Hetmani/20 października
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hetmani |
Rozdział | 20 października |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I tak mnie zaskoczył wielki strajk — i ta zmora, ta zmora!
Siedziałem znowu u Heli cały dzień — gdzie tam! — dwa dni, bo przecie przedwczoraj popołudniu tam wszedłem. Żywiła mnie, ukrywała w sypialni, gdy przychodzili do niej goście, to znowu w salonie, gdy sprzątano sypialnię. Dogadzała mi pieszczotliwie, jak odaliska pomysłowa, przyjmująca u siebie sułtana. Powracała do mnie w kilku przebraniach, cudna zawsze, nieskończona w ponętach. Te półmroki i oświetlenia a giorno! te owoce z winem w nocy spożywane, po rzymsku! Te lubieżne spólnictwa luster, całujących fal kąpieli! Czego taka kobieta namiętnością nie przeczaruje? Jaką Sybaris stworzyć może z hotelowego mieszkania!
Czułbym dla niej wdzięczność bez granic, gdyby to wszystko nie wypadło w ten dzień... Jakby mnie chciała przemocą rozkoszy osobistej oderwać od wielkiej chwili ogólnej.
Słyszeliśmy rano jakieś gwary niezwykłe idące z ulicy. Ale czy to było rano? — Już popołudniu, a u nas dopiero wschód purpurowy od zasłoniętych firanek.
I nawet pośród głuchej ciszy, która coraz wyraźniej opanowywała powietrze, posłyszeliśmy trzask kilkakrotny strzałów, potem konne galopy — — — potem jeden głos długi, jakby przewleczony pod naszemi oknami przez stopnie odzewu, krzyku i konania — jęk człowieka gonionego? rannego? czy jakiegoś zwiastuna mordu? — — Dotąd nie wiem, co to było.
Tu się już zerwałem do wyjścia.
— Słuchaj! ja się boję... to jest, nie boję się, ale nie zostanę tu sama. Zatelefonuję po jakiego znajomego.
I zostałem jeszcze, aż do późnej nocy, gdy już od kilku godzin zalegała zupełna, niczem niezamącona cisza. Wtedy, myląc ślady przed służbą, wyszedłem, bo przecie i w mojem mieszkaniu dziać się mogło coś nadzwyczajnego, i na ulicy — no i w kraju!
Pamiętać będę na zawsze tę ulicę śmiertelną, którą przemierzyłem krokami od hotelu Bristol aż do placu św. Aleksandra. Ani jednego, powozu, ani przechodnia. Przy chodnikach latarnie, częścią pobite, z szamoczącemi się w wietrze płomieniami, jak kadzielnice trupie. Co paręset kroków cienie podwójne, nieruchome policjantów, stróżów tej martwoty. A w odstępach na bruku sterczą patrole konne, krwawego autoramentu.
Rok ten przyzwyczaił mnie już do wyglądu strajku, ale ten strajk, ujrzany po raz pierwszy w nocy, jest wielki — czuć, że ostatni. Moc bije od niego głucha, moc zbiorowa zaciętych zębów i pięści drgających od przegubów naprężonych mięśni.
Szedłem środkiem ulicy, jedyny żywy człowiek, bo patrole stały jak posągi wsłuchane w grozę ciszy, ruchome tylko w oczach, które mnie przeprowadzały długim, śledczym obrotem. I w oczach domów łyskały od migotliwych latarni blaski stalowe i krwawe.
Dopiero trzeci patrol pieszy ruszył ku mnie, jak pchnięty automatem, i zapytał o legitymację. Nauczony doświadczeniem, miałem przy sobie paszport i świadectwo służby kolejowej, nawet mojej rangi „asesora kolegjalnego“. Bo ja mam rangę w tej machinie drżącej aż do podstaw! W kieszeniach nie miałem żadnej broni, ani zbytecznych pieniędzy. Wystarczył mi zresztą paszport i ton spokojny, a twardy, który we mnie hamowana wściekłość podniecała.
Postępowałem dalej, pilnując zarówno stanowczości swego kroku i postawy, jak śledząc uważnie każde drgnienie ruchu na ulicy. Odgłos mego pochodu rozlegał się jak w skalnym jarze.
Dochodząc do kościoła świętego Krzyża, spostrzegłem dążące ku mnie, także środkiem ulicy, trzy piesze cienie. Sądziłem zrazu, że maszeruje patrol, bo wszystkie trzy postacie szły mierzonym krokiem, we środku cień bez karabina, ale w płaszczu niby wojskowym — tylko ten płaszcz i czapka przypominała ubiór uliczny generalski z niewidzianych przeze mnie czasów. — — Ten płaszcz i czapka!
Stanąłem — dreszcz nie z wewnątrz, ale jakby cicha piorunowa iskra przeszyła mnie z oddalenia, przez serce. — Poznałem — pan Wojciech Piast zbliżał się, aresztowany, lecz kroczący wolną stopą między dwoma uzbrojonymi żołnierzami. Od niego bił ten piorun, od orlich oczu siła szła do mnie, jeszcze niewidzialna w cieniu wyniosłej głowy, jak te gwiazdy obiecane, których światło płynie do nas przez wieki.
Wiedziałem odrazu, co mam czynić: iść prosto, nie dając po sobie żadnego pozoru wahania. I szedłem niesiony, wzięty w kluby mocnego nakazu, aż zajaśniały mi wyraźnie te oczy najwymowniejsze na świecie, utkwione we mnie, ta twarz ojcowa, dzisiaj ciężko groźna.
Szedł lekko i dumnie, jakby prowadził tam tych; on miał twarz wodza, sołdaty — zwieszone głowy niewolników. I mnie wzrokiem rozkazywał:
— Nie znam cię — mijaj!
Minąłem go zaś przed samym posągiem Chrystusa, niosącego swój krzyż na tarasie kościelnym. Wtedy dopiero Piast odjął ode mnie promienie swych oczu i wypogodził je ufnym blaskiem, podnosząc w górę do Boskiego Męczennika. Czapkę zdjął, przycisnął do piersi i maszerował dalej, świecąc srebrną swą koroną.
Spojrzałem za nim.
Nie! to niemożliwe, Bogu niepodobne, aby ten człowiek zginął! On prowadzi tamtych, niewolników — pohetmani on im do wielkich przeznaczeń. — — Nad zamkiem królewskim jakaś zorza — — —
Ale gdzie ja? co mnie mówiły te straszne oczy ojcowe? — — —