos, schylony ze współczuciem ku Henryce, był cały zatabaczony. Bądź jednak błogosławioną, matko Benouf, bo pod twoim żółtym w kwiatki kaftanikiem było coś najrzadziéj spotykanego na świecie, w czego istnienie nawet nie wierzą, było serce wyrozumiałe i dobre. I dzięki tobie, to dziecię ludu, ta biedna zakochana, któréj błąd był tak do przebaczenia i któréj surowość praw towarzyskich odmawiała pociechy ucałowania umierającego kochanka, mogła, przez chwilę przynajmniéj, oprzéć bolejącą głowę na łonie kobiety i czuć w niém dla siebie iskrę macierzyńskiéj litości.
Co wieczór Henryka przychodziła do matki Benouf dowiadywać się o zdrowie Armanda. Przychodziła dopiéro po skończeniu roboty. Bo taki los biednych: chociaż-by serce pękało z bólu, trzeba mimo to pracować, zarabiać na życie. Przez błoto i mgłę nocy zimowéj śpieszyła pod arkady ulicy Rivoli, przebiegała opustoszały plac Karuzeli i ci, co widzieli przy jasném oświetleniu elektryczném to dziewczątko, biegnące szybko z podniesioną spodniczką, mogli pomyśléć, niestety! że śpieszy na jakieś wesołe spotkanie. Ale jak tylko dochodziła do mostu des Arts, zwalniała kroku. Tam, w oknie, tak dobrze jéj znaném, rozpoznawała zdala słabe światełko. Tam-to jéj ukochany walczył ze śmiercią. Wtedy nagle odchodziła ją odwaga i szła wolno, żeby o chwilę późniéj wejść do matki Benouf. Ostatnie wiadomości były takie przerażające! „Gorączka bezustanna. Chory jest bardzo niespokojny.” Czegóż się dowié jeszcze bardziéj złowrogiego i rozpaczliwego?
Trwało to dni dziesięć, podczas których biedna dziewczyna żyła otoczona jakby atmosferą grozy.
Wszakże jedna z robotnic Pameli, która niegdyś chorowała na tyfus i którą Henryka pytała o tę chorobę, mówiła, że po dziewięciu dniach niebezpieczeństwo śmierci jeśli niezupełnie jest usunięte, to przynajmniéj znacznie zmniejszone. Jest to przesąd, panujący między pospólswem, ale Henryka chwyta go się namiętnie. Chce wierzyć, wierzy, że młodość Armanda wyjdzie z walki zwycięzko, że będzie żył, że musi już być zdrowszym. Tego wieczora pewniejszym krokiem biegnie na ulicę Malaquais, prawie z otuchą otwiera drzwi izdebki.
Wielki Boże! na okrągłym stole, przy stosie kart nagromadzonych, nie widzi tego sprawozdania lekarskiego, téj ćwiartki papieru, któréj sam widok przejmował ją strachem, na którą jednakże rzucała się zawsze z chciwością! Matka Benouf, z bolejącym wyrazem twarzy, podnosi się ze swego starego krzesła, schyla głowę, opuszcza ręce... Skończone! Armand umarł!...
— Armand umarł! Palec niewidzialny wskazał nań i wybrał go z tłumów ludzi; owionął go oddech tajemniczy; i ten świetny umysł, to serce gorejące miłością, to spojrzenie, w którém drgało odbicie tylu pięknych i szlachetnych marzeń, to ognisko młodości, ten płomień nadziei, wszystko to zgasło nagle, jak spada i gaśnie gwiazda na ciemnym błękicie nocy sierpniowéj!
Armand umarł! Za dwa dni jego przyjaciele szkolni zbiorą się wokoło grobu otwartego. Teodor Verdier, prawdziwy na ten raz poeta, przeczyta kilka rzewnych zwrotek, wzruszające pożegnanie. Potém studenci się rozproszą po wilgotnych i ogołoconych z liści alejach cmentarza, oddając się chwilowemu smutkowi, do jakiego skłonna jest młodość, nareszcie wrócą do swych zajęć lub przyjemności i wspomnienie o zmarłym towarzyszu powoli zatrze się w ich pamięci.
Armand umarł! Przy Inwalidach powieszą kartę żółtą na drzwiach domu umeblowanego. Wkrótce „pokój oficera wyższego stopnia,” powróci do swego właściwego przeznaczenia i będzie zapełniony we wszystkich kątach pałaszami służbowemi i obuwiem z ostrogami. I źwierciadło zamglone, przed którém Henryka, wychodząc, wiązała kapelusz, kiedy tymczasem Armand kradł jéj jeszcze ustami pocałunek w szyję, źwierciadło zielone i porysowane, nie zachowa śladu tych dwóch prześlicznych postaci.
Armand umarł! Po-za morzami i lądami, tam gdzieś, na dalekim Wschodzie, generał de Voris, w swoim domu bambusowym otrzyma za kilka tygodni zawiadomienie o śmierci, okryte pocztowymi markami i zżółkłe od lazaretowego chloru; i pomyśli sobie, że jedyna kobieta, którą kochał, poświęciła go dla tego dziecka, mającego tak wcześnie zejść ze świata.
Armand umarł! Przy poduszce, gdzie spoczywa jego głowa ciężka i blada, która po skonie wróciła na kilka godzin do swéj młodzieńczéj piękności, jego matka, otoczona kobietami, czarno ubranemi, jego matka, strasznie zmieniona, wije się w tragiczném cierpieniu i wydaje krzyki zarzynanego zwierzęcia, istne wycia Hekuby; gdy tymczasem na dole, w izdebce, na łóżku, z którego zdjęto czerwoną pierzynę, Henryka leży wyciągnięta, w rozpiętym staniku, z twarzą zalaną łzami i po raz drugi mdleje w objęciach matki Benouf, która jéj zwilża skronie octem, i jak do dziecka małego, przemawia do niéj przeciągłym, śpiewającym głosem.